Dobrze jest mieć parę, być parą. Lepiej niż samotnie zwiedzać świat. Na pewno lepiej? Samotnie? A może samodzielnie, a wtedy – radośnie, bez zobowiązań, wedle własnego kalendarza.
Długo już chodzę po ziemskim labiryncie i przypatruję się sobie i innym. W młodości niecierpliwie czekałam na miłość: tę jedyną, wyśnioną, opowiedzianą wieloma dotknięciami pióra przez Lilkę Pawlikowską i inne równie namiętne jej praktykantki. Miałam „szczęście, które się nie trafia” i wiedziałam, że „można żyć bez powietrza”. Kolejne zawroty głowy, brawurowe fascynacje i zachłanne uniesienia zdominowały lata moich młodzieńczych wtajemniczeń. Unoszona romantycznym marzeniem, wysoko nosiłam skrzydła. A potem tłukłam głową o ścianę – z równym zapamiętaniem.
Kochałam i byłam kochana. W mojej miłości najważniejszej nie zabrakło szaleństwa pierwszych wzruszeń, fascynacji, podziwu i lekkości, ale też niosła w sobie wyraźne zadanie, zobowiązanie wzajemnej odpowiedzialności. Układała się w nas obojgu jako wspólny los, który odtąd będziemy budować. Może nie od razu towarzyszyło mi to uczucie, choć szybko je rozpoznałam. Oto jest ktoś, kto zmieni i zaczaruje mój dotychczasowy świat. Ktoś, z kim chcę go dzielić w troskach i codzienności, ktoś, z kim chcę się uczyć i dojrzewać. Ktoś, kto sprawia, że dzięki tej czułej zależności jestem lepszym człowiekiem.
Nie przestaliśmy być oddzielni, bo nie chodziło nam o poprawianie siebie. To pierwszy „dowód” miłości, akceptacja i przyjęcie tego drugiego z całym jego bagażem. Ze skarbami i talentami, z tajemnicami i słabościami. Z poczuciem humoru, błyskotliwością, fotograficzną pamięcią i skłonnością do szybkiej jazdy. Z odwagą. Ale też z uporem, stanowczością, ranami przeszłości i narciarskim urazem kolana. Podobaliśmy się sobie, a z tego podobania rosło coś więcej, wielka radość wzajemnego obcowania. I wielka inspiracja. Zdawało się nam, że poradzimy sobie ze wszystkim, bo mamy siebie.
Razem staliśmy się nowym bytem, parą. Jak u Juliana Barnesa: „Łączymy ze sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni. Czasem przypomina to tę pierwszą próbę sprzężenia balonu na wodór z balonem na ogrzane powietrze: lepsza katastrofa i pożoga czy pożoga i katastrofa? Ale czasem to się sprawdza i powstaje coś nowego, i świat ulega zmianie. Potem, w którymś momencie, wcześniej lub później, z tego czy innego powodu, jedno zostaje drugiemu odjęte. A to, co zostało odjęte, ma wyższą wartość niż suma tego, co było wcześniej. To może nie być możliwe w matematyce; ale jest możliwe w uczuciach”.
Wszystko to znalazło się w scenariuszu, jaki mi przydzielono. Nie przewidzieliśmy jedynie śmiertelnej choroby. Przeżyłam miłość, straciłam ją wyrokiem losu i niewiele więcej już wymagam. Po latach łatwiej mi to analizować, co sprawia, że wnikliwiej obserwuję inne pary. Niewiele naprawdę szczęśliwych wokół mnie, a jeszcze mniej doceniających, że mają siebie.
Doświadczenie sprawia, że widzę lepiej. Podobnie działa dystans, bycie na zewnątrz relacji bliskich mi ludzi. Zastanawiam się, co powoduje, że jedni trwają w związkach, próbując o nie walczyć, a inni się poddają. Bo przeciwności, kłopoty, nieporozumienia. Bycie w parze wymaga ustępstw i zejścia chociaż na chwilę z własnego radaru. Ja i ja dzieli się na ja i ty. Ze wzajemnym porozumieniem stron. Banalna konstatacja i równie banalne na nią reakcje. Złość albo śmiech. Ten ostatni wiele potrafi pomóc, rozbroić najcięższy granat. A więc dlaczego jedni pokonują twarde kanty rzeczywistości, zniecierpliwienie i nudę, a inni odchodzą przy pierwszej przeszkodzie? Rezygnują, albo jeszcze inaczej – zostają we wspólnym gnieździe osobni, zamknięci w sobie, milczący, samotnieją coraz bardziej. Dla dzieci, z poczucia obowiązku, ze wstydu. Z rozpaczy, z upływu sił? Nie każdy ma ich w nadmiarze, zużywają się we wzajemnych potyczkach, w grze o tron, w zmaganiach o bycie pierwszym lub docenionym.
Dawniej wierzyłam, że związek jest warunkiem poczucia bezpieczeństwa. Samodzielność i niezależność, o jaką dla siebie walczyłam, liczyła na męskie wsparcie. Jakby bez niego czegoś mi brakowało, czegoś ważnego. To się zmieniło. A poradnik dla par, i heteroseksualnych, i osób LGBT+, powstaje w mojej głowie w czasie przyszłym niedokonanym. Ona z nią, on z nim, ono z nim lub z nią. Są dla siebie opiekunami lub muzami, partnerami w przygodzie, ratunkiem, podporą, źródłem spokoju, codziennością… Warianty i wariacje mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Jeśli udaje im się wspólnie dojrzewać – rosną. We wzajemnym konflikcie słabną i giną. Wierzę w miłość jako sprzymierzeńca życia, tak też ją rozumiała poetka Halina Poświatowska.
Minął czas, kiedy musiałam przeglądać się w cudzych oczach, by wiedzieć, kim jestem. W przyjaźni odnajduję sens i oparcie. Jak kiedyś w bezpiecznych, ukochanych ramionach. I jeszcze w słowach, które trzymają mnie na uwięzi.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.