Droga, czyli ruch, zawsze wydawała mi się źródłem mocy, a nawet siłą sprawczą życia. Bycie w podróży, poza znajomym kontekstem codzienności, otwiera inne perspektywy. Wybija z oswojonych sieci relacji i zależności, ciekawi innymi znakami, odwraca uwagę od siebie.
Drogę mam we krwi. Nie wiem, po kim bardziej. Po dziadku kolejarzu czy po narodzie Księgi. Po żydowskich przodkach czy polskich, z okolic stacji Łódź Kaliska. O tamtych nie wiedziałam, choć książki otaczałam kultem od dziecka. Od najwcześniejszych lat podziwiałam też kolejarski gwizdek i rytm pociągów przejeżdżających przez dom mojej babci – osobowy do Krakowa przy zupie ogórkowej, pospieszny do Gdańska przy deserze. Rozkłady jazdy wiszące na ścianie przy kuchennym piecu były gwarancją porządku w rodzinie. Nikt z nimi nie dyskutował, jak z częstą nieobecnością dziadka, który w kolejarskiej czapce i wyprasowanym mundurze szedł na służbę. Został po nim zegarek na srebrnej dewizce i poczucie obowiązku. Często biegałam na nasyp kolejowy, by pomachać z daleka pasażerom usadowionym przy oknach. Podróż od zawsze znaczyła dla mnie radość przygody.
Trudno mi sobie wyobrazić, jakim przełomem był dla mojego ojca, syna robotniczej rodziny, wyjazd do Warszawy na studia, a potem zagraniczne podróże na Zachód w czasach żelaznej kurtyny. Bezcenna dla mnie pierwsza puszka coca-coli, jaką mi przywiózł, pierwsze jeansy i magnetofon kasetowy. Czułam się uprzywilejowana, nie tylko rekwizytami luksusu, niedostępnymi kolegom, ale też wiedzą, że gdzieś istnieje inny świat, kolorowy jak na pocztówkach. Świat pachnący inaczej, myślący inaczej. Daleki jeszcze i niedostępny, ale wart tęsknoty. Obiecywał nieznane. Otwierał marzenia. Ulegałam im przez lata.
Dawniej przepisywano podróż jako lekarstwo na rozpacz. Wielokrotnie się nią ratowałam. Wyprawa w obce krajobrazy wydawała się gwarantować chwilową ulgę. Nie ucieczkę od siebie, ale skuteczne rozproszenie myśli. Takie, które pozwoli na odpowiedni dystans do tego, z czym trudno dać sobie radę.
Droga, czyli ruch, zawsze wydawała mi się źródłem mocy, a nawet siłą sprawczą życia. Bezruch ograniczał, zubażał, a w konsekwencji pozbawiał wizji. Bycie w podróży, poza znajomym kontekstem codzienności, otwierało inne perspektywy. Wybijało z oswojonych sieci relacji i zależności. Ciekawiło innymi znakami. Odwracało uwagę od siebie. A w razie potrzeby przynosiło ochłodzenie emocji. Gubiły się i wycierały w kalejdoskopie nowych wrażeń. To pomagało przetrwać, ocenić sytuację. Wyjść z niej cało. Oddalenie działało jak filtr.
Już zmiana miejsca jest wyzwaniem. Trzeba dopasować wzrok i nastrój do innych warunków. Opuścić świat utrwalonych przyzwyczajeń i własnych, niekiedy bolesnych przypadłości. Skonfrontować się z innością. To wszystko pozwala oderwać się od zmartwień. Choćby chwilowe rozproszenie niesie ulgę.
Wielokrotnie ratowałam się w ten sposób. Najtrwalej dzieliło od dojmującego smutku pokonanie oceanu. Odsunięcie w przestrzeni, ale też w czasie. W niejednoczesności doświadczeń widzianych z takiej perspektywy znajdowałam ocalenie. Nadwiślańskie kłopoty, problemy rozpięte od Bałtyku do Tatr, europejskie lęki, wschodnie, wojenne niepokoje, zagrożenie klimatu, pola minowe własnych uczuć i oczekiwań rozpraszały się w innej perspektywie. Blakły i płowiały wobec innych nagłówków gazet, twarzy w metrze i pomników. Wobec zabytków i budowli innej klasy, historii odległej i nieoswojonych widoków. Inny kontekst układa fragmenty rzeczywistości w nieznane wzory, a te domagają się innych interpretacji. Obcość, odrębność, różnorodność wyostrzają zmysły, prowokują odmienne refleksje, zmieniają utarte drogi myśli. A jednocześnie to, co mniej nas dotyczy, boli mniej. Pozwala pozostać obserwatorem.
Tak jest, kiedy zwiedzam świat. W innym języku, czasie i przestrzeni. Jestem anonimowym przechodniem, który chętnie gubi się w tłumie. Chce tego. Pokonuje szlaki, ścieżki, ulice, obserwując innych. Przeglądając się w nich, zaczyna widzieć i siebie. Błąka się, wędruje, gubi drogę, by ją odnaleźć.
Czasem zwiedzam też własną przeszłość. Miejsca, które niegdyś udomowiłam. Które tworzyły mnie i sprawiły, że jestem tym, kim jestem. Los sprawił, że przeniosłam się gdzie indziej. Miasto żyje swoim życiem. Rośnie, zmienia się, zamazuje własny kształt, ten, który znałam. Trudno rozpoznać dawne rysy pod kolejnymi warstwami. Bycie gościem u dawnej siebie pokazuje, z jak wielu luster składa się nasza historia. Szukam w niej znaków nadziei. Ciągle jeszcze mogą się przydać.
„Wsiąść do pociągu byle jakiego,/ Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet,/ Ściskając w ręku kamyk zielony,/ Patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle” – śpiewała Maryla Rodowicz słowami Magdy Czapińskiej w czasach, kiedy jeszcze wszystko było możliwe. Może i nadal jest?
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.