Szczęśliwie mija długi czas świętowania. Trudny. Wymagający. Najpierw trzeba było przetrzymać galopadę bożonarodzeniową – pierogi, choinka, prezenty. Potem okołonoworoczną – kreacje, fajerwerki, szampany. Wytrwać uroczyste biesiadowanie przy stole, wśród kolejnych gości i wobec wielorakich wyzwań. Głównie towarzyskich i kulinarnych, choć niejedynie.
Wszystkiego było za dużo, głównie nerwów, ale też bigosu, wina, gwaru i zamieszania. Podgrzewanej radości i przymusu celebrowania. Wiem, nie u wszystkich. Ale słyszę wokół, że z ochotą przywitamy pierwszy oficjalny dzień pracy. Odpoczywanie sterowane odgórnie wydaje się jednak pewnym przesytem.
Rzecz jasna, można mu nie ulegać. Można zająć się czymś pożytecznym i trwałym. Ale jak tu pracować skoro obok wszyscy oddają się świętowaniu. Jak myśleć koncepcyjnie i twórczo, gdy inni w błogim nieróbstwie przełamują kolejne doby leniuchowania? Jak działać, kiedy nawet na ulicach panuje dzwoniąca w uszach cisza, a klimat posiada wysoki wskaźnik nicnierobienia? Czas jest jak z gumy, ciągnie się, rozwija jak niekończący się rulon. „Niech trwa” – myśli nasz gnuśny skrzat, „niech się wreszcie skończy” – podpowiada ten drugi, który spełnia się i realizuje w pracy.
Tak, czytałam książki, które dostałam pod choinkę (Czapski, Lebda, Kozioł, Gretkowska), prowadziłam ważne rozmowy (sens i istota rzeczy) i wykonałam odpowiednio zaplanowane spacery (10 tysięcy kroków). Ale wszystko w innym rytmie, w przedłużonej świątecznej próżni, jakby nie naprawdę. Jakby obok rzeczywistości, która przecież nie przestała się dziać. Informowano nas o wojennej codzienności w Ukrainie, zamęcie na Bliskim Wschodzie, atakach na świętujących w Magdeburgu, a potem w Nowym Orleanie. O czarnych listach zagrożeń czekających nas w nowym roku. A jednak mam poczucie, i nie jestem w nim odosobniona, że wszystko w swoisty sposób uległo zawieszeniu na ten wybrany czas. Stanęło. Puste ulice, sklepy, miejsca parkingowe. Puste stoliki w pustych kawiarniach, jeśli otwartych. Bezruch jak w pandemicznej próżni. Znamionujący jednak lekki stan podgorączkowy, choć rzekomo nic nam nie dolega. Poza brakiem.
Zatrzymano nas w pół kroku, w bezczasie, który jednak powoli zaczyna się otwierać. I znowu zaczną skrzypieć tryby codzienności, mniej lub bardziej uciążliwe, a może zbawienne? Będą funkcjonować biura i banki, warsztaty i gabinety. Zaczną się wypełniać na nowo, w tym czystym niezapisanym świecie z nadrukiem 2025 – księgi codziennych skarg i wniosków, obietnic i postanowień. Na 365 dni. Cóż za bogactwo. Jaka obfitość. Będzie też wiosna i lato, jesień i kolejny grudzień. Treść tego kalendarza w całości zależy od nas. Przynajmniej tak bym chciała.
W świątecznych kręgach składaliśmy sobie życzenia, zdrowia i wszelkiej pomyślności, spełnienia marzeń i wytrwałości. Nadziei i lekkości bytu. Cieszę się, że wracamy do dawnego rytmu wypełniania tych zamiarów, że przed nami małe decyzje prowadzące do realizacji większych. I wielkich. Chciałabym, żeby nas wszystkich ożywiał głód pracy tak wyraźny po dwóch tygodniach ucztowania. Albo robotniczej posuchy. Wiem, że to wyznanie pracoholiczki. I wiem, jak ważni są przyjaciele. Nie chcę ich zaniedbywać, wiem, że jestem, kim jestem także dzięki nim, ale tęsknię za pracą. Za wysiłkiem pokonywania trudności, za konfrontacją z niemożliwym, za nowymi wyzwaniami. Za pośpiechem też i za koniecznością. Nawet za znienawidzonym deadline’em.
Przeczytałam właśnie, że 3 stycznia to dzień, w którym umiera najwięcej osób w roku. Badania zrobiono we Francji, gdzie zamiast 1600 zgonów w ciągu doby, owego trzeciego dnia roku zanotowano 1900. Nie podano przyczyn takiego stanu rzeczy. Czyżby podwyższony wskaźnik śmiertelności miał jakiś związek z przedłużonym czasem odpoczynku? Z nagłą demobilizacją w powszechnej pogoni? Odłączeniem od prądu w epoce elektrowstrząsów? Drastyczna zmiana prowokuje niekiedy silne reakcje. I choć wiadomo o niej z wyprzedzeniem, miewa nieoczekiwane skutki.
„Nie patrz na zegar… rób to, co on!” – przeczytałam.
Spróbujmy powoli, a jednak tanecznym krokiem wejść w obowiązki styczniowej parady. Mądrze wdrożyć się w rytm sprawdzony i wypracowany przez lata. Dla mnie to czas przy biurku, czas chodzenia, czas lektury. Twórcze bycie w środku. W oswojonej przestrzeni. Dla mnie to książki, dla innych projekty i aktywności. Dużo, bardzo, gęsto. Żeby móc w końcu znowu docenić luksusy nicnierobienia. Byle na chwilę. Byle niezbyt często. I nie nazbyt dotkliwie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.