„Od dawna czułam się strażniczką zmarłych. Horyzont śmierci, dawniej niewidoczny, jest coraz bliżej. Czuję, jak zacieśnia się krąg. Czasem mnie dławi”, pisze Agata Tuszyńska o „ćwiczeniach z utraty”.
Dzieje się maj. Dzieje się umieranie. A obok wiosna w swojej najlepszej sukience. Bogata kolorami, odcieniami i światłem, jak nigdy w ciągu roku. Jakby chciała dać nam ukojenie.
"Ćwiczenia z utraty” dostałam od losu za wcześnie. Ale przez to wiem o sztuce tracenia więcej, niżby mi się należało z wieku i urzędu. O sztuce tracenia człowieka, miłości, ale i świata, który był wspólny. O utracie poczucia bezpieczeństwa, domu i sensu. Pokoleń przodków, własnej historii i złudzeń. O konieczności radzenia sobie BEZ. Bez Nich, bez Niego, bez Niej. Czasem ktoś mnie pyta, jak to jest. Często.
W pierwszym odruchu przywołuję słowa Juliana Barnesa, mówiąc, że „język osierocenia jest straszliwie nieadekwatny do poczucia straty”. Ma się wrażenie opowiadania o cudzym bólu. Podobnie „oferta modlitw” wydaje się ograniczona.
Zdanie z „Wymiarów życia”, napisanych po odejściu żony, wydaje się przepisane z mojej drogi. „Łączymy ze sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni. Czasem przypomina to tę pierwszą próbę sprzężenia balonu na wodór z balonem na ogrzane powietrze: lepsza katastrofa i pożoga czy pożoga i katastrofa? Ale czasem to się sprawdza i powstaje coś nowego, i świat ulega zmianie. Potem, w którymś momencie, wcześniej lub później, z tego czy innego powodu, jedno zostaje drugiemu odjęte. A to, co zostało odjęte, ma wyższą wartość niż suma tego, co było wcześniej. To może nie być możliwe w matematyce, ale jest możliwe w uczuciach”, pisze Barnes.
Wyróżnieni ci, którym to było dane. I ich czas przeszły napawa największą rozpaczą. A przecież istnieją ludzie, którzy nie znają podobnego stanu. Więc może warto pocieszyć się radością spełnionego szczęścia. Powtarzam to sobie w chwilach zwątpienia. „Już byłam szczęśliwa”. Wszystko na tym świecie ma datę ważności. Zostałam osierocona, ale nie porzucona. To też pomaga w niemożliwej do oswojenia pustce.
Dotychczas byliśmy parą. Dwa bilety, dwa talerze, dwa rowery. Cztery ręce. Dwie pary oczu. A potem codzienność już się nie dzieli na dwoje. Nie uczestniczę we wspólnym doświadczaniu czasu. Mój los stracił kierunek. Mozolnie szukam go w sobie. Długo mylę drogowskazy.
Kiedyś fascynowały mnie ruchy tektoniczne ziemi. Zmiany skorupy, czyli formy, pod wpływem tego, co dzieje się wewnątrz. Czy istnieją prawa, które tym rządzą? Coś się zapada, porusza, znika, a na to miejsce, lub tylko w tej samej nagle uwolnionej przestrzeni, pojawia się coś innego. Napływa, nadchodzi, przejmuje, przyjmuje kształt, kształty, miejsca, drogi, wiry. Wszystko się zmienia, stale, nadal, w każdej chwili. Tak samo dzieje się z brakiem.
Obecność drugiego nas stwarza. A może tylko współtworzy. Kim nas stwarza brak? Maria Kuncewiczowa usiłowała oswoić go słowem. Lata temu uczestniczyłam w jej żałobie po odejściu męża, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. „Jerzy, jak mam sobie wyobrażać tę przestrzeń czy ten żywioł, czy ten byt, gdzie ty teraz jesteś? Patrzę na to samo, na co kilka miesięcy temu i przez sześćdziesiąt lat przedtem patrzyliśmy razem, i widzę co innego. Wisła płynie i niebo się smuży obłokami, promieniami, wspomnieniami, czuciami, ale tylko po wierzchu, bo tam gdzieś głęboko na dnie leżysz ty w swoich najlepszych, ciągle jeszcze nowych bucikach, w twoim najlepszym ubraniu i z różańcem z czarnych i białych kryształków…”. Nie godziła się. Buntowała. Pisała każdego dnia rano, drżącą już ręką. Czytała na głos popołudniami przy kominku Domu pod Wiewiórką, który kupił dla niej mąż. Oboje go kochali. Już nie płakała. Płakałam ja. „Ach, Jerzy, te moje listy do ciebie coraz bardziej zmieniają się w korespondencję z sobą samą, w skrzypienie wierzby, która utraciła jeden pień i stała się kaleka. W milczeniu, które mnie otacza, kłębią się słowa i zdarzenia rzekomo bez związku, tymczasem ja coraz głębiej odczuwam ukryty związek wszystkiego ze wszystkim. Bo i po cóż mi było wyławiać z ciszy pałac, magnolię, ruiny, ścieki?”
Zostałam wdową niemal 17 lat temu. Wydawało mi się, że przez te wszystkie lata udało mi się obłaskawić utratę. A właściwie utraty, drobne, większe i te nie do zastąpienia. Robiłam to stopniowo, na wyczucie, chałupniczo, potem bardziej świadomie, przyjmując pomoc innych albo poezji. Uczennica Elizabeth Bishop traciła „co dzień coś innego”. „Szansę, upływ chwili, zgubione klucze”.
Zawieruszały się książki, pierścionki i ołówki. Gubiłam parasolki i spinki, płyty i nadzieję, żeby w końcu znaleźć ją na drugim końcu drogi, bo – jak pisał inny poeta – „kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”.
Horyzont śmierci, dawniej niewidoczny, jest coraz bliżej. Czuję, jak zacieśnia się krąg. Czasem mnie dławi.
Czy każdy ma do odrobienia w życiu swoją porcję cierpienia? Rodzimy się z bagażem rodzinnym, a może też z określonym przydziałem bólu? Nie wiem, kto zajmuje się procederem dystrybucji, ale czasem mam wrażenie, że bywa przekupny.
Życie się kurczy. Od dawna czułam się strażniczką zmarłych. Bałam się. Przyjaźń ze starszymi narażała na różne braki. Znikanie i zanikanie, oddzielanie się od siebie lub słów. Ale teraz nieobecność jest jak rzeka, płynie stale, bez przerwy. Znowu słyszę o kolejnym odejściu. Zatrzymuję się na chwilę. Boli. Nie tak. Tak już nie może. Odrabiam czarną listę, wypełniam rubryki. Wydawałoby się, że już się przyzwyczaiłam. Inaczej gospodaruję łzami.
Próbuję żyć ciszej. Szukać przystanków każdego dnia, przestrzeni na wiersz, na namysł, na spacer. Przez jakiś czas wydaje mi się, że wiem, co jest ważne. Na co nie warto tracić energii, bo w ostatecznym rachunku to bez znaczenia. Staram się dbać o tych, którzy jeszcze są. Uprawiać „poezję i dobro”, jak chciał Norwid. Nigdy nie wiadomo, czy wczorajsze z nimi spotkanie nie będzie ostatnim.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.