W powietrzu niepokój. W kalendarzu lipiec. Z rozdzielnika – wakacje. Lato 2022. Piąty miesiąc rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Widmo powtórki z pandemii. Dzieci z depresją. Galopująca inflacja. Fale wyczerpujących upałów osłabiają planetę. Wzbiera biało-czerwone ego trzymających władzę. Rośnie poczucie osaczenia głupotą i brakiem tolerancji. Coraz trudniej oddychać.
Tymczasem na tysiącach telefonicznych ekranów widokówki z raju, podróże do krainy szczęśliwości. Setki fotografii znad niebieskiej wody, świetliste pejzaże, góry, chmury, kolorowe drinki i uśmiechnięte twarze. Karuzela się kręci, a we mnie coraz mniej sił na nowe fajerwerki. Trudno się pozbyć uczucia, że świat wali się nam na głowę. Eksplozja nastąpi za chwilę. Wszyscy to czujemy, ale z fasonem odpalamy kolejne race.
Nawet lektury o potędze podświadomości i stwórczej mocy umysłu nie łagodzą napięcia. Czai się obok. W nadmiarze, rozedrganiu i wszechobecnej agresji. Już wszystko wolno, a jeszcze za mało. Coraz bardziej rozmywają się granice moralnego przyzwolenia. Eskalacja żądań niebezpiecznie napina łuk. Nie boję się na zapas, ale trwam, jak inni, w gorączce niewypowiedzianego zagrożenia. Bez twarzy, bez miecza, jak wyrok w zawieszeniu.
Zapewne nadużyciem wyda się cytowanie wiersza Zuzanny Ginczanki „Maj 1939”. Jednak spróbuję.
„Raz wzbiera we mnie nadzieja,
raz jestem niespokojna.
Zbyt wiele rzeczy się dzieje –
coś przyjdzie: miłość lub wojna…”
Tamto gorące lato zapowiadało koniec dawnego świata. Jeszcze jeździło się do Juraty, Krynicy i Truskawca. Do Szczawnicy, Wisły i Czorsztyna nad Dunajcem. Uzdrowiska, letniska i sanatoria były pełne. Dziś nawet słowa „odpoczynek” i „kuracja” wydają się nie z naszego słownika. Podobnie jak słynne „bady” zagraniczne i „wypoczynek po trudach całorocznej pracy”.
Konieczne jest szukanie równowagi, a to łączy się dla mnie z poczuciem winy. Winy wobec tych, którzy nie mogą, których na to nie stać, którzy muszą walczyć o siebie, o przetrwanie, o swój kraj. Borykają się z niemożnością i samotnością, a lato nie ma dla nich smaku przygody. Czy się zużyło? Czy nie zasługujemy na nie? A może samo zajęcie wakacyjnych wagarów z życia jest wobec codzienności XXI wieku nieadekwatne? Ale lato niesie te myśli, szczególnie tak wyzywająco ciepłe lato, pełne tęsknoty za beztroską. Reklamy romantycznych pikników nad wodą bombardują moją skrzynkę mailową.
Marzę o ciszy. O porannych spacerach nad morzem, które łagodzi wszelkie lęki. Tęsknię za miejscami, których nie trzeba zwiedzać, ale które pamiętają mnie dawną. Nie zachęcają do nowych odkryć, ale pozwalają bez pośpiechu osiedlić się w sobie. Znają mnie lepiej niż ludzie.
Są takie miasta, miasteczka, mieściny. Miejsca odwiedzane często, regularnie, tak by miały czas czytać moje losy w kolejnych odsłonach. I obserwować zmiany. Należy do nich Kazimierz nad Wisłą, gdzie latami spędzałam dziecinne wakacje, gdzie przeżywałam młodzieńcze miłości i kolejne fascynacje. Tamten pejzaż, wąwozy, Wisła, droga przez Albrechtówkę do Mięćmierza stały się częścią mojego wewnętrznego krajobrazu. Wydeptałam te ścieżki po wielekroć i każdorazowe tam odwiedziny sprawiają, że wracam do siebie. Do siebie dawnej, innej, młodszej, podtrzymującej nadzieję. Do siebie, przed którą jeszcze cały świat. Wracam, mimo nowych, krzykliwych dekoracji i tłumów ludzi nienależących do mojej przestrzeni. Ale wracam.
W Kazimierzu wiele rzeczy działo się dla mnie po raz pierwszy. Tam uczyłam się stawiać pierwsze kroki i pierwsze słowa. Dzieliłam się marzeniami o pisaniu z Marią Kuncewiczową, autorką niezrównanej „Cudzoziemki”, a potem każdego roku odwiedzałam ją samą, a później jej grób pod dębem, by jej o sobie i tym, co u mnie, opowiedzieć. To miasteczko jest nadal świadkiem mojej wędrówki przez czas. Inne dzisiaj, tłumne, hałaśliwe, ale tym, którzy je pamiętają od dawna, odsłania niekiedy swoje rysy. Najchętniej o świcie.
Bo wschód słońca nad rzeką lub morzem, chwile u progu dnia nietknięte przez ludzi, mają w sobie jeszcze prawdę. Prawdę cudu i prawdę przeszłości. Wciąż przynoszą spokój, potwierdzając powszednie rytuały. Pozwalają osiąść w rytmie pór roku, którego nic nie jest w stanie zmienić. Ani pożary lasów, ani zmutowane wirusy, ani zatrute uczucia.
Im spróbuję zawierzyć, energiom wiatru i wody. I jeszcze pamięci. Może się uda uzupełnić niedobory sił, bo nie czas jeszcze na rezygnację.
„Piszę, bo nie wiem” – tak zdefiniował literaturę Wiesław Myśliwski. Cytował także Tomasza Manna, który talent nazwał zdolnością posiadania losu. Wierzę, że nam jest dany.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020) oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W maju ukazała się jej najnowsza książka „Żongler. Romain Gary”. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 r. została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.