Zawsze się bałam dnia moich urodzin. Podobnie jak kalendarzowego końca roku. Uświadamiały mi jednoznacznie i brutalnie, że kończy się czas. Że mam go coraz mniej. Jestem coraz starsza, więc nie zdążę. Cierpiałam na tę przypadłość od wczesnej młodości. I choć nie potrafiłam określić, na co nie starczy mi czasu, nie opuszczało mnie i nie opuszcza przeświadczenie bliskiego kresu. I tego, że trzeba się spieszyć.
Czy kierowała mną zachłanność na życie, czy może nieposkromiony głód? A może to podobne pragnienia? Chciałam doświadczać, próbować, trwać. W przygodzie i zapamiętaniu. Młodość była dla mnie długo synonimem nieograniczonych możliwości. Podróży, spotkań, miłości. Nowego otwarcia i kolejnego spełnienia. To się nie zmieniło, mimo że trudno mi udowodnić metrykalną przynależność choćby do kobiet wieku balzakowskiego.
Ale nie dbam o to. Już jako trzydziestolatka wydawałam się sobie stara, nie z powodu zmarszczek, których nie liczyłam nigdy, ale z powodu upływu lat. Kondycję zachowywałam. Lubiłam, kiedy pytano mnie, co studiuję, kiedy już byłam po doktoracie. Wspinałam się na szczyty z własnymi studentami i przemierzałam bez wysiłku kilometry pustych nadmorskich plaż. Pokonywałam ocean, by prosto z samolotu wygłosić wykład, a w Kolei Transsyberyjskiej nie zmrużyłam oka, by nie uronić żadnego pejzażu i żadnej rozmowy. Kolejne wyzwania dodawały mi energii, która wydawała się niewyczerpana.
Tak trwało długo. A jednocześnie następne dziesięciolecia witałam z przerażeniem i rozpaczą, pewna, że znaczą drogę kresu. Nie świętowałam dnia, w którym przyszłam na świat. Zamazywałam go, wierząc, że w ten sposób uniknę konfrontacji z nieuchronnym. Skąd przychodzi ten lęk, owo poczucie niepewności, że mogłabym nie dać rady? Czy do tego potrzebne jest lustro? Rzeczywiste odbicie w szklanej tafli, które demaskuje zmieniającą się twarz? Czy może odbicie w cudzych oczach? Drobne dolegliwości, bóle w stawach, coś w rodzaju rosnącego zniechęcenia?
Ale przecież nadal jestem ciekawa świata, budzę się z niecierpliwością, co dzisiaj się zdarzy. Z radością na świt, spacer, rozmowę. Co się zmieniło w diapazonie moich fizycznych i emocjonalnych możliwości? Nie muszę już nic nikomu udowadniać. Już „nic nie muszę”, jak mówiła Stefania Grodzieńska, sędziwa dama z poczuciem humoru, obłaskawiając świat i własne słabości.
Ciągnęło mnie do starych ludzi, kiedy byłam młoda, bardzo młoda. Próbowałam sięgać w głąb ich życia, by rozgarniać przeszłość, doświadczać tego wszystkiego, co ominęło mnie samą z powodu innego rozdania kart. Uczyłam się od nich nie tylko odwagi, lecz także walki o siebie i mądrej akceptacji tego, co nieuniknione.
Czy doświadczenie pomaga żyć dalej, a przewidywanie otwiera granice przygody? Czy może odwrotnie, rdzewieją hormony radości życia, słabnie apetyt i zanika zdziwienie? A bez niego już prosta droga po równi pochyłej. Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie przed laty fragment wiersza Czesława Miłosza piszącego o Annie Kamieńskiej. „Chodzę w przebraniu starej, otyłej kobiety / Napisała na krótko przed śmiercią”… A potem o sobie samym: „inny dla siebie jestem w lustrze”, kiedy młoda dziewczyna widziała w nim starego mężczyznę.
Czy zawsze chodzi o to, jak widzą nas inni? Wspaniała Zofia Nałkowska na swoje 55. urodziny zapisała: „Jestem istotnie stara, ale cieszę się, że odbywa się to już bez świadka, że nie jestem zobowiązana do młodości”. Wobec kogo, kiedy i dlaczego podejmujemy to zobowiązanie?
„Starość? To zdarza się innym!”, „Nigdy nie będę stara!” – znam te głosy. Słyszę je nadal, choć wiek XXI zmienił kanony piękna. Siwizna jest majestatyczna, a nawet modna, zachwyt budzą siedemdziesięcioletnie i starsze modelki, a zmarszczki czytane są jako bogate mapy przeżyć i stają się – słusznie – powodem do dumy. Na pewno nie wstydu. Chylę czoła wobec prawdziwych, doświadczonych twarzy. Sztuczne ich poprawianie wydaje mi się zaprzeczeniem własnej tożsamości. A przecież nadal nie lubię używać słowa „stara”. I ciągle wydaje mi się, jakby było brzydkie, trefne, nieczyste. Może dlatego, że wskazuje na odepchnięcie, że definiuje osoby niepotrzebne.
Minęły czasy, kiedy w rubryce miejskiej wpływowego dziennika przeczytałam następujące ogłoszenie: „Dnia tego i tego, o godzinie tej i tej, na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej, tramwaj potrącił 50-letnią kobietę. Staruszkę odwieziono do szpitala…”.
Romain Gary w wieku 40 lat czuł się stary, a własne odbicie w lustrze wprawiało go w drżenie. Każda zmarszczka przypominała mu o schyłku. W końcu umówił się ze sobą, że starość go nie dotyczy. Nigdy nie znajdzie się w jej szponach, w sezonach różnorakich niemożności. Strzelił sobie w głowę, mając 66 lat.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, poetka namiętnej miłości, w wierszu „Starość” napisała: „Bywają dziwacy, / którzy z pokrzyw i mleczów składają bukiety, / lecz gdzież są tacy, / którzy by całowali włosy starej kobiety?”.
Jestem tą samą młodą dziewczyną, która biegła z otwartymi ramionami ku nowej przygodzie. Chcę wierzyć, że mam wciąż tyle samo sił i choć trochę nadziei. Może już nie wszechmocna, ale jeszcze gram. W zielone. W tęczowe. W to, co niemożliwe.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020) oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W maju ukazała się jej najnowsza książka „Żongler. Romain Gary”. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 r. została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.