Niedługo Paryż będzie na ustach całego świata. Po raz trzeci w historii (wcześniej 1900 i 1924) zostanie gospodarzem igrzysk olimpijskich. We mnie i dla mnie istnieje właściwie od zawsze. Bez niego byłabym innym człowiekiem.
Najpierw była pocztówka z wieżą Eiffla. Czerwony pokój Matisse’a na ścianie w moim pokoju. Zeszyt słówek – „avec plaisir”. Gwiazda sypiająca w trumnie, Sarah Bernhardt, na cmentarzu Père-Lachaise.
Paryż dostałam w prezencie po maturze. Był pierwszym zachodnim miastem, jakie poznałam. Pozostał najbardziej moim. Podobnie było z językiem, którego uczyłam się najpierw z piosenek Edith Piaf. – Non, rien de rien. Non, je ne regrette rien – potrafiłam wyśpiewać wcześniej, niż rozumiałam, co znaczy. – Nie żałuję niczego… – długo dorastałam do tej frazy.
Na szczycie katedry Notre Dame znalazłam się po maturze. Wtedy po raz pierwszy mogłam się przekonać, że język wyuczony w szkole niezupełnie nadaje się do użytku na paryskiej ulicy. Miałam trudności ze zrozumieniem, co do mnie mówią w barze, gdzie znalazłam zajęcie, a potem moje braki językowe metodycznie wykorzystywała trójka bezlitosnych dzieci, którymi się opiekowałam. Wytrwałam, co pozwoliło mi po latach rozumieć wszystkie tajniki tekstów Brela i Brassensa, a potem Baudelaire’a i Villona.
Znałam nieźle Paryż każdego z nich, zanim poznałam Paryż Sartre’a i Simone de Beauvoir. Wbrew pozorom niewiele się różniły. Mieszkance zburzonej i odbudowanej Warszawy stolica Króla Słońce wydawała się cudem świata.
W moim pokoleniu francuskiego uczono chętniej niż w późniejszych latach, panował w tej sprawie szczególny snobizm. Od dziecka ćwiczyłam rolowane „r”, które do dzisiaj jest źródłem mojej wielkiej radości, także zmysłowej. Podobnie jak miesiące zawierające tę literę: septembre, octobre, novembre, décembre, kiedy można bezkarnie jeść smakujące morzem ostrygi… Normandzkie ostrygi z kieliszkiem Pouilly-Fumé lub złocistym Sancerre należą do moich najbardziej wyrafinowanych przyjemności. Wiedzą o tym francuscy przyjaciele. Mogę się do tego dziś przyznać, bo latami byłam we Francji biedna jak mysz kościelna. Tym bardziej doceniam teraz rozkosze francuskiego stołu. I rozmowy o odmianach ostryg, gatunkach win i serów. Może miał rację prezydent de Gaulle, twierdząc, że trudno jest „rządzić krajem, który ma 246 gatunków sera”…
Kiedy przyswoiłam ojczyznę polszczyznę, zaczęłam oswajać język Małego Księcia. Powtarzałam: „On ne voit bien qu’avec le coeur. L’essentiel est invisible pour les yeux” („Dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”). Poznałam kolczastą Różę, jedyną i wybraną, uczyłam się od Lisa o więzach i odpowiedzialności. I patrzyłam na zachody słońca, kiedy było mi smutno. Postać pisarza-lotnika, Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, pozostała dla mnie tajemnicza.
Francuskiego uczyłam się najpierw w szkole, pod okiem Madame, która musiała pamiętać pierwszą wojnę światową. I Tadeusza Boya-Żeleńskiego. O jego translatorskim przedsięwzięciu opowiadała często, z należnym szacunkiem i zachwytem. Ponad sto najznamienitszych tytułów francuskiej prozy, dramatu i poezji przetłumaczonych w ciągu 30 lat, do wybuchu drugiej wojny, stało na półkach mojej osiedlowej biblioteki. Obok siebie, według alfabetu, sami wybitni: Balzac i Diderot, Flaubert, Maupassant i Molière, Musset, Proust i Rabelais, Racine i Stendhal… A jeszcze filozofowie: Kartezjusz i Montaigne, Pascal i Voltaire.
Sami mężczyźni, wtedy nie zwróciłam na to uwagi, ale z czasem poznałam też George Sand, Colette i Simone de Beauvoir. I jeszcze dzielące to samo imię Duras i Yourcenar.
Lektury zaczęłam od Balzaca. „Ojciec Goriot” i „Kuzynka Bietka”. Pochłonęłam w ekspresowym tempie „Komedię ludzką” i chciałam więcej. Więc Zola i Maupassant. Najtrwalej przylgnęłam do „Pani Bovary”, czytanej wielokrotnie. Została ze mną na zawsze. Tak jak „Fedra” Racine’a. Z jej namiętnością i moralną rozterką.
Pierwszą dorosłą książką, którą przeczytałam po francusku, był „Obcy” Camusa. Przed maturą. Ale to zdanie z „Dżumy” zapamiętałam jako wzór zdania „otwierającego” nienapisane dzieło: „W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego”.
Pierwsze malarskie wzruszenia także zawdzięczam mistrzom francuskim, impresjonistom, z których wyrasta się szybciej, i innym wielkim: Cézanne’owi, Gauguinowi, Matisse’owi, których przeniknąć trudniej. Na to potrzeba życia. A jeszcze Toulouse-Lautrec, a jeszcze „école de Paris”. A Rodin, Arp, Braque? A francuska piosenka, kabarety z legendarnym „Czarnym kotem”, a Yves Montand i Gilbert Bécaud, a dzieła architektury, kamienice, rzeźby, pomniki… Nie tylko stale mi towarzyszą, lecz także stworzyły moją artystyczną wrażliwość i wyobraźnię.
Czuję się z Francją związana w sposób szczególny.
Z powodu jej języka, języka miłości trubadurów i języka emancypantek. Paryża i tylu innych regionów, gotyckich katedr, romańskich kościołów, winnic, białych plaż południa i „élan vital”, tej szczególnej siły życia, która uskrzydla. Z powodu moich francuskich przyjaciół, a także, co wyjątkowo ważne, moich francuskich wydawców. Francja jest – poza Polską – jedynym krajem, gdzie opublikowałam aż pięć książek, tych najważniejszych. Niekiedy spotkały się z czulszym i wrażliwszym przyjęciem niż w mojej ojczyźnie. Dzięki moim tłumaczom i redaktorom byłam w stanie przez lata prowadzić dialog z wiernymi czytelnikami w Paryżu i Lyonie, w Bordeaux, Nantes i Lille. O polsko-żydowskiej tożsamości, poczuciu inności i nieprzystosowania, a także o nieoczywistych losach polskich Żydów. I na przykładzie losu Romana Kacewa/ Romaina Gary’ego/ Émile’a Ajara w jednej osobie o nieoczywistej okupacyjnej karcie francuskiej historii.
Winna jestem Francji niejeden miłosny list. Za lekcje lekkości bytu. Za wyrafinowane smaki i bogactwo kultur. Za wszystkie literackie olśnienia. Za każde zdanie Villona, Molière’a, Flauberta… Bo jak pisał Boy, „każde ma swoje oblicze, swój rodzaj dotyku, swoją pieszczotę – kołyszącą, lekko drażniącą albo brutalną. Zapewniam was, że to rozpusta”.
Ja i Notre Dame na fotografii. Wysoko. W zasięgu wzroku Montmartre, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny i obelisk na Placu de la Concorde. Recytowałam Victora Hugo, patrzyłam z góry na dachy Paryża i wydawało mi się, że wszystko jest możliwe.
Pięć lat temu pożar zniszczył gotycką bazylikę. Zawaliły się jej dach, część sklepień i 93-metrowa iglica. Zostanie odbudowana, jak duch Francji, z wolnością, równością i braterstwem.
Tegoroczne olimpijskie medale są udekorowane 18-gramowym kawałkiem żelaza z wieży Eiffla zbudowanej w 1889 roku. Jej miniatura stoi na moim biurku z widokiem na Pałac Kultury. Stale wracam nad Sekwanę, jak do siebie.
*
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa OsnoVa ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.