Na festiwalu w Gdyni uznana za najlepszą aktorkę, dostrzeżona przez międzynarodową prasę Magdalena Koleśnik powinna teraz przechadzać się po czerwonych dywanach. Jednak „Sweat” Magnusa von Horna, gdzie zagrała rolę motywatorki fitness podróżuje po światowych festiwalach bez twórców. Rozmawiamy o pracy nad rolą, nad ciałem, nad życiem.
Noc, jeszcze tylko krótki spacer z psem, portfel i telefon zostawia w domu, przecież zaraz wróci. I rzeczywiście ma wracać, gdy widzi, że zza drzew nad rzeką – rzecz dzieje się w Warszawie po praskiej stronie Wisły – wyłania się postać. Mężczyzna. Dziwnie się porusza. Pewnie pijany, myśli, ale podchodzi sprawdzić. Oblodzony, w ręku ma walizkę, pada na kolana, mówi niewyraźnie, coś o tym, że wrzucili go do Wisły i dalej nie da rady. Ona wie, że wystarczy przejść przez jezdnię, pustą o tej porze, by dostać się na SOR. Dwie minuty, dosłownie. Tyle że on naprawdę nie chce iść. Pies, granicznie przerażony, szarpie się. No więc ona stara się uspokoić psa. Faceta podnosi, każe mu iść. Bierze walizkę, choć obawia się zostawić na niej odciski palców. Pokonanie kilkuset metrów zajmuje im pół godziny, jeśli nie więcej. „Musi pan iść, musi pan iść” – powtarza jak automat, a on niespodziewanie wybucha agresją. Krzyczy, aż przestaje równie nagle, jak zaczął. Docierają wreszcie. Ona dopilnuje jeszcze, by dostał herbatę, pomoże zdjąć rękawiczki z przemarzniętych dłoni, z kieszeni wydostać dokumenty i tyle. Nigdy nie dowie się, kto to był, ani co stało się później.
Magdalena Koleśnik o treningach do „Sweat”: Dotknięcie szczytowej formy pozwoliło mi zrozumieć, że nie tam jest szczęście
To nie był film, ale w filmie odbija się echo tej sceny. W „Sweat” w reżyserii Magnusa von Horna, Magdalena Koleśnik gra motywatorkę fitness – podziwianą na Instagramie, z pozoru wesołą dziewczynę, która w rzeczywistości… Nie miejsce tu na opowiadanie fabuły, dość powiedzieć, że von Horn to reżyser, który potrafi banalną w sumie historię pokazać tak, że z emocji boli brzuch. Magdę wypatrzył w teatrze, grała instruktorkę fitness we „Wściekłości” Elfriede Jelinek w reżyserii Mai Kleczewskiej, potem zrobił jeszcze wiele zdjęć próbnych, ale stanęło na niej. Bo, jak mówił w wywiadzie dla Culture.pl: „ma w sobie głębię i emocjonalną szczerość, a przy tym jej wygląd bardzo pasował do postaci, a o taki kontrast właśnie chodziło”.
– Trzy razy w tygodniu, czasem po dwie godziny, przez rok. Trener mnie nie oszczędzał – opowiada Magda. Zawsze coś ćwiczyła, ale nigdy tak intensywnie. Wiedziała, jak ciało połączone jest z emocjami, jak sygnalizuje – bólem, napięciem, zapadaniem się – że trzeba uciekać z niesprzyjającej sytuacji. Niedawno, gdy miotała się w sprawie pewnej relacji, dopadła ją migrena. To ją przekonało, by powiedzieć bliskiej osobie, że musi się odsunąć. Wsiadła potem do samochodu i ból głowy ustąpił. Migrena nigdy nie mija na pstryk.
Słowem, wiedziała to i owo o tym, co łączy ją z ciałem. Jednak treningi przed „Sweat” przyniosły zaskoczenie. – Nie myślałam, że ciało, które wykonuje proste ćwiczenia, może jednocześnie przetwarzać tak wiele informacji emocjonalnych – mówi.
W ostatnim etapie treningów – po miesiącach machania kettbellami, podnoszenia sztangi i innych siłowych ćwiczeń – chodziła na ugiętych nogach z gumami na udach i pod kolanami i płakała. – Ciało nie było już w stanie trzymać emocji. Wypływały ze mnie smutek, żal, strach, tak jakby nie mogły już ustać w szeregu, musiały się wydostać.
Mówi, że nigdy nie była tak atrakcyjna jak wtedy, gdy ćwiczyła do „Sweat”, i tak szczęśliwa jak potem, gdy odpuściła. Bo kiedy skończyła pracę, pierwszy raz w życiu chciała nabrać wagi, poczuć się kobieca – nic nie udowadniać, tylko rozsiąść się, rozlać, żeby było wreszcie ciepło, miękko i wygodnie.
– Dotknięcie szczytowej formy pozwoliło mi zrozumieć, że nie tam jest szczęście. Wolałam trochę obrosnąć tłuszczem i doświadczyć, że z normalnym ciałem, z defektami, jestem tą samą osobą, jestem kochana i kocham samą siebie – opowiada. Dla osoby, która jako nastolatka chorowała na anoreksję, a potem zawsze zmagała się z problemami żywieniowymi, to było nowe. Kojące.
– Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałabym, że uwolnię się od ciągłego obwiniania się za jedzenie, za to, że jestem słaba, niekonsekwentna, leniwa. I wreszcie okazało się, że przestałam być niewolnicą ciała. Choroba oddaliła się ode mnie. Czasem wygląda zza rogu, ale nie śpi już ze mną w łóżku.
Magdalena Koleśnik została aktorką, bo fascynują ją ludzie
Białystok, dwadzieścia parę lat temu. Szykuje się od rana, stroi na galowo, tata prowadzi ją do fryzjera, pierwszy raz traktuje jak księżniczkę. Okazja jest nie lada, ma zatańczyć na prawdziwym turnieju. Perfekcyjnie przygotowana, nie może się doczekać. Na miejscu okazuje się, że chłopiec, z którym ćwiczyła, nie przyszedł. – Nic się nie martw, Magda, mamy chłopaka z innego klubu, zna te same układy, on z tobą zatańczy.
Tańczy wprawdzie, w byle dresie i depcze po palcach. Nazajutrz ośmioletnia Magda decyduje, że na kursie tańca jej noga więcej nie postanie.
– Wtedy pierwszy raz przekonałam się, że mogę zrobić wszystko, ale o powodzeniu decydują też czynniki, na które nie mam wpływu – opowiada.
Mimo to brnęła w scenę. Grała w dwóch teatrach amatorskich, w tym w słynnym Klapsie przy Młodzieżowym Domu Kultury w Białymstoku. Czas spędzała z nieco młodszym Bartkiem Bielenią, wracali razem do domu, gadali, potem jedno po drugim wyruszyli w świat – na studia aktorskie w Krakowie, do teatrów i kin.
– Dlaczego zostałaś aktorką?
– Bo fascynują mnie ludzie. Miałam kilka pomysłów, rozważałam mikrochirurgię i psychologię, ale okazało się, że w pracy aktorki też mogę dużo dowiadywać się o człowieku.
Mówi, że wzrusza ją intymność spotkania na planie.
Bo na scenie czy planie filmowym zdarza się, że ludzie odsłaniają się jak dzieci. Stają się bezbronni, można wyczytać z nich wszystko. A przy okazji oswoić się z tym, co doskwiera. – Grając, daję dostęp do mojego lęku, słabości. Pozwalam je zobaczyć i okazuje się, że nic się nie dzieje. Nie wydarza się apokalipsa z powodu, że nie jestem doskonała – tłumaczy.
Co chciałaby zmienić Magdalena Koleśnik?
Lato 2017 roku. Dziennikarz Jacek Wakar zaprasza absolwentów uczelni aktorskich do dyskusji, którą opublikuje na łamach czasopisma „Teatr”. Magda Koleśnik, wówczas dwa lata po studiach, już na etacie w warszawskim Teatrze Powszechnym pyta: „Jesteśmy nowym pokoleniem, dlaczego nie mielibyśmy odkryć nowych sposobów uprawiania tego zawodu?”.
Po trzech latach z niektórymi z tych sposobów właśnie się mierzy, o innych jeszcze marzy. Pierwszy to współpraca i dzielenie się w miejsce konkurencji. W zawodzie, w którym na każdą rolę przypada wiele aktorek, brzmi trochę jak fantazja. – Kiedy weszłam na rynek, dobrze wiodło mi się w teatrze, ale słabo w filmie i telewizji. Na castingach dochodziłam do ostatnich etapów, ale rolę dostawały koleżanki. Nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje, byłam sfrustrowana – opowiada. Nie lubiła siebie zazdrosnej, więc zaczęła nad tym pracować, sama i z terapeutką. Okazało się, że chodziło jej o kolekcjonowanie, zdobywanie ról dla siebie – żeby mieć i żeby nie dostał ich ktoś inny. – Pracowałam ciężko jak nad sylwetką, ale zmieniłam sposób myślenia. Nauczyłam się doceniać to, czego nie dostaję, i wierzyć, że widocznie inna osoba ma lepszy potencjał do opowiedzenia tej historii, a ja jestem predestynowana do innej.
W tym dzieleniu chodzi też o wymianę energii. Pracując nad rolą Sylwii w „Sweat”, obserwowała na Instagramie aktorkę Aleksandrę Domańską. – Brałam od niej garściami. Z tego, co mówi, robi, z jej szczerości. Dziś, kiedy znamy się i przyjaźnimy, mogę jej oddać dług wdzięczności, wspierając ją w naszej przyjaźni. Wzięłam sobie coś od niej i teraz mogę zwracać.
Chciałaby, żeby sztuka przestała być tak bardzo skoncentrowana na człowieku, częściej oddawała głos zwierzętom, przyrodzie, fakturom rzeczy, umarłym, pogodzie. Nie po to, by analizować relację człowieka z resztą świata, a traktować równo. Na razie, skoro nie może w pracy, próbuje robić to w życiu. Nie tylko nie jeść mięsa i troszczyć się o kotkę i psa, ale przestać uważać się za centralną postać w tym stadzie.
Co do mięsa, to być może ćwiczenia do „Sweat” byłyby efektywniejsze, gdyby zgodziła się jeść kurczaki. Trener sugerował. Jednak Magda ani myślała. Nigdy nie było jej bliskie słynne powiedzenie Kazimierza Dejmka o tym, że aktor jest od grania (jak dupa od srania), a im dłużej pracuje, tym ważniejsze jest dla niej, by w pracy nie tylko nie naginać światopoglądu, ale też przekazywać to, co dla niej istotne. Nie chce grać ról, w których kobiety są przedstawiane szablonowo – jako głupie, złe albo po prostu ozdobne. – Kultura jest już nafaszerowana takimi postaciami, nie chcę tego zasilać – mówi. Jeśli tego rodzaju rola napisana jest jednowymiarowo, odmawia.
W teatrze często uczestniczy w budowaniu roli, na przykład do Jagny w „Chłopach” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego wtrąciła przekaz feministyczny. Jury festiwalu teatralnego w Rzeszowie nagrodziło ją za przełamanie klasycznego wizerunku postaci. Z Magnusem von Hornem dużo rozmawiali o tym, jaka powinna być Sylwia. Wcześniej w filmach było z tym dużo trudniej. – Grałam femmes fatales, które niszczą mężczyzn albo ładne kobiety, które nie mają nic do powiedzenia. Choruję, gdy robię coś nie w zgodzie ze sobą, więc marzyłam, żeby przyszedł moment, kiedy nie będę już musiała tego robić.
Przyszedł. Nauczyła się odrzucać propozycje.
– Pochodzę z bardzo kochanego, ale prostego domu, w którym etos pracy oznaczał wręcz niewolniczy stosunek do niej. „Jak jest praca, to musisz ją wziąć, cieszyć się, nie robić problemów, nie wychylać się” – tak mnie nauczono, więc musiało potrwać, zanim odważyłam się pójść swoją ścieżką i traktować pracę po partnersku.
Magdalena Koleśnik: Blondynka jak każdy inny człowiek, kolor włosów nie powinien definiować
Teatr Powszechny, 2016 rok. Trwają prace nad Wściekłością, Magda w wyciętym kostiumie kąpielowym i szpilkach biega między sceną a garderobą. Nic sobie nie robi z wycięć, to przecież strój roboczy, uniform. Tymczasem mijający ją na korytarzu pracownicy reagują. – Wow, Magda, super wyglądasz – nie gwiżdżą może, ale to jest ten ton. Wścieka się, ale milczy, bo wie, że tłumaczenia na nic się zdadzą. Któregoś dnia, dalej w szpilkach i kostiumie, odwiedza ich w kanciapie. Rozsiada się i robi to, co oni jej. – Wow, ale super wyglądasz, te spodnie naprawdę wspaniałe, a twoja fryzura jaka świetna – ocenia jednego po drugim. Zamilkli i nic nie mówią do tej pory.
Magda Koleśnik jest bardzo ładna. Kiedy była młodsza, trochę się z tym kryła. Ciężkie buty, obszerne ciuchy, różne sztuczki, by zejść z oczu. Bo z jednej strony zaczepki, protekcjonalne traktowanie, tanie podrywanie, z drugiej – ci, którzy ją ciekawili, ludzie z szerokimi horyzontami, z miejsca mieli ją za głupią. Gdy już przedzierała się przez fasadę, przyznawali, że odrzucili, bo wygląda tak, jak wygląda. Tak jakby inteligentnej dziewczynie nie wypadało być długowłosą blondynką. Rozmawiali o tym z Magnusem, zanim zaczęli zdjęcia do „Sweat”. Przewiercili temat na wylot, by zdecydować, że nie będą pobrzydzać, a jeszcze podkręcą blond, dodadzą róż, pokażą kogoś, kogo można łatwo ocenić i pomylić się. Zrobili to, by przypomnieć, że ani róż, ani blond nie definiują. – Że róż jest jak każdy inny kolor, a blondynka jak każdy inny człowiek o jakimkolwiek wyglądzie – mówi Magda.
Po latach wyjaśniania, zaprzeczania, pobrzydzania, uznała, że dość. Mogłaby obciąć włosy, pofarbować przynajmniej, zrobić się na bardziej awangardową. Wybrała naturalny wygląd, nosi różową czapkę. – Ogrywam sytuacje, gdy ktoś bierze mnie za głupią, i bywa to ciekawe. Czasem coś tłumaczę, czasem robię z siebie zupełną idiotkę i czekam na reakcje.
Nazywa siebie życiową performerką.
Według planu powinna teraz* przechadzać się po czerwonych dywanach. Jednak „Sweat” podróżuje po światowych festiwalach bez twórców, ona skończyła zdjęcia do „Innych ludzi” Aleksandry Terpińskiej według Doroty Masłowskiej i zaczęła pracę nad drugą serią serialu Macieja Pieprzycy i Jakuba Korolczuka „Kruk”. W wolnych chwilach rozgląda się po życiu.
Ponad sześć lat żyła „bardzo w związku”, teraz na nowo buduje przyjaźnie, osadza się w lokalności. Wynajęła mieszkanie, którego długo szukała, po naszym spotkaniu będzie je malować, z koleżanką i kolegami. Poprzedniego dnia spotkali się naradzić, skończyło się robieniem kiepskich kanapek i udawaniem, że to wykwintna kolacja. Żarty, śmiech, zabawa (oczywiście z zachowaniem dystansu). – Zdarza się, że małe rzeczy dają raptem mnóstwo radości. Ze zwykłego spotkania robimy happening – przebieraną procesję po osiedlu, instalację artystyczną albo panel dyskusyjny. To właśnie nazywam życiem performatywnym.
Dawniej nie rozumiała, dlaczego koleżanki i koledzy niecierpliwie czekają na festiwale. Teraz wie, że gdy włoży się w coś tyle pracy i energii, co ona w „Sweat”, zostaje się na minusie. Spotkania z ludźmi, widzkami i widzami służą rekompensacie, wyrównaniu bilansu. Skoro na razie są niemożliwe, czerpie plusy z kuchennych performansów. Mówi, że działa.
Tekst pochodzi ze styczniowo-lutowego wydania magazynu „Vogue Polska”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.