W czasie koncertu czuję się trochę naga. Widzę publiczność jak na dłoni, a ja lubię mieć przed sobą czarną ścianę. Tak jak jest w operze – mówi śpiewaczka Aleksandra Kurzak. Spotykamy się w Wiedniu, przy okazji jej występu w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego.
Wiedeń jest niekwestionowaną europejską stolicą muzyki klasycznej. To w nim tworzyli i mieszkali czterej wielcy kompozytorzy z epoki klasycyzmu: Mozart, Haydn, Beethoven i Schubert, choć tylko ten ostatni w Wiedniu się urodził.
Na każdym kroku miasto przesiąknięte jest muzyką, Wiedeńska Opera Państwowa wystawia spektakle codziennie, a czasem nawet dwa razy w ciągu jednego dnia. Oczywiście wszystkie są wyprzedane do ostatniego miejsca. Natomiast najciekawsze jest to, że w Wiedniu są aż trzy teatry operowe: wspomniana Staatsoper, Volksoper i Theater an der Wien. W tym ostatnim, 227 lat temu, czyli 42 lata przed otwarciem Opery Narodowej w Warszawie, odbyła się premiera „Czarodziejskiego Fletu”, ostatniej opery Mozarta.
Dlatego właśnie Wiedeń wybrałam na spotkanie z niezwykłą postacią scen operowych, fenomenalną śpiewaczką Aleksandrą Kurzak. Od 2000 roku święci triumfy w najważniejszych metropoliach świata, a prywatnie jest żoną, mamą i fantastyczną kobietą z niezwykłą energią i radością życia. Tym razem śpiewała w swojej ósmej już produkcji w Wiedniu, w operze „Turandot” Giacomo Pucciniego. Występowała na scenie ze swoim mężem, światowej sławy tenorem, Roberto Alagna. Dzień po naszym wywiadzie miałam szczęście oklaskiwać to niezwykłe małżeństwo, podziwiając ich kunszt i oddanie roli.
Patrycja Piekutowska: Widzimy się w Wiedniu, dosłownie 300 metrów od opery, w której jutro, kolejny raz, podziwiać cię będzie wiedeńska publiczność. Czy to miasto jest dla ciebie ważne?
Aleksandra Kurzak: Dotychczas Londyn był moim głównym miastem, ale od jakiegoś czasu coraz częściej śpiewam także w Wiedniu. W tym mieście mój mąż obchodził swoje 50. urodziny, tego dnia występował w „Tosce” w wiedeńskiej Staatsoper i dostał najpiękniejszy prezent – test ciążowy, potwierdzający pojawienie się naszej córki.
Natomiast od strony artystycznej, moim zdaniem nie ma drugiego takiego miasta na świecie, jak Wiedeń. Tutaj po prostu oddycha się muzyką klasyczną. Jest wszędzie, stanowi integralną część życia wiedeńczyków. Podam przykład, może nie wszystkim znany, że nawet tutejszy U-bahn jest przesiąknięty tematem muzyki. Wczoraj przylecieli moi rodzice, aby pomóc nam w opiece nad naszą córeczką. Kiedy szli korytarzem metra, nagle pojawiła się aleja gwiazd, jak w Hollywood. Tyle że… z nazwiskami kompozytorów muzyki klasycznej! To naprawdę niemożliwe nigdzie indziej. Kiedy się wsiada do samolotu austriackich linii, z głośników słychać muzykę Johanna Straussa, a nie rozrywkową. Wycieczki oprowadzane po mieście również są planowane tak, aby jak najwięcej informacji było o kompozytorach: tu mieszkał Mozart, tu Haydn, a tu komponował Schubert. Takiego umiłowania dla muzyki klasycznej naprawdę nie ma chyba nigdzie.
Zostańmy na chwilę przy temacie miast. Czy to, co widzisz podczas swoich ciągłych podróży po metropoliach, to, co cię otacza, jest inspirujące? Moją pasją jest architektura i zawsze staram się znaleźć czas na zwiedzanie miast, w których jestem. Czy dla ciebie to również ma znaczenie?
Wiedeń jest tak piękny, że prawie każdy budynek to perełka. Na pewno eleganckie otoczenie, piękne dzielnice, w których zawsze mieszkam, ponieważ opery są zazwyczaj położone w samym centrum miast, bardzo wpływa na emocje. Każdy projekt operowy trwa od 4 do 6 tygodni, więc zawsze wynajmujemy mieszkania w pobliżu opery. To bardzo pozytywny element mojego zawodu.
Teraz stoimy przed dużym wyzwaniem, ponieważ za dwa lata nasza córka pójdzie do szkoły. A my żyjemy ciągle gdzie indziej. Po 18 latach jeżdżenia, myślę, że nie potrafiłabym żyć w jednym miejscu. Oczywiście, najgorsze jest pakowanie walizek, ale ten ruch, piękne miasta, to jest nasze życie i nie wyobrażam sobie siedzenia w jednym miejscu. Na przykład teraz jesteśmy w Wiedniu w sumie trzy miesiące, mamy wspólne produkcje, potem Roberto śpiewa swoje spektakle, ale później jedziemy dalej. Coraz bardziej skłaniamy się do domowej szkoły internetowej. Myślałam, że te ciągłe zmiany miejsc zamkną nasza córeczkę w sobie, że nie będzie umiała nawiązać kontaktu z rówieśnikami, a jest dokładnie odwrotnie. Jest otwarta na świat, na ludzi. Chyba jednak zostaniemy tymi wędrowcami.
Czy masz swoje ulubione smaki związane z miastami, do których wracasz? Ja mam taką kulinarną mapę świata – jak gdzieś jadę, to wiem, co zaraz będę jeść.
Mam tak samo! Najśmieszniejsze jest to, że jak przylatuję do Nowego Jorku, to gonię do najbliższego deli i kupuję moje ukochane lody Häagen Dazs, notabene założone przez polskiego imigranta. O smaku waniliowym, z migdałami zatopionymi w gorzkiej czekoladzie. Ten smak jest dostępny tylko w Stanach. Od razu, pierwszego wieczoru, zjadam cały taki kubeł lodów sama. Na co dzień nie jem lodów, ale tam totalnie się zapominam.
Czyli śpiewacy operowi mogą zajadać się lodami?
Tak, oczywiście! Natomiast jeżeli chodzi o miejsca, to mam swoje ulubione restauracje. Na przykład w Wiedniu uwielbiam hiszpańską restaurację obok opery, nazywa się Bodega El Gusto. W Madrycie to z kolei El Pimiento Verde, z najlepszymi karczochami na świecie! Zresztą tak często tam chodziłam, że na pożegnanie otrzymałam piękną statuetkę złotego karczocha.
Ostatnio byliśmy na Wielkanoc na Sycylii, skąd pochodzi cała rodzina mojego męża, który jest z krwi i kości Sycylijczykiem, choć urodził się w Paryżu. Spędzaliśmy czas u jego brata, który przeprowadził się z Paryża do maleńkiej wioski niedaleko Palermo. Jego żona, która do niedawna była w ciąży, opowiadała, że pewnego dnia miała wielką ochotę na ośmiornicę. W związku z czym jej nastoletni sąsiad zdjął koszulkę, wskoczył do zatoczki i po chwili jedną wyłowił. Trzymając ją wysoko, zapytał: czy taka może być? Kilka chwil później była już na patelni. Takich ryb i owoców morza, jak na Sycylii, nie jadłam nigdzie na świecie.
Przeczytałam niedawno twoją wypowiedź z rozmowy z Igorem Mitorajem – o tym, że to nieprawda, jakoby cierpienie uszlachetniało i wpływało na lepsze samopoczucie na scenie. Kiedy przekonałaś się, że cierpienie jednak nie wzbogaca artystycznie?
Miałam taki moment tuż przed rozwodem. Kilka miesięcy przed zakończeniem małżeństwa byłam w Tuluzie i śpiewałam w Rigoletto, partię Gildy. Śpiewałam ją wiele razy wcześniej i nie miałam z tym żadnego problemu. Wszystko wyszło, było czysto, bez zarzutu. Za to po spektaklu mój mentor przekazał mi, że niby wszystko było dobrze, ale… to nie jest ta Aleksandra, którą zna. Cierpienie, rezygnacja i wewnętrzny smutek wpłynęły na to, jak śpiewałam. Pewnie dla tych, którzy słyszeli mnie pierwszy raz, nie miało to znaczenia, ale okazało się, że jednak ktoś, kto znał mnie dobrze, wiedział, że to nie jest to. Jak człowiek jest szczęśliwy, to nawet wizualnie jest ładniejszy, emanuje radością i to bardzo przekłada się na kreacje artystyczne. Najwięcej komplementów w życiu otrzymałam po tym, jak poznałam Roberto. Wszyscy mówili, że promienieję szczęściem. To po prostu uskrzydla.
Porozmawiajmy teraz o tym, co jest specyfiką zawodu śpiewaka. Każdy ma dwie równoległe drogi artystyczne: jedna to opera, a druga – koncerty z orkiestrą lub recitale. Czy stanowi to dla ciebie różnicę, czy wieczorem masz koncert, czy spektakl?
Tak, zdecydowanie. Gdy mam do zaśpiewania cały koncert złożony z różnych arii, to jest to dużo trudniejsze. Spektakl operowy trwa mniej więcej trzy godziny, ale nie jestem na scenie bez przerwy, tylko dzielę się czasem z innymi wykonawcami. Zazwyczaj jest jedna słynna aria, góra dwie, na które wszyscy czekają i na tym trzeba się szczególnie skupić. Natomiast w ramach koncertu może być ich na przykład dziesięć. Tyle też jest punktów kulminacyjnych i cały czas trzeba wchodzić w zupełnie inny charakter postaci, w inną rolę. W czasie koncertu czuję się trochę naga. Widzę publiczność jak na dłoni, a ja lubię mieć przed sobą czarną ścianę. Tak jak jest w operze.
Śpiewasz do swojej wyobraźni?
Owszem. Pomaga mi cała historia, charakteryzacja, scenografia, kostium. Łatwiej jest interpretować. Jeszcze co innego, jak się śpiewa muzykę oratoryjną. To zupełnie inne przeżycie. Po bardzo długiej przerwie śpiewałam „Stabat Mater” Szymanowskiego w Berlinie i w Wiedniu. Zupełnie inaczej wykonuje się takie dzieło. Nie czuję się wtedy solistką, jestem częścią większej całości.
Jakie są rytuały w dniu spektaklu? Co ci przeszkadza albo co musisz zrobić?
Na pewno muszę się wyspać. To jest najważniejsze dla śpiewaczki. W przeddzień spektaklu potrafię spać dziesięć, nawet dwanaście godzin.
Córeczka daje pospać?
Malena funkcjonuje w naszym trybie życia, chodzi spać dosyć późno, ale nie wstaje o 6.00 czy 7.00 rano. Daje nam się wyspać. Poza tym, do tej pory wszędzie jeździła z nami niania.
Natomiast coś, z czym zmaga się 99 proc. śpiewaków i nie ma na to siły, to refluks żołądkowy. Pamiętam moment, kiedy spotkałam się z tym pierwszy raz. Śpiewałam w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, ale jednocześnie miałam próby w Chicago i latałam w tę i z powrotem. Zima w Chicago to dramat, oczywiście rozchorowałam się, poszłam do lekarza, dostałam antybiotyki i było naprawdę kiepsko. Wróciłam potem do Polski, odwołałam miesięczny wyjazd i zrobiłam całą serię skomplikowanych badań, ponieważ ciągle byłam chora i nic mi nie pomagało. Na końcu okazało się, że cierpię na tzw. maskę laryngologiczną refluksu. Żołądek wygląda dobrze, wszystko niby działa, ale w nocy refluks pali struny głosowe, które puchną i nic się nie da na to zaradzić. Można tylko zażywać tabletki, które obniżają zawartość kwasu, prawie każdy śpiewak ma je przy sobie, bo to właściwie choroba zawodowa.
Muszę cię zapytać o skrzypce, na których grałaś przez 12 lat. Czy gdy zakończyłaś ten etap w swoim życiu i rozpoczęłaś studia wokalne, to ważne dla ciebie stało się też słowo, które jest nierozłącznym elementem śpiewu?
Moi rodzice całe życie pracowali w operze i jakoś tak było od zawsze, że ja w ogóle nie chodziłam na koncerty symfoniczne, tylko zawsze do opery. To miało wielki wpływ na moje dalsze życie. Moja profesorka od skrzypiec, co ciekawe, zawsze mówiła do mnie, że gram operowo. Mówiła do mnie: – Zaśpiewaj tę frazę, zanuć. Natomiast to muzyka wzbudza we mnie największe emocje, a nie tekst. Słowo jest ważne, ale to muzyka mnie niesie.
Czasami zdarzają się reżyserzy spektakli operowych, którzy niestety nie mają dużego pojęcia o operze i na próbie mówią, że „teraz sobie poczytamy tekst”. Denerwuje mnie to, ponieważ to jest opera, a nie teatr dramatyczny i muzyka jest najważniejsza. Bez muzyki nie ma co próbować. Świetnym przykładem są rozmaite talent-show, gdzie np. wychodzi jakaś mała dziewczynka i zaciśniętym głosem usiłuje naśladować operowy śpiew, a publiczność szaleje! To ludzi niewyobrażalnie wzrusza. A przecież tak daleko temu do prawidłowego, pięknego śpiewu. Natomiast nie to jest ważne. Po prostu opera ludzi wzrusza i tak było zawsze.
Teraz pytanie, które zadaję każdemu w moim cyklu: o czym myśli Aleksandra, gdy patrzy w lustro?
O liftingu (śmiech). Należę do kobiet, które absolutnie są zwolenniczkami medycyny estetycznej. Oczywiście nie podoba mi się zmienianie rysów twarzy, pompowanie ust, bo uważam, że wtedy wszystkie kobiety wyglądają wtedy identycznie. Ale takie drobne poprawki tego, co już nie wygląda dobrze – to jak najbardziej! Na przykład od zawsze mam kompleks brzucha. Pamiętam jak dziś, że kiedy miałam 9 czy 10 lat, tata kupił mi w Pewexie w Międzyzdrojach mój pierwszy kostium kąpielowy, bikini. Był żółty. Jeździliśmy wtedy z rodzicami co roku na wakacje do Dziwnowa. Był tam też z rodziną kolega taty z opery, trębacz. Jak wyszłam w tym kostiumie, cała dumna, to spojrzał na mnie i powiedział: – Wiesz co Ola? W tym kostiumie masz jeszcze większy brzuch niż ja. To miał być żart... Odwróciłam się wtedy, zrobiłam się cała czerwona, popłakałam się i natychmiast poszłam się przebrać. Od tamtej pory nigdy nie założyłam dwuczęściowego kostiumu. To było coś okropnego.
Pozdrawiamy zatem…
…wujka Kazika. Nie wolno śmiać się z małych dzieci.
A propos dzieci, ale w innym kontekście. Chciałabym wiedzieć, czy jest coś, z czego potrafisz cieszyć się właśnie jak dziecko? Co daje ci ogrom radości?
Uwielbiam remonty! Gdybym nie została śpiewaczką, to pewnie byłabym dekoratorem wnętrz. Mam hopla na punkcie dekorowania mieszkań, najpierw urządzałam mój pierwszy dom w Warszawie, a z kolei jak poznałam Roberto, to zmieniliśmy cały dom we Francji. Mój mąż jest prawdziwym artystą, on buja w obłokach, a ja zajmuję się organizowaniem wszystkiego. Uwielbiam urządzać nasze mieszkania, sprawia mi to wielką przyjemność. Bardzo lubię wieczory, jak już wszyscy pójdą spać, a ja zapalam sobie świeczkę i jestem szczęśliwa, patrząc na to, co mnie otacza w domu.
Jak siadasz przed telewizorem w domu, to w peniuarze i klapeczkach z pomponikiem, a la Maria Callas, czy raczej w dresie?
Dres wygrywa… Wchodzę do domu i pierwsze, co robię, to się przebieram w dres. Lubię, jak jest mi wygodnie. Świat celebrytów jest zawsze wymalowany, przygotowany na każdą okoliczność, gdyby pojawił się paparazzi, czy ktoś chciał autograf. Ale nasz świat jest inny. My nie wyglądamy poza sceną jak gwiazdy. Często chodzę bez makijażu, nie stroję się na spacery rodzinne.
Co sądzisz na temat zdobywania nowej publiczności? Warto na siłę przekonywać do opery młode pokolenie?
Myślę, że do opery każdy musi dojrzeć. To nie jest tak, że jak się raz przekona młodzież do opery, to ona będzie do niej chodzić zawsze. Mam wrażenie, że publiczność operowa zawsze była trochę starsza i chyba na tym też to polega. Każdy etap w życiu rządzi się innymi prawami. Tak jak 18-latek niekoniecznie pójdzie do opery, tak 80-latek nie pójdzie tańczyć w nocnym klubie. Najważniejsze, że jest publiczność. Choćby tu, w Wiedniu, spektakle są wyprzedane na wiele miesięcy do przodu.
Czy zgadzasz się z tym, że w dzisiejszych czasach z muzyką należy wychodzić poza sale koncertowe? Koncerty dla przedstawicieli biznesu, dla dużych firm, na świecie już naprawdę nikogo nie dziwią, a u nas wciąż nie są standardem. Niektórym chyba się wydaje, że to nie wypada.
Oczywiście, że trzeba wyjść do ludzi. Śpiewaliśmy niedawno z mężem recital z fortepianem na festiwalu muzyki poważnej na Majorce, na otwartym powietrzu, który organizuje sieć znakomitych hoteli. Tam jest przepięknie, bardzo nietuzinkowo, z morzem w tle, a występują tam takie gwiazdy, jak Lang Lang czy Daniel Barenboim. To obłędne miejsce zaprzecza regule, że trzeba występować tylko w wielkich salach. Było wspaniale i chętnie bym tam wróciła.
W Polsce też śpiewałam kiedyś na gali zorganizowanej przez wielką firmę i piękne było to, że w pierwszej części był tylko Mozart, a w drugiej arie operetkowe, które zresztą uważam za wspaniałe. Jeżeli ludziom taki wieczór przybliży muzykę klasyczną, to chwała dla kogoś, kto taką decyzję podjął. Ostatnio w Warszawie śpiewałam piosenki Ordonki! To było fantastyczne przeżycie, koncert z Januszem Olejniczakiem i Jankiem Młynarskim. Podejrzewam, że bardzo wiele osób miało pierwszy raz styczność z muzyką operową.
Z kolei w 2010 roku, kiedy po raz pierwszy w Warszawie śpiewałam „Traviatę”, rolę tytułową, to nie byłam znana szerszej publiczności, choć na świecie śpiewałam już od lat w największych teatrach operowych. Wtedy w Polsce było szaleństwo związane z tancerzami z telewizyjnych show i niektórzy z nich zostali zaproszeni do udziału w tym właśnie spektaklu. Pamiętam taką sytuację, kiedy później dowiedziałam się, że jakaś pani przyszła kupić bilet na tego tancerza z „Tańca z gwiazdami”. A to, kto śpiewał tytułową rolę, nie było istotne. Wydarzyła się jednak miła rzecz, bo te osoby postanowiły wrócić do opery, tym razem już dla muzyki Verdiego. Jedna pani napisałam na Facebooku, że ledwie namówiła męża na to wyjście, a potem widziała, jak przy mojej arii ukradkiem wycierał łzę z policzka i na najbliższe urodziny dostała od męża bilety do opery. I o to chodzi!
Dziękuję głównemu sponsorowi cyklu "Muzyczny Olimp", firmie HB Reavis, za wspaniałą decyzję, dzięki której mogę realizować ten międzynarodowy projekt oraz dyrekcji hotelu Le Meridien Vienna.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej