Startujemy w Vogue.pl z cyklem, poświęconym gwiazdom muzyki klasycznej. Poprowadzi go wybitna skrzypaczka, Patrycja Piekutowska. Bohaterów, często swoich dobrych znajomych, będzie podpatrywać przed i po koncertach, które odbęda się w salach koncertowych w różnych częściach świata. Pierwszy przystanek – Kuala Lumpur i spotkanie z dyrygentem Michałem Nesterowiczem.
Każda metropolia ma budynek, który jest jej znakiem rozpoznawczym. W Kuala Lumpur to Petronas Towers, górujące nad miastem wieże, mające 452 metry wysokości. Otwarte w 1998 roku. Budowano je sześć lat. Do dzisiaj pozostają najwyższym bliźniaczym budynkiem świata. Co kryje się w ich wnętrzu? 88 pięter, 76 wind, Discovery Center, wielkie centrum handlowe z eleganckimi butikami elitarnych domów mody i jubilerów, a także jedyna sala koncertowa na świecie, która znajduje się w kompleksie wieżowców. To właśnie w niej, 9 i 10 marca, występować miał wybitny dyrygent Michał Nesterowicz. Przyleciałam do stolicy Malezji, żeby posłuchać tego koncertu, a z artystą porozmawiać o tym, czym dla niego jest muzyka.
Przy wejściu do kompleksu Dewan Filharmonik Petronas powitał mnie trzymetrowy plakat z portretem Michała. Obok kas ten sam plakat, tyle że w wersji elektronicznej, wyświetlał się na dużym, ledowym ekranie. Stylizowany na art deco ogromny żyrandol oświetlał hall, który łączył w sobie kilka światów: po jego dwóch stronach ciągnęły się szerokie, imponujące schody, prowadzące do foyer filharmonii, natomiast vis a vis drzwi wejściowych do hallu stały dwa bolidy Formuły 1. Z hallu można było dotrzeć do centrum handlowego, a także do wind jadących na najwyższą kondygnację, dostępną dla zwiedzających.
Z Michałem spotkałam się na 33. piętrze Hotelu Le Meridien, z którego roztaczał się widok na Kuala Lumpur.
Po co tak naprawdę jest ten dyrygent? Czy umiałbyś odpowiedzieć na to w jednym zdaniu?
W jednym zdaniu się nie podejmuję, ale rzeczywiście dobrze by było mieć takowe. Dla tych niewtajemniczonych zrozumiały jest ciąg przyczynowo skutkowy wynikający z faktu gry na instrumencie. Tam jest akcja i reakcja, choćby dotknięcie struny smyczkiem powoduje powstanie dźwięku. A tu? Dyrygent jest jedyną osobą na scenie która fizycznie nie tworzy żadnego dźwięku, a więc czy aby na pewno jest on potrzebny? Banalna odpowiedź brzmi nie! dyrygent nie jest potrzebny, jeśli przygotowujesz utwór muzyczny, w którym nie ma żadnej formy, żadnego wyrazu, lub forma z założenia ma pozostać na zawsze niezmienna. I o ile może tak zdarzyć się w muzyce komputerowej, to w muzyce klasycznej jest to porostu niemożliwe. Widzisz i słyszysz - kolor, kształt, uczucie, aurę, estetykę, cały ogrom rożnych detali mających wpływ na tę sferę wykonania - to właśnie robią dyrygenci. Czy potrafisz sobie wyobrazić koncert bez tych wszystkich rzeczy? Próbując to tłumaczyć tym, którzy nie mają nic wspólnego z muzyką klasyczną można posłużyć się takim oto zdaniem, które przeczytałem gdzieś dawno temu: „Orkiestra bez dyrygenta jest jak list miłosny bez adresu” Wysłany i napisany z największą pasją dotrze do nikąd, bo potrzebny jest mag, przewodnik, ten który poprowadzi całość do celu. Pamiętam to z dzieciństwa. Dla mnie ten człowiek stojący na środku był na swój sposób czarnoksiężnikiem. Pantomima gestów, które wykonywał, przykuwała moja uwagę, Cały ten muzyczno-wizualny spektakl, miał swoje odbicie w tym jednym człowieku.
Kilka razy spotkałam się z tym, że ktoś obserwował muzyka grającego na trianglu. Jak to? Facet siedzi cały koncert, a uderzy raz na kilkanaście minut, albo rzadziej. Czasem pytali, czy taki muzyk gra tylko na tym trianglu.
W dzisiejszych czasach streamingu, mp3 dostępność muzyki jest właściwie wszędzie, koncert jest jednak czymś zupełnie niezwykłym i niepowtarzalnym. Można zobaczyć emocje, dostrzec rzeczy, które nagle fascynują. Znaleźć chociażby tego faceta na trianglu i liczyć minuty od jednego do drugiego uderzenia. Z perspektywy słuchacza wszystko co dzieje się na scenie w tym i moja obecność ma swoje mistyczne znaczenie.
Co Cię najbardziej pasjonuje, gdy stoisz na scenie?
Jak stoję na scenie, to nie mam czasu na tego typu analizy. Ja wtedy po prostu jestem w pracy. Mam przed sobą około 80 osób i zadanie do wykonania, którym jest poprowadzenie dobrego koncertu. Oczywiście jest w tym dużo emocji, nierzadko bardzo pięknych i wyjątkowych, muzyka musi być nimi naszpikowana aby w taki sposób została odebrana. Czas by pomyśleć, ocenić, zastanowić się, przychodzi po koncercie. Ten zawód a raczej sposób na życie, niesie ze sobą nieograniczoną dawkę świeżości, energii i satysfakcji, Jest wyjątkowym zajęciem podczas którego bezkarnie używać możesz pokładów swojej nieograniczonej wyobraźni. Budować obrazy w swojej głowie, zakładać maski i kostiumy. To piaskownica artystycznej duszy poparta wiedzą i kompetencją.
Czy zawsze dyrygujesz na pamięć, bez partytury? Dla niewtajemniczonych trzeba zaznaczyć, że to setki stron.
Kiedyś, jak zaczynałem, byłem przywiązany do partytury, musiałem ją mieć przed sobą podczas dyrygowania. A potem, w miarę upływu czasu, zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że ona zaprząta mój umysł i każde spojrzenie w partyturę nawet na ułamek sekundy to jednak zabawa wtórna. Przecież ja ten utwór znam, poświęciłem mu sporo czasu przygotowując się do koncertu. Paręnaście lat temu spróbowałem po raz pierwszy zadyrygować bez partytury i poczułem rodzaj satysfakcji, bo zadanie zostało wykonane, udało się i…nie spłonęliśmy żywcem. Oprócz tego zrozumiałem że moja percepcja przesunęła się o krok do przodu. Nie musiałem czytać partytury, którą śledzi się o parę taktów wcześniej, w stosunku do tego co słyszysz. Dyrygując z pamięci mogłem podążać ze wszystkim co tu i teraz. Przyjemność po tym koncercie była tak wielka, że postanowiłem robić to dalej i tak już zostało. Ludzie po koncercie czasem pytają mnie o to, jak to jest możliwe bez partytury. Żartując, czasem odpowiadam, że tak jest łatwiej. Niby śmieszne, ale tak jest naprawdę. Gdy nie mam przed oczami partytury, nic mnie nie ogranicza. Mam przed sobą tylko muzyków. dźwięk w jego najczystszej postaci i znacznie więcej czasu dla siebie na scenie.
Czy możesz przypomnieć sobie jakąś najśmieszniejszą sytuację, która wydarzyła Ci się podczas pracy z orkiestrą?
Hmm…. Historii jest wiele, ale chyba ta jest udana i ma drugie dno. Czasami, jak to w życiu, w obliczu błędu pojawiają się różne postawy obronne. Zrobiłem źle, biorę wszystko na siebie, przepraszam. Jest też taka, że zrobiłem źle, bo…. Ale jest też i tak, że ludzie wypierają fakt własnych słabości i brną w stronę absurdu nie rzadko przerzucając winę na innych. Oczywiście nieważne gdzie to było, ale miałem taką sytuację. Na pierwszej próbie zobaczyłem dwóch kontrabasistów, którzy w bardzo teatralny sposób „wisieli” na swoich instrumentach, byli w pozycji relaksu. Graliśmy taki utwór, gdzie w pierwszej części kontrabasy miały tylko do zagrania dwa ostatnie takty. Za pierwszym razem zagrali, potem przy drugim razie wisieli przez całą część, ale zagrali, a za trzecim razem już się nie udało, bo zawiśli na dobre. Taka loteria trwała przez kolejne dni prób, aż do dnia koncertu. W końcu wchodzę na scenę, zaczyna się koncert i widzę niepokojący obrazek, panowie nadal wiszą, tyle że odświętnie ubrani. Intuicja podpowiadała mi, że sytuacja jest niebezpieczna. Dawałem znaki, starałem się jakoś poderwać ich do życia, ale panowie byli w nastroju bardziej do „wiszenia” i w końcu, pomimo moich starań…nie zagrali tych ostatnich dwóch taktów. Zagapili się zupełnie… Po koncercie ktoś puka do mojej garderoby, otwieram a tu stoi jeden z kontrabasistów i mówi tak: „Panie Dyrektorze, chciałem Panu pogratulować, to był bardzo piękny koncert! Bardzo przyjemnie się z Panem pracowało”. Zadrę miałem w sercu, więc pytam co się takiego stało w tym utworze i dlaczego w końcu nie weszliście! Na co pan kontrabasista odrzekł tak: że On właśnie w tej sprawie, i przyznaje szczerze że On po prostu się jakoś tak zasłuchał, ale dlaczego kolega nie wszedł, to On już tego zupełnie nie wie i co więcej, sam uważa to za nieakceptowalne!
W wiele miejsc na świecie jesteś wielokrotnie zapraszany ponownie. Czy są miejsca, do których wracasz również ze względu na publiczność, która jest szczególna?
Temat publiczności jest szalenie ważny. Każde miejsce na świecie jest zupełnie inaczej sformatowane. Sposób bycia publiczności jest przeróżny. Nie mam ulubionych miejsc, ale na podstawie tego, gdzie byłem, wiem czego mogę się spodziewać. Na przykład ilekroć jestem w Ameryce Południowej, niezależnie od kraju, to jest to wybuch emocji, które podczas koncertu trzymają się na cieniutkich linkach, a pękają po ostatnim dźwięku, a wręcz czasem i przed! Satysfakcja jest warta wielu wspomnień. To szalenie ładuje baterie.
W Europie z kolei, jedna z najbardziej wyedukowanych publiczności, czyli Niemcy, daje poczucie, że to o czym mówisz ze sceny jest bardzo serio i oni przyjmują to z dużym zrozumieniem. Komunikacja pozawerbalna jest szalenie odczuwalna, rodzaj napięcia w powietrzu i skupienia. To bardzo magnetyczne, zupełnie inny poziom.
W Holandii niezależnie od tego jak bardzo życzliwi są muzyce i jak dobrze ją znają, zwyczajem publiczności są stojące owacje. W wielu salach koncertowych świata jest to wyrazem szczególnego uznania. W Holandii natomiast jest to zwyczajowe zakończenie koncertu. Tak jest zawsze. To wydaje się szalenie miłe dla debiutantów, bo zanim zorientują się, że to norma, cieszą się ponad miarę.
W Hiszpanii, urocze jest widzieć niezwykle nobliwą publiczność, ta starsza jej cześć, szalenie dystyngowana, ma pewien uroczy brak zaufania do szatniarzy. Najpiękniej bowiem ubrane panie taszczą ze sobą swoje płaszcze czy futra na salę i trzymają je na kolanach lub na krześle obok. Publiczność może się różnić w sposobie zachowania ale to co sprawia, że wszędzie to ona odgrywa niezwykła rolę i jest dla mnie tak ważna to fakt iż wszyscy spotykamy się na koncertach tylko i wyłącznie z jednego powodu: z powodu fascynacji muzyką, z potrzeby dzielenia się emocjami i chęcią doświadczania czegoś pozawerbalnego. Z jakiegoś powodu cały czas ten niezwykły spektakl wydaje się być atrakcyjny i potrzebny bez względu na szerokość geograficzną.
Jesteś teraz kilka dni w Malezji, stąd lecisz na Tajwan i tydzień później do Singapuru. Kiedy przychodzi zmęczenie i czy masz jakieś sposoby, aby się go pozbyć?
Zmęczenie jest immanentną częścią podróży. Dom mógłby stanowić miejsce wytchnienia, niestety mojej nieobecności w domu nie da się policzyć w dniach, tylko w miesiącach. Patrząc na obecny sezon i przyszły, który już jest w pełni zaplanowany, czyli wrzesień 2018 – czerwiec 2019, mam wolne kilka tygodni na przestrzeni całego roku. Reszta to podróże.
Co robisz, kiedy padasz ze zmęczenia, a tu trzeba iść i zadyrygować koncert, przecież na sali nikogo to nie obchodzi, że jesteś zmęczony.
Nic nie robię. Idę! (śmiech) Sama wiesz, jak to jest. Nic nie możesz, idziesz i robisz.
Masz może jakieś przyzwyczajenia, gdy jesteś w hotelu przed koncertem? Coś, co robisz zawsze, jakiś rytuał?
Ja bardzo rzadko mieszkam w hotelach. Od lat zdecydowanie bardziej wolę wynajmować apartamenty. Ze względu na charakter pracy dyrygenta jestem w jednym miejscu 5, 6 czasem 7 dni. Nie licząc tras koncertowych, ale to tylko czasami. Wynajmując zatem apartament, mam szansę poczuć się trochę jak w domu. Dla kogoś, kto pracuje w jednym miejscu pobyt w hotelu jest atrakcyjny. Ja mam odwrotnie. Gdy ciągle mieszkałem w hotelach, stało się to męczące. Gdy wynajmuję apartament będąc na przykład w Paryżu, z jego zapachem, meblami i obrazami, przez chwilę czuję się jak paryżanin. Tak samo w Londynie, Amsterdamie, Berlinie czy w Ameryce Północnej. Mogę mieć swoją kuchnię, pójść do sklepu, kupić jedzenie i potem je sobie ugotować. Nie jestem zamknięty w jednym pokoju, mogę wstać i zjeść śniadanie nie musząc się ubierać i chodzić do restauracji, gdzie siedzi tłum ludzi. Jak wracam po próbie, to kołdra leży na łóżku tak, jak ją zostawiłem, a nie jest ułożona perfekcyjnie z ręcznikiem w kształcie łabądka, na przykład. To naprawdę w pewnym momencie robi się bardzo ważne. Apartament daje poczucie przestrzeni i swojskości. Jakiś czas temu będąc na koncertach w Holandii, których miałem kilka, wynająłem na dwa tygodnie dom, zupełnie na uboczu miasta, 20 km od sali koncertowej. Dom należał do znanej pani architekt, która kiedyś w nim mieszkała, a potem wybudowała sobie drugi. Przez dwa tygodnie zatem mieszkałem w pięknej architekturze, otoczony zielenią i ciszą.
Czy cisza jest dla Ciebie ważna?
Niezwykle. Tak mi się stało z upływem lat na scenie, że w miejscu, w którym mieszkam podczas wyjazdów, mam potrzebę bycia w ciszy. Nie chcę zgiełku miasta, tłumów ludzi, tętniącej życiem ulicy. Muszę się wyłączyć, widzieć przyrodę i mieć święty spokój. Bardzo to sobie cenię.
Czy jest coś, co zabierasz zawsze z domu na wyjazdy?
Jeśli masz na myśli jakiś talizman, czy coś takiego, to nie. Za to zawsze zabieram ze sobą lampkę. Taką małą lampkę do czytania, znanego szwedzkiego producenta (śmiech), bez której się nie ruszam. Nawet jak mają sto lamp w apartamencie, to przecież nie mają takiej... Zauważam również pogłębianie się pewnych natręctw. Jakiś czas temu na lotnisku w Bilbao pani przy scannerze poprosiła mnie o wyjęcie nie tylko sprzętów elektronicznych, ale wszystkich kabli jakie miałem. Okazało się, że wypełniłem nimi do pełna dwa pojemniki. Nie ruszam się bez przedłużaczy, nawet tych pięciometrowych, przejściówek i kabli, którymi mogę połączyć wszystko ze wszystkim. Wydawało by się, że wraz z doświadczeniem kabli powinno ubywać, a tu odwrotnie. Mam ich coraz więcej.
Jest jakaś rzecz, którą bardzo chciałbyś mieć, ale jeszcze jej nie kupiłeś?
Jak zacznę zaprzeczać, to wyjdzie na to, że mam wszystko. Nie jestem wolny od jakichś marzeń czysto konsumpcyjnych, ale bez wątpienia ze względu na mój tryb życia ilość rzeczy, które mogę i chcę posiadać jest mocno ograniczona. Bardzo rzadko zadaję sobie trud kompletowania mej garderoby, aha….to jest przecież dla Vogue. No to chyba nie wypada tak mówić, że mam ciuchy gdzieś (śmiech).
Ja mam inny kłopot przy kupowaniu ubrań, ja mam prawie dwa metry wzrostu! W Hiszpanii nie ma takich rzeczy, ubieram się w Polsce, w Niemczech czy w Stanach. Moja wizyta w sklepie, to zazwyczaj prośba do ekspedientki, by przyniosła wszystkie możliwe spodnie w takim i takim rozmiarze, większą część tych spodni kupuję i mam spokój na jakiś czas. Natomiast większą radość mam bez wątpienia w wydawaniu pieniędzy na przyjemności czysto doraźne. Dobre jedzenie kieliszek lub kilka dobrego czerwonego wina, lubię zobaczyć coś interesującego wydać trochę pieniędzy na książki. Lubię to, co jest tu i teraz. Mam coraz mniej marzeń wynikających z potrzeby posiadania, przeżywanie wydaje mi się coraz bardziej atrakcyjne.
W dniu koncertu artyści mają rozmaite przyzwyczajenia: jedni muszą się przespać o określonej godzinie, inni nie jedzą na ileś przed, a jeszcze inni szykują sobie wszystkie rzeczy dzień przed. Czy masz coś takiego?
Nie, wszystko wygląda normalnie, staram się tylko, aby ten dzień był spokojny. Za to całkiem niedawno pojawiła się u mnie taka myśl natrętna w postaci liczenia kroków od wejścia na scenę do podium dyrygenta. Liczę na próbach, a potem wiem czego spodziewać się, gdy wchodzę na koncert. Na przykład w słynnej sali Concertgebouw w Amsterdamie wejście na scenę poprzedza 26 schodów wyłożonych czerwonym dywanem.
Gdybyś mógł cofnąć się o 20 lat, wiedząc jak Twoje życie zawodowe wygląda teraz, czy chciałbyś aby wszystko zadziało się tak samo?
Tak. Niczego bym nie zmienił, to co mam jest źródłem pełnej satysfakcji.
Czy jest jakaś Twoja cecha, z której się cieszysz, że ma ją Twój syn.
Widzę w nim indywidualistę. Nie wiem do końca na ile jest to moja cecha w nim, a na ile jego własna. Ale cieszę się, że jest człowiekiem, który nie boi się, mimo swoich 12 lat, zadawania sobie pytań i szukania na nie odpowiedzi. Broni swojego punktu widzenia nawet, jeżeli jest inny, niż powszechnie przyjęta norma. Bardzo mi to imponuje i jestem z niego dumny.
Co myśli Michał Nesterowicz, gdy patrzy w lustro? Czy umiesz się do siebie uśmiechać?
No tak… To jest bardzo poważne pytanie. Wychodzę z założenia, że nikt inny nie sprawi, że będziemy szczęśliwi, jeżeli sami nie znajdziemy sposobu na poczucie wewnętrznej akceptacji i zgody na to, co się z nami dzieje. Chodzi o pewnego rodzaju uczciwość bycia, a nie ślepy zachwyt swoim własnym odbiciem. Uczciwość w stosunku do wyznawanych wartości, uczciwość w stosunku do innych ludzi. Świadomość tego stanu sprawia że łatwiej jest mierzyć się ze światem i łatwiej zdecydowanie jest lubić siebie.
Następna odsłona mojego cyklu będzie miała miejsce w stolicy, która jest synonimem muzyki klasycznej – spotkamy się w Wiedniu. Moim rozmówcą będzie gwiazda scen operowych świata, która przez 12 lat grała… na skrzypcach! W Operze Wiedeńskiej oklaskiwać będę Aleksandrę Kurzak.
Dlaczego większość z nas nie zna najwybitniejszych polskich artystów muzyki poważnej? - TU przeczytasz skąd pomysł Patrycji Piekutowskiej na cykl rozmów z wybitnymi polskimi osobistościami muzyki poważnej.
Dziękuję głównemu sponsorowi cyklu "Muzyczny Olimp", firmie HB Reavis, za wspaniałą decyzję, dzięki której mogę realizować ten międzynarodowy projekt.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.