Nie znasz Ali? Nie udawaj. Wszyscy tam kupują. A jeśli nie, to zaraz zaczną. Już teraz AliExpress jest najpopularniejszym zagranicznym e-commerce’em w Polsce.
Przyznajmy, chińska platforma zakupowa AliExpress, przez klientów czule nazywana Ali, to w świecie mody temat tabu. Zero szanowanych marek, mocno ryzykowny gust, jakość marna lub jej brak. Do tego same uciążliwości. Owszem, bywa absurdalnie tania, ale za zakupy w Ali trzeba uiszczać podatek, a nierzadko i cło.
Pobieżna lektura forów internetowych uświadamia też, że na kupione produkty czeka się miesiąc albo i dwa. Nierzadko przychodzą zniszczone, niekompletne, niezgodne z opisem. Albo w ogóle nie przychodzą. Uznanie praw konsumenta zależy od kaprysu, więc w europejskich warunkach AliExpress nie miałby prawa istnieć. Co więcej, już sama oprawa wizualna jego strony jest przaśna; to taki osiedlowy bazarek, tyle że online.
Mimo to AliExpress rozpala zmysły. Do tego stopnia, że otwarty w dużej mierze z jego powodu nowy oddział celno-pocztowy w Lublinie kontroluje nawet 100 tysięcy przesyłek z Chin dziennie. Wystarczy zresztą wrzucić Ali w Google albo wejść na byle internetowe forum, by zorientować się w skali jego fenomenu. Na samej tylko fejsbukowej grupie AliExpress Ślub 67 tys. użytkowniczek aktywnie wymienia się spostrzeżeniami, poradami, prosi o pomoc w znalezieniu idealnych czółenek, kurtyn ledowych i wszystkiego, co potrzebne na ślub i wesele. Niezdecydowanym pomagają recenzje: drewnianego pudełka na obrączki za 3,69 zł („bardzo fajne, można je pomalować i zrobić po swojemu”), welonu za 9,84 zł („chciałam zamówić na próbę, żeby zobaczyć, czy jest warte ceny. JEST WARTE!”) oraz, oczywiście, sukni ślubnej. Na przykład takiej za 185 zł. „Jest dobrze uszyta, ale koronka dość wysoko podchodzi pod szyję, dużo wyżej niż na zdjęciach. Na szczęście nie gryzie i nic nie boli, ale zapytam krawcowej, czy da się coś z tym zrobić”, pisze recenzentka.
AliExpress powstało w 2010 roku, by małym chińskim dostawcom niedrogich rzeczy zapewnić popyt za granicą. A że cena czyni cuda, odniosło gigantyczny sukces w Rosji, ale też w USA, Ameryce Południowej, Hiszpanii i, oczywiście, w Polsce. Nie zawsze to ten rodzaj popularności, o jaką jego założycielom pewnie chodziło.
Ali przynosi mnóstwo uciechy na przykład twórcom memów. Cyklicznie raczą oni internet kolażami porównującymi zdjęcia produktów z chińskiej platformy do stanu faktycznego. Biała jedwabna suknia, która okazuje się uszytą z nylonowej serwetki zieloną spódniczką, w dodatku dla lalki, to już klasyka gatunku.
Podobną wesołość Ali wzbudza na Youtubie. Jedni z youtuberów pochylają się nad sensownością „zestawu naprawczego do odprysków na szybie” czy opatrzonego logotypem Supreme pistoletu do strzelania banknotami. Inni – na poważnie testują omletownicę na patyku czy bidon, podejrzewany przy okazji o funkcję pojemnika na mocz. Jeszcze inni zaś konstatują, że bez względu na typ produktu większość z nich pachnie… rybą. To ponoć uboczny efekt oszczędzania na transporcie: bywa rzekomo, że paczki z ubraniami wysyła się tymi samymi statkami, co niepozbawioną własnych aromatów żywność.
Mimo to namiętność klientów do Ali nie słabnie. Przeciwnie. Jak wynika z raportu „E-commerce w Polsce 2018. Gemius dla e-Commerce Polska”, AliExpress stało się najlepiej rozpoznawalnym zagranicznym e-serwisem w naszym kraju. O jego fenomen wypytałem czytelników mojego bloga. Co kupują na Ali?
„Jedynie etui do telefonu i laptopa, jak do tej pory doświadczenia zdecydowanie dobre”.
„Głównie kamienie szklane do nakładania na stroje taneczne; w Polsce przebitka 10-krotna”.
„Artykuły papiernicze, ale też biżuterię, która w sieciówce kosztuje pięć razy więcej. Ciuszki też się zdarzają”.
„Sprzęt turystyczny, który i tak jest robiony w Chinach”.
„Naszywki-ptaszki”.
„Buty Adidas by Jeremy Scott, bo oryginalne mi się rozpadły i fakt, były trochę gorszego sortu, ale identyczne”.
„Dżalabija dla męża do noszenia po domu” (strój arabski).
„Skórzane harnessy” (uprzęże do zabaw w sypialni).
„Rzeczy tylko do zdjęć, bo jak tu pójść po bułki z tiarą na głowie?” (to już odpowiedź influencerki).
Oraz ogólnie, „różne drobne rzeczy, z którymi mi się nie spieszy”. Powodem zakupów na Ali jest zatem nie tylko cena, ale też praktycznie nieograniczony wybór oferowanych tam dóbr. Dla przykładu, gdy pisałem ten artykuł, platforma oferowała 166 tysięcy modeli sukienek, w tym 144 tysiące z poliestru, za to w kilkudziesięciu fasonach. Można też było wybierać w 56,4 tysiącach par męskich spodni, w tym ogrodniczek, aladynek (no cóż), haremek (tak, odróżniono je od aladynek), legginsów czy po prostu „obcisłych”.
Handel na Ali – nie licząc środowiska naturalnego, dla którego kompulsywna nadprodukcja i szaleńczy zbyt syntetyków jest wyrokiem śmierci – to zatem sytuacja win-win. Klienci się cieszą, bo kupili tanio, sprzedawcy, bo sprzedali dużo. Na Ali zarabiają też właściciele kont na Etsy, Shopify i wszystkich im pokrewnych.
Na naszym podwórku u Ali zaopatrują się nie tylko producenci odzieży, poszukujący niedrogich tkanin czy dodatków, ale też samozwańczy projektanci, promujący i sprzedający nabyty tam towar jako własny, oraz ci całkiem uznani, bo zabrakło im czegoś efektownego do kolekcji albo nie mieli czasu, by ją skompletować. W skali ogólnokrajowej kupują głównie ci, którym nie opłaca się zamawiać z Chin hurtem, czyli właściciele butików, często z tzw. modą markową.
AliExpress w ich stronę kłania się nisko. Zapewnia, co prawda, że prowadzi „szeroko zakrojone działania” na rzecz walki z piractwem, ale już pierwszy rzut oka na jego ofertę sugeruje coś innego. Wszechobecne logotypy Adidasa i Fili, znaczki Nike’a czy kratki Burberry oraz praktycznie każdy model produktów aktualnie modnej i pożądanej marki – od swetrów Gucci, przez akcesoria Jacquemusa, po torebki Zofii Chylak – czynią z AliExpress epicentrum handlu podróbkami. Lub przynajmniej towarami „mocno inspirowanymi”.
Tym samym AliExpress to właściwie podziemie, taki darknet mody. Stoi jednak na zadziwiająco mocnych fundamentach. Należy do Alibaba Group, jednego z dziesięciu największych obecnie koncernów świata. Jej trzonem pozostaje założona dwie dekady temu Alibaba – internetowa hurtownia łącząca chińskich producentów z ich zagranicznymi odbiorcami. Z czasem rozrosła się do rozmiarów monstrum oferującego setki milionów produktów. Po drodze dołączyły do niej inne spółki, stąd Alibaba Group, z siedzibą w Hangzhou nieopodal Szanghaju, skupia dziś także biznes komputerowy, nowoczesne technologie, bankowość, rozrywkę, sport i media. Za wszystko można tu zapłacić online, w systemie Alipay, którego liczba klientów przekroczyła w tym roku miliard, niemal cztery razy tyle, co PayPal.
Skąd tak oszałamiający sukces? Koncern rozsławił i napędził finansowo doroczny Singles Day: chińska przewrotna wersja Walentynek, kiedy miliony obywateli kupują upominki sobie samym. A że robią to głównie w sieci, to właśnie Alibaba Group stała się głównym beneficjentem tej nowej świeckiej tradycji. Skala Singles Day jest zdumiewająca. Przy nim amerykański Black Friday to niedzielny kiermasz parafialny, a nie zbiorowa histeria najbardziej – wydawałoby się kiedyś – konsumpcyjnego społeczeństwa globu. Jak przytacza „New York Times”, tylko w pierwszych dwóch minutach trwania Singles Day, zatem tuż po północy, sprzedaż Alibaby potrafi sięgnąć miliarda dolarów, by pod koniec dnia wynieść 30 razy tyle.
Z każdej transakcji kilka groszy wpada do kieszeni założyciela firmy – 54-letniego Ma Yuna, znanego także jako Jack Ma. Z majątkiem szacowanym na 39 miliardów dolarów to dziś najbogatszy Chińczyk i jeden z najbogatszych mieszkańców naszej planety.
Co o nim wiemy? Bywa ekscentryczny i ma swoje słabości. Jest właścicielem kilku romantycznych winnic w Bordeaux i okolicach. Zagrał w krótkometrażowym filmie kung fu. Na jednej z niedawnych imprez firmowych, przebrany za Michaela Jacksona, odtańczył na scenie kawałek „Billie Jean”. No i fortuna na koncie nie przeszkadza mu należeć do Komunistycznej Partii Chin.
Jak na wizjonera biznesu poglądy miewa archaiczne, niczym z Anglii czasów Dickensa: w jednym z niedawnych wywiadów 12 godzin pracy przez sześć dni w tygodniu uznał za „błogosławieństwo”. Przede wszystkim jednak Jack Ma to typowy self-made man. Dorastał w czasie rewolucji kulturalnej, stąd z przymusu stał się samoukiem, przy okazji poznając język angielski. Nauki pobierał od obcokrajowców nocujących w jedynym wówczas im dostępnym hotelu w mieście, gdzie dorabiał jako przewodnik. Języka nauczył się na tyle dobrze, że po zakończeniu studiów wykładał go na lokalnym uniwersytecie.
Znudzony, z ambicjami podboju świata, cisnął po sześciu latach kaganek oświaty w kąt i najął się jako tłumacz chińskich misji handlowych. Jak wspomniał „Forbes”, dzięki jednemu z wyjazdów do USA Ma po raz pierwszy zobaczył laptop i odkrył internet. Po powrocie do Chin pożyczył dwa tysiące dolarów i założył jedną z pierwszych w tym kraju stron www. Kilka lat później z nowatorskich pomysłów Jacka Ma zaczęła się wyłaniać dzisiejsza Alibaba Group, w tym AliExpress.
Tym samym coś, co początkowo wyglądało na elektroniczny rejestr firm i ich produktów, przeobraziło się w najpotężniejszą platformę handlową świata. Każdy chce tu sprzedawać, kupować i pośredniczyć. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miało się to zmienić.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.