Ludzie robią sobie podobno i publikują w mediach społecznościowych sto milionów selfiaczków dziennie. Są na nich oczywiście szczupli, piękni i gładcy. Niespełnienie tych warunków uruchamia body szejming, czyli atakowanie za wygląd. Tymczasem Amy Schumer udowadnia, że śmianie się z siebie jest najlepszym mechanizmem obronnym.
Czy naprawdę kobieta o większych gabarytach musi walnąć się w głowę, żeby poczuć się piękną? – pytały liczne krytyczki nowego filmu z Amy Schumer pod wiele mówiącym tytułem „Jestem taka piękna!” („I Feel Pretty”). Czy musi spaść z roweru, rąbnąć głową w podłogę, wkręcić sobie włosy w szprychy i następnie jęknąć z bólu? Czy przytomność stracić winna? Czy nieomal zejść śmiertelnie musi na zajęciach z kultury fizycznej, by za seksowną się uważać? Czy śmierci w oczy potrzebuje zajrzeć niechybnie, by własnej osobie się spodobać? A może nawet i innym? To właśnie przydarza się z Renee Barrett przez Amy Schumer granej. Nie czuje się atrakcyjna, atrakcyjne nie czują się też jej dwie przyjaciółki. W ogóle świat jej codzienny atrakcyjny być nie chce, kremem pod oczy na noc wygładzić się nie daje, nie chudnie spektakularnie dietą pudełkową odżywiony, jakiś taki ponadwymiarowy jest od rana do nocy. Rozmiarówka na Renee dostępna jest tylko w internetach, podobnie jak faceci. Na portalach odpowiedni profil zakładać trzeba, zdjęcie właściwie spreparować i czekać na mesydż, gładząc nerwowo swój przyszły los taczpadem.
Schumer problemów ze swoim rozmiarem, jak sama opowiadała w licznych wywiadach, nie miała mniej więcej do piątej klasy (dziesięć/jedenaście lat). Wtedy po raz pierwszy usłyszała od kolegi, że ma wielką dupę. Owa wielka dupa tak bardzo ją wówczas zaskoczyła, że zaczęła ją kompulsywnie oglądać. Wielka dupa okazała się ciężarem prawie tak dużym, jak siaty ze spożywką na weekendowego grilla. Wielka dupa musiała być z pewnością większa niż nowojorska Long Island, na której Schumer się wychowywała. Wielka dupa stała się szybko tematem jej żartów, bo śmianie się z siebie jest najlepszym mechanizmem obronnym, szczególnie dla kogoś, kto od zawsze lubi występować i rozśmieszać ludzi.
Znam to dobrze, bo sam podobny mechanizm budowałem latami. Nie dotyczył on co prawda wielkiej dupy (choć ta mi dzisiaj nieustanie rośnie), ale pedałem bycia, ciotą, homosiem, dupodajką i pederastą. Usłyszałem te słowa po raz pierwszy w piątej klasie, a może w czwartej. W każdym razie w wieku mniej więcej takim, w jakim wielka dupa Amy Schumer zaczęła jej szkolnym kolegom przesłaniać sąsiednie New Jersey. Dzisiaj można mnie od pedałów wyzywać od rana do nocy i nic mi to nie robi. Nic a nic.
– Kiedy zabieraliśmy się za robienie „Trainwreck”, usłyszałam, że spoko, spoko, ale jak będę ważyła więcej niż sto czterdzieści funtów, to ludzi zaczną boleć oczy – mówi Schumer w swoim ostatnim stendapie „The Leather Special” na Netflixie, w którym wychodzi na scenę w skórzanym, bardzo obcisłym kostiumie z odsłoniętymi ramionami i plecami. Sto czterdzieści funtów to jakieś sześćdziesiąt trzy kilo, a „Trainwreck” to jej całkiem udana komedia sprzed trzech lat, za którą dostała Critic Choice Award i kilka innych nominacji, między innymi do Złotego Globu. Schumer schudła – taka była wola producentów – ale po skończeniu zdjęć żarła jak opętana, by wrócić do swojej naturalnej wagi i niekończących się żartów o tym, że ma genialną randkową apkę, która zamiast facetów pokazuje najbliższe restauracje, że kiedy idzie Sunset Boulevard w Los Angeles ludzie myślą, że z oceanu wyszła ośmiornica albo że kiedy wrzuciła na tłitera swoje zdjęcie w bieliźnie, ludzie jej gratulowali odwagi („Odwaga” jest ostatnim słowem, które chcesz usłyszeć o swoim półnagim zdjęciu). Ląduje jednocześnie Amy Schumer i w bieliźnie, i w kostiumie kąpielowym na okładkach takich magazynów, jak „InStyle” czy „Vanity Fair”. Czyli, że jednak można.
Ludzie robią sobie podobno i publikują w mediach społecznościowych sto milionów selfiaczków dziennie. Sto milionów! Dziennie! Są na nich oczywiście szczupli, piękni i gładcy. Niespełnienie tych warunków uruchamia body szejming, czyli atakowanie za wygląd. Schumer uważa, że wiele kobiet nie zabiera publicznie głosu właśnie w obawie przed body szejmingiem, że nie chcą czytać o sobie w internetowych komentarzach, że są spasione jak maciory, że wyglądają jak krowy, że słonicami są i wielorybami, że mordy mają jakby je milion pszczół użądliło, że nogi jak balerony, że dupa jak szafa. I lepiej by było, żeby w domach siedziały, bluzki znad pępka do ud naciągnęły albo lepiej – do kostek, bo uda też mają jak przerośnięte kabaczki. I żeby wyglądem swoim wychudzonych instagramowych orgii nie zakłócały, bo po co gabarytem znaczącym ludzkość epatować i bezprzewodowe internety obciążać. Niejedno wifi paść pod owym ciężarem musi.
„Jestem taka piękna!” to komedia słabowita (szczególnie w finale), ale zadanie ma, trzeba powiedzieć, pochwały godne. Zadanie dotarcia do kobiet, które życie swoje w koszmar zamieniają, próbując wcisnąć się w rozmiar nie dla nich przeznaczony. A przecież nie w tym rzecz, żeby się w Anję Rubik zamienić, ale żeby świetnie w swojej skórze się poczuć. W każdym rozmiarze! I wcale nie trzeba w tym celu przeżyć wstrząsu mózgu po wypadku na siłowni. Wystarczy się, moje drogie, puknąć w głowę.
„Jestem taka piękna!”, w kinach od piątku
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej