Choć „The Eddy”, nowy serial Netfliksa z Joanną Kulig, rozgrywa się w Paryżu, wieżę Eiffla na ekranie widać tylko raz, w tle, zasnutą mgłą, bo reżysera Damiena Chazelle’a interesuje to, co pod powierzchnią – tłumione emocje i wewnętrzne konflikty, międzykulturowe tarcia i gangsterskie porachunki, cienie, skryte między światłami wielkiego miasta. Tak jak w słynnym powiedzeniu, przypisywanym Milesowi Davisowi: „Nie chodzi o nuty, ale o to, co pomiędzy”. – W jazzie bierzemy klasyczną formę, stawiamy ją na głowie, obracamy i tworzymy z niej coś nowego. Są w tym wolność i zabawa, głęboko zakorzenione w czarnej kulturze – tłumaczy odtwórca głównej roli André Holland.
Elliot Udo, borykający się z kłopotami właściciel paryskiego klubu jazzowego, to niejednoznaczna, a czasami nawet niesympatyczna postać. Dlaczego zdecydował się pan zagrać w „The Eddy”?
Na początku 2019 roku Damien Chazelle zaproponował mi spotkanie. Przeczytałem scenariusz. Zaintrygował mnie. Wiem, że Damien rozumie muzykę, dowodzi tego od początku swojej kariery. Podczas rozmowy wyjaśniło się, że tu, pod jazzowym rytmem, chodzi o zagłębienie się w meandry losów mojego bohatera. Elliot zmagał się w swoim życiu z olbrzymią ilością żałoby i traumy, co widzowie będą stopniowo odkrywać w kolejnych odcinkach. Nie jest to ktoś, kogo się od razu lubi, ale mi to nie przeszkadza. Nie czuję presji grania wyłącznie bohaterów sympatycznych. Innym jasnym punktem w „The Eddy” była wyraźnie zarysowana, skomplikowana relacja czarnego ojca i czarnej córki. Nieczęsto widywałem ją w kinie ukazaną w taki sposób. Trzeci, koronny argument: szansa na zrobienie rzeczy, które nie przychodzą mi z łatwością. Musiałem nauczyć się grać na kilku instrumentach, mówić po francusku, a zdjęcia kręcono przez sześć miesięcy w mieście, które nie mogłoby być dalsze od miejsca, które nazywam domem.
Znał pan wcześniej Paryż?
Całkiem nieźle. Kocham to miasto. Podczas zdjęć pokochałem je tylko bardziej. Mieszkaliśmy w jedenastej dzielnicy, w Oberkampf. To nie jest Paryż, o którym czyta się w przewodnikach dla turystów – wieża Eiffla, Sacré-Coeur i stragany z pamiątkami. To prawdziwe miasto: wąskie uliczki, pyszne jedzenie w kameralnych knajpkach, dobre wino, muzea. Mieliśmy szansę poczuć rytm tego miasta.
Czyli wchodził pan na plan, podkochując się w Paryżu, ale nie znając ani słowa po francusku?
O wiele trudniejsza niż język była do pojęcia muzyka. Wychowywałem się w muzycznym domu, w rytmie soulu i funku. Jazz był gdzieś obok, w tle. Poznałem go naprawdę dopiero na planie „The Eddy”. W filmach o pianistach często w montażu dokleja się do twarzy aktora cudze place. Tu nie mogłem udawać. Cała muzyka była nagrywana na żywo, na planie. Musiałem wyjść na scenę z muzykami światowej klasy i z nimi grać. Łatwo się spiąć, kiedy taki Randy Kerber [nominowany do Oscara i Grammy pianista, współpracował z Claptonem, Jacksonem czy Cohenem, współkompozytor muzyki do „The Eddy” – przyp. aut.], jeden z największych pianistów na świecie, spogląda na ciebie z ukosa, podczas gdy ty przed kamerą udajesz muzycznego geniusza.
Ale się udało. Gratulacje tym większe, że jazz to wyjątkowo wymagający gatunek muzyczny.
Cieszę się, że wyglądam na ekranie na opanowanego. Tak naprawdę byłem przerażony. Jazz to szalona muzyka, która rządzi się swoimi prawami. Mogłem spędzić nad partyturą dwa tygodnie z moimi dwoma nauczycielami, grać po nocach, po czym zjawić się na planie i usłyszeć: „Ten kawałek, nad którym pracowaliśmy wczoraj? Nie, nie gramy go. Zamiast tego gramy ten”.
Zaskoczenie? Tym jest dla pana jazz?
Jazz jest jak wolność. Wolność w ramach pewnej formy. Dlatego, jak sądzę, czarni tak pięknie go grają. Bierzemy klasyczną formę, stawiamy ją na głowie, obracamy i tworzymy z niej coś nowego. Jest w tym zabawa, głęboko zakorzeniona w naszej kulturze. Odczuwam z tą muzyką osobisty, duchowy związek.
Mówi się, że muzyka łączy ludzi. W „The Eddy” działa jak pomost między kulturami. W klubie jazzowym spotykają się ludzie z różnych krajów, kultur, religii. Pana bohatera łączy bliska relacja z polską piosenkarką, graną przez Joannę Kulig.
Z Joanną wspaniale mi się pracowało, bo ma pozytywnego ducha i świetne poczucie humoru. Wykonała gigantyczną pracę, angażując się w stu procentach w pracę, a jednocześnie opiekując się, bardzo aktywnie, malutkim dzieckiem. Wszystko to z dala od domu. Imponujące! Dobrze rozumiem, o co chodzi w przytoczonym przez panią powiedzeniu. Myślę, że muzyka dopuszcza do siebie wszystkich. Dzięki niej możemy się komunikować pozawerbalnie. Ale też jeśli patrzy się na relacje Elliota i Mai [postać Kulig], wyraźnie widać, że to, kim są, zdecydowanie ma związek z ich kulturą i wychowaniem. Pewne granice okazują się trudne do przekroczenia. Tym bardziej że jazz to muzyka, której geneza jest znana. Kiedyś grali ją tylko czarni. Sądzę, że relacja czarnej osoby z tą muzyką jest całkowicie unikatowa. Pisze o tym np. LeRoi Jones w fascynującym „Blues People” czy Fred Moten w „In the Break”. Obaj autorzy przybliżają w swoich książkach naturę związku czarnoskórych osób z jazzem i pokazują, na jakiej płaszczyźnie nasza kultura i ta muzyka są nierozerwalnie połączone.
Pana bohater krytykuje znajomego, który twierdzi, że muzyka ma być zabawą. Elliot żyje w wiecznym spięciu, nie potrafi wziąć oddechu, odpuścić.
Wyobrażam sobie, że to tak, jakby uczyć się trudnego technicznie utworu z klasycznego repertuaru. Ćwiczysz uparcie aż do momentu, w którym przestajesz myśleć o kolejnych ruchach dłoni, a zaczynasz grać bezwiednie. Dopiero wtedy gra staje się zabawą. Ale bawić się można, kiedy człowiek nie ma za sobą trudności. Elliot jest jak najdalszy od tego stanu. Czuje się osaczony, sparaliżowany przez własne emocje: wstyd i żal. Przypomina aktora, który gra Szekspira. Możemy natrafić na takich, którzy wypowiadają perfekcyjnie każde słowo, ale patrząc na ich występ, wciąż nie czujemy absolutnie nic. A potem następna osoba recytuje dokładnie ten sam tekst i… dzieje się coś magicznego. Mój bohater nie umie jeszcze czarować.
Ma pan bogate doświadczenie z serialami – grał pan Henry’ego Deavera w „Castle Rock”, Matta Millera w „American Horror Story: Roanoke” i doktora Algernona Edwardsa w „The Knick” Stevena Soderbergha. Plan „The Eddy” czymś pana zaskoczył?
Na planie „The Knick” panował prawdziwy reżim. Nakręciliśmy 10 odcinków w 73 dni. To wynik jak na telewizję niespotykany. Przez większość dni ostatni klaps padał już po jakichś ośmiu godzinach. Często zdarzało się, że przychodziliśmy do pracy rano i kończyliśmy przed lunchem. I tylko ludzie od cateringu, rozkładając jedzenie, zastanawiali się, gdzie się wszyscy podziali… Ale Steven Soderbergh to inna liga. On dokładnie wie, co chce osiągnąć. Twórcy „The Eddy” też znali swój cel, ale nasz plan to było przeciwieństwo „The Knick” – znacznie więcej zabawy i improwizacji. Jak w jazzie.
Zarówno w „The Knick”, „Moonlight”, jak i „The Eddy” ważnym tematem była różnorodność. Próba lekkiego poszerzenia narracji o głosy, które nie są wystarczająco słyszalne. To dla pana istotne przy wyborze ról?
Kiedyś miałem o wiele bardziej zewnętrzny ośrodek dowartościowania. Bycie zależnym od kogoś innego jest wyczerpujące i niebezpieczne. Teraz na szczęście jestem na takim etapie, że zaszczyty czy dowody uznania z zewnątrz już nie są mi tak w pracy potrzebne. Branża się zmienia, ale to zmiana powolna. Brak wyróżnień dla czarnych twórców wciąż mnie boli. Kocham czarnych ludzi. Kocham czarną kulturę. Upewnienie się, że wszystko, co pokazuję, jest odpowiednio reprezentatywne dla ludzi, których znam, zawsze będzie dla mnie priorytetem. Chcę wiedzieć, że gdyby moja matka czy babka miały to oglądać, nie tylko by to zrozumiały, ale też zobaczyły w tym siebie i nie czuły się zawstydzone tym, co widzą.
To trudna misja?
Tak, na pewno. Ale warto się starać w jej imię.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.