Znaleziono 0 artykułów
01.11.2021

Anja Franczak: Przyjąć śmierć

(Fot. Getty Images)

Jeszcze kilka dekad temu śmierć była elementem życia – starsze osoby umierały w domu, ich ciało nie obrzydzało. Członkowie rodzin zmarłych myli ich ciała, ubierali, całowali na pożegnanie. Dziś zmarłych gwałtownie tracimy z pola widzenia – oddajemy w ręce profesjonalistów. Rytuały były związane z zabobonami, ale też przeprowadzały przez żałobę. Dziś bez tych narzędzi stajemy się bezradni wobec utraty bliskich.
Anja Franczak, pierwsza w Polsce towarzyszka w żałobie, wyjaśnia nam sens dawnych obrzędów żałobnych i opowiada o nowej kulturze funeralnej.

Dawniej umierano w domu, na oczach ludzi. „W chwili konania bliscy i sąsiedzi gromadzili się przy chorym (…) Zgromadzeni modlili się przy zapalonej gromnicy” – czytamy w „Etnografii Lubelszczyzny” w opracowaniu Ilony Gumowskiej i Piotra Lasoty.

Dziś większość ludzi umiera w szpitalach, choć – czego dowody znajdujemy w „Raporcie o dobrym umieraniu”, opublikowanym w 2019 r. przez Puckie Hospicjum – większość wolałaby umierać w swoim domu, w znanym otoczeniu, w obecności rodziny. To się dzisiaj rzadziej zdarza. W XX w. nastąpiła medykalizacja śmierci, podobnie jak przesunięcie porodów do przestrzeni szpitali. W opinii wielu rodzin starszych schorowanych osób najbardziej właściwym miejscem do umierania jest szpital. 

(Fot. Getty Images)

Może dlatego, że zdejmuje odpowiedzialność z bliskich – skoro lekarze nie byli w stanie zaradzić, nic nie można było zrobić.

Z jednej strony, mamy dzisiaj coraz większą wiedzę medyczną i narzędzia, żeby uratować albo przedłużyć życie i to jest naprawdę wspaniałe, z drugiej – bywa też problematycznie. Jeśli za wszelką cenę chcemy podtrzymywać życie na przykład cierpiącej i bardzo schorowanej osoby, która nie może już decydować o sobie, to tak naprawdę nie przedłużamy jej życia, tylko proces umierania.

Podam przykład: regułą jest, że ludzie przed śmiercią przestają jeść – to jest normalną częścią procesu umierania. Tracą apetyt, ich organizm nie potrzebuje już energii, a pokarm staje się tylko dodatkowym obciążeniem. Dla rodziny bywa to bardzo trudne do przyjęcia. Często próbują karmić na siłę. W taki sposób sprawiają, że umieranie staje się jeszcze trudniejszym.

Dawniej, kiedy jasne było, że człowiek umiera, modlono się, żeby cały proces był łagodny i możliwie szybki. A jeśli trwał zbyt długo, odprawiano specjalne obrzędy. „By pomóc choremu odejść, dzwoniono w specjalny dzwonek dla umierających” – piszą Gumowska i Lasota. 

Akceptowano śmierć, choć oznaczała przecież ból i rozpacz. Ale inaczej niż dziś rozumiano rolę bliskich. Ich zadaniem było pożegnać i odprowadzić umierającego, a nie trzymać i walczyć za wszelką cenę. We współczesnych praktykach – na przykład uporczywej terapii – widzę fundamentalny brak akceptacji ludzkiej kondycji. Odsłaniają naszą niezgodę na to, że wszyscy jesteśmy śmiertelni.

Według opisów dawnych obrzędów po śmierci ciało było myte i odświętnie ubierane, a następnie wystawiane w otwartej trumnie w domu. Przez trzy noce czuwano przy nim razem z gośćmi – rodziną, znajomymi, sąsiadami. Płakano, wspominano, śpiewano. Ten obraz trudno sobie dziś wyobrazić.

Uderzającym dla nas elementem wydaje się kontakt z martwym ciałem. Dziś nie pozwalamy sobie na takie doświadczenie. Zmarli po prostu znikają z naszego pola widzenia, bo zajmują się nimi profesjonaliści – myją, malują, balsamują albo spopielają i oddają w urnie. Mamy więc przyjąć nagłe zniknięcie bliskiej osoby czysto rozumowo. Zaakceptować, że ktoś odszedł i już nigdy nie wróci. To jest naprawdę trudne i pogodzenie się z nowym stanem rzeczy wymaga czasu.

Inaczej byłoby, gdybyśmy patrzyli na ciało zmarłego, dotykali go, czuli, że jest zimne. Śmierć odbierana różnymi zmysłami staje się unaoczniona i bardzo realna.
Drugi element to przygotowanie zmarłych do pochówku – proces mycia i ubierania. Tu chodzi nie tylko o czystość – to rytuał, który podkreśla wyjątkową więź ze zmarłym. Wyraz szacunku, sposób oddania ostatniej usługi. Dzięki tej czynności możemy poczuć, że śmierć jest końcem życia, ale nie relacji. Zmarły wciąż jest ważny, wciąż zasługuje na dobre traktowanie. Możemy otoczyć go troską i czułością. W jakiś sposób możemy się nim zaopiekować.

(Fot. Getty Images)

Bardzo ciekawe wydaje się dawne podejście do płaczu – nie wolno było uronić łzy w trakcie umierania, bo to mogło zakłócić proces. Płacz był dozwolony dopiero po śmierci. A wtedy miał być nie tylko jawny, ale głośny, wręcz dramatyczny. „Pogrzeb, na którym nie słyszano płaczu i lamentu, uznawano za niepełny i lekceważący. Nieboszczyk musiał usłyszeć, że ludzie go opłakują” – czytamy we wspominanym już przeze mnie opracowaniu. A tuż obok: „Jeśli rodzina nie okazała ogromnego żalu po stracie kogoś bliskiego, utrudniała jego duszy osiągnięcie zbawienia, a na siebie mogła sprowadzić niebezpieczeństwo”.

Ostatnio trafiłam na bardzo podobny motyw w kontekście rdzennych kultur w Ameryce Północnej. Martin Prechtel w swojej książce „The Smell of Rain on Dust: Grief and Praise” dzieli się opowieścią, według której dusza podróżuje w zaświaty, płynąc łódką zbudowaną z łez żałobników. W tej kulturze płacz też był niezbędny, żeby zmarły mógł spokojnie odejść.

Współcześnie rozumiemy, że dla bliskich wypłakanie się jest ważne – to wentyl dla emocji. A łatwiej jest pozwolić na łzy, gdy inni też płaczą albo śpiewają. Obrzędy pogrzebowe mogą tworzyć bezpieczną przestrzeń, w której możemy rozładować napięcie i pokazać swoją bezradność.

Zresztą żałoba może wiązać się z różnego rodzaju ekspresją, nie tylko ze łzami – to może być otępienie, śmiech, słowotok, krzyk czy zatracanie się w działaniu, załatwianiu najbardziej prozaicznych spraw.

Ale stan żałoby zawstydza nas. Izolujemy się albo ukrywamy pod maską „daję radę”.

Bo żałobę traktujemy jako coś prywatnego. Inaczej niż nasi przodkowie uważamy, że każdy powinien sobie z nią poradzić sobie sam, najlepiej w domowym zaciszu. Szczególnie w pracy powinien przecież zachowywać się neutralnie –  kontrolować uczucia, działać efektywnie. W ten sposób wywołujemy ogromną presję – sami sobie nakazujemy dławić żałobę.

A naturalny smutek i bezradność traktujemy jak problem do rozwiązania albo nawet jak chorobę. Zamiast przeżyć żałobę, staramy się ją zaleczyć. 

Jak pomagać osobom, które cierpią po stracie?

Najważniejsze, żeby w ogóle dostrzec i respektować ich ból. „Widzę, że to jest dla ciebie bardzo trudne” – jest bardziej wspierającym zdaniem niż „Będzie dobrze”.
Osobom w żałobie potrzebna jest empatia. Zapewnimy wsparcie, jeśli przyznamy otwarcie, że też jesteśmy bezradni wobec śmierci, ale jesteśmy w tej sytuacji razem i wspólnymi siłami przetrzymamy trudny czas.

Często za szybko dajemy porady, które przez osoby w żałobie mogą być odbierane jako nietaktowne. Nie mówmy: „Urodzisz nowe dziecko” czy „Poznasz innego mężczyznę” – to nie przynosi pocieszenia. Współczesna kultura, skupiona na sprawczości i szukaniu pozytywów, tym razem nie działa.

(Fot. Getty Images)

O ile sam pogrzeb dawniej przebiegał podobnie, jak jeszcze w czasach naszych dziadków, o tyle w erze COVID-u stypa organizowana jest coraz rzadziej – przestajemy zapraszać po pogrzebie na poczęstunek. Tymczasem wspólne jedzenie, alkohol, wspominki mogą być ważnym rytuałem – świętem żywych, tych, którzy zostali.

To prawda, takie imprezy są organizowane rzadziej, ale pojawiają się też nowe ciekawe formy. Słyszałam o rodzinie, która rozesłała gościom zaproszonym na pogrzeb przepis na popisową potrawę osoby zmarłej. Po ceremonii na cmentarzu wszyscy wrócili do swoich domów i gotowali to samo danie. Wieczorem połączyli się w Zoomie, jedząc kolację i wspominając.

Oczywiście na żywo byłoby lepiej, ale pojawiły się też pewne plusy. W wydarzeniu mogła wziąć udział rodzina z Australii, wszyscy otworzyli się na smaki sprzed lat, doświadczyli tego razem. To piękna adaptacja stypy.
Inne współczesne formy kultury funeralnej ciekawie łączą się z technologią. Na przykład na WhatsAppie powstają grupy, na których bliscy wspominają zmarłego i publikują stare zdjęcia. A na facebookowych wallach zmarłych pojawiają się wpisy w rocznicę śmierci albo urodzin. 
Choć formuła wspominania jest zupełnie inna niż dawniej, wciąż chodzi o to samo – budowanie wspólnoty i znalezienie sposobów na uhonorowanie zmarłych.

Ktoś powiedział mi, że zamiast znicza na cmentarzu, w domu zapala palo santo.

Czyli stworzył swój rytuał i zbudował atmosferę sprzyjającą wspominaniu – właśnie o to chodzi. Niektórzy potrzebują do tego grobu i modlitwy, inni wolą pójść na spacer do parku, znaną trasą, którą pokonywali setki razy ze zmarłym. Każda metoda jest dobra, jeśli pomaga poczuć wewnętrzną więź z osobą zmarłą.

Jako profesjonalistka na pewno masz wypróbowane sposoby, które możesz polecić.

Moją główną metodą jest rozmowa. Ktoś, kto przeżywa żałobę, zazwyczaj chce rozmawiać o zmarłej osobie, ale często ludzie w otoczeniu unikają tematu. Rozmowy, jakie prowadzę z osobami w żałobie, dotyczą zmarłego, ale nie tylko jego śmierci. W centrum stoi jego życie. Często jest tak, że śmierć, zwłaszcza gwałtowna albo dramatyczna, przyćmiewa wspomnienie samego człowieka. Myślimy o zmarłym przez pryzmat tragicznych okoliczności, zapominając o sednie – kim dla nas był i co razem przeżyliśmy. Jaką miał osobowość, co lubił, co go śmieszyło, co wniósł w nasze życie. Takie wspomnienia to nadanie szczególnej wartości relacji. Często przynoszą ulgę.

(Fot. Getty Images)

Żałoba dawniej trwała rok, tak przyjęło się myśleć, tak długo dawało się prawo do odczuwania smutku, nakazywano nosić czarne ubranie i wystrzegać się zabawy. To były dobre zwyczaje?

Nie ma określonego czasu na żałobę. Wygląda to inaczej w różnych kulturach, inaczej przebiega u każdego człowieka. Niektórzy dochodzą do siebie szybciej, inni potrzebują więcej czasu. Zdarza się też, że ludzie opisują drugi rok po odejściu kogoś bliskiego jako trudniejszy od pierwszego, bo wtedy znika już wsparcie otoczenia i pojawia się poczucie osamotnienia.

Tymczasem warto sobie uświadomić, że strata, zwłaszcza jeśli dotyczy kogoś naprawdę bliskiego, jak rodzeństwo, dziecko albo partner, może być tak dotkliwa, że żałoba w jakiejś formie zostanie z nami na zawsze. Ból stanie się łagodniejszy, będzie o sobie przypominał rzadziej, ale wciąż będzie odczuwalny. I to jest zupełnie normalne.

Normalne jest też, że każdy człowiek przeżywa żałobę inaczej. Niektórzy w trudnych momentach wycofują się, zaszywają się pod kołdrą w domu. Inni sięgają po pomoc specjalistów albo zdają się na farmakologię. Jeszcze inni przekierowują myśli, spotykając się z ludźmi.
W książce „Bezmatek” Miry Marcinów młoda kobieta po śmierci matki idzie do dyskoteki, bo to jedyna rzecz, którą może zrobić, żeby nie oszaleć. I jeśli to jest jej metoda, żeby przywracać wewnętrzny spokój czy stabilizację, nie ma w tym niczego złego. Nikt nie ma prawa tego oceniać. Jedynymi ekspertami od własnej żałoby jesteśmy my sami.

Basia Czyżewska
  1. Styl życia
  2. Psychologia
  3. Anja Franczak: Przyjąć śmierć
Proszę czekać..
Zamknij