„Ciało, które powinnam kochać i szanować, stało się polem bitwy między mną a moimi oczekiwaniami” – mówi Anna Wosik, która zmagała się z zaburzeniami odżywiania. „Nawet jako dorosła osoba ciągle chciałam udowadniać swoją wartość. Zaciskałam zęby, nie dawałam sobie czasu na odpoczynek, regenerację, wyciszenie” – dodaje bohaterka cyklu „Jestem i Będę”.
Moja historia zaczyna się w ciasnej, wypełnionej emocjami szatni szkolnej. Miałam zaledwie 10 lat, a to, co wydarzyło się wtedy, trwało zaledwie kilkadziesiąt sekund, może minutę, ale sprawiło, że zamknęłam swój świat wrażliwości na wiele lat.
Byłam z dziewczynami z klasy i przebierałyśmy się przed lekcją WF-u. Miałyśmy wyjątkowo dobre humory, a ja w ferworze doskonałej zabawy wpadłam na pomysł, że założę na strój fartuszek szkolny (zapewne z odznaką wzorowej uczennicy). Zaczęłam udawać małpkę. Wszystkie biegałyśmy, krzyczałyśmy, wygłupiałyśmy się.
W pewnej chwili zauważyłam, że nikt już nie biega i się nie śmieje. Odwróciłam się i zrozumiałam dlaczego. Tuż za mną stał nauczyciel. Zapanowała grobowa cisza, a ja widziałam już tylko jego czerwieniejącą, pełną złości twarz. – Jesteś głupia czy nienormalna? – zapytał. Stanęłam jak wryta. Czułam konsternację, ale też wzbierający wstyd. Sparaliżowało mnie. – Czekam na odpowiedź: Jesteś głupia czy nienormalna? – powtórzył. Te słowa wbiły mi się w serce z ogromną siłą. Nawet dziś, gdy wspominam tę sytuację, spłyca mi się oddech, w brzuchu robi mi się ciepło, a palce rąk zaczynają drżeć.
W tej niewinnej szkolnej szatni, wśród śmiechu i dziecięcych wygłupów, zostałam surowo potraktowana, a to w konfrontacji z dziecięcą wrażliwością zostawiło ślad na zawsze. Moja naturalna radość i beztroska zostały poranione.
Nie powiedziałam o tym rodzicom, bo było mi wstyd. Chciałam to po prostu przemilczeć, zakopać, zapomnieć. Ja – wzorowa, idealna uczennica, zostałam przyłapana w takim stroju, w takiej sytuacji.
Wzrastałam w otoczeniu, które promowało doskonałość i posłuszeństwo. Moi rodzice, choć kochający i wspierający, nieświadomie wpajali mi przekonanie, że akceptacja przychodzi wraz z osiągnięciami. Byłam uczennicą na medal, zawsze ze starannie wykonanymi zadaniami, zawsze gotowa do odpowiedzi. Ustawiałam sobie poprzeczkę bardzo wysoko, celowałam w 120 proc. normy.
Kiedy przestajesz szanować swoje ciało
Po sytuacji w szatni zaczęłam na dobre upychać w sobie delikatność, czułość, wrażliwość. Nie lubiłam i nie chciałam przyglądać się swoim emocjom, rozumieć ich. Trudność sprawiały mi rozmowy o tym, co czuję. Założyłam zbroję, skoncentrowałam się na zadaniach do wykonania oraz oczekiwaniach do wypełnienia – najczęściej nie moich.
Skupiałam się na byciu idealną – ale tak, by nie zwracać na siebie uwagi i nie wystawiać się na krytykę ze strony innych. Jednocześnie decydowałam się na surową samokrytykę za sytuacje, które nie szły po mojej myśli. Następne lata były kontynuacją tego wzorca.
W szkole średniej moje dążenie do perfekcji przełożyło się na obsesję na punkcie wyglądu i jedzenia. Praktycznie od najmłodszych lat walczyłam z nadwagą: mama i babcia mnie zwyczajnie przekarmiały. Gdy podrosłam, sama jadłam dużo i często, bo do tego było przyzwyczajone moje ciało. W podstawówce trenowałam tenis ziemny, więc w pewnym momencie udało mi się opanować temat wagi, jednak w liceum, skupiona na nauce, zrezygnowałam ze sportu.
Widząc ciało, które się zmienia, wpadłam w pułapkę zaburzeń odżywiania. Rozliczałam każdy kęs, a samoakceptację uzależniłam od cyfr na wadze. Jadłam bardzo mało, unikałam posiłków. Ćwiczyłam brzuszki, przysiady, biegałam. Z czasem sporo schudłam, chociaż do końca tego nie widziałam. Było mi notorycznie zimno, skóra stała się wysuszona i pergaminowa, w końcu też przestałam miesiączkować. Przez wiele miesięcy udało mi się to ukrywać, jednak w końcu rodzice się dowiedzieli.
Aby „pozbyć się problemu”, odbyłam konsultację u endokrynologa. Dostałam pigułki na wywołanie miesiączki, musiałam też obiecać, a wręcz przysiąc, że będę jeść. Skoro „sama” wpędziłam się w tę sytuację, nie jedząc, teraz musiałam to odkręcić. Był to dla mnie czas pełen wewnętrznych konfliktów. Ciało, które powinnam kochać i szanować, stało się polem bitwy między mną a moimi oczekiwaniami.
„Zawsze towarzyszyło mi uczucie, że muszę być lepsza”
Studia na Politechnice Gdańskiej były kolejnym etapem, w którym perfekcjonizm i ciągła rywalizacja wypełniały każdy dzień. Potem przyszła wymarzona praca w dużej korporacji.
Wszystko realizowałam w utopijnym „dążeniu do doskonałości”, a także w duchu rywalizacji, w którym zaprawiłam się w szkole i na korcie. W międzyczasie, w biegu, zostałam mamą Szymona i Magdy. Jednak stawiałam siebie, męża i dzieci na dalszym planie. Ważniejsze były: kolejny projekt oszczędnościowy czy strategia zakupowa dla Europy Północnej. Przeważnie pracowałam ponad siły, po 10 do 12 godzin dziennie. Zdarzały się też dni, że w ogóle nie szłam spać i po powrocie z pracy, po posiłku i krótkim odpoczynku siadałam do pracy przez całą noc, aby rano znowu wyjść do biura na 10 godzin.
Oczywiście były też momenty radości i duma z osiągnięć, ale zawsze towarzyszyło mi uczucie, że muszę robić więcej, być lepsza. Z czasem zdałam sobie sprawę, że ten nieustanny wyścig prowadzi donikąd.
Zaczęłam zmagać się z własnym zdrowiem psychicznym i fizycznym. Miałam silny trądzik, problemy z lędźwiowym odcinkiem kręgosłupa, które dosłownie zwalały mnie z nóg. Do tego dochodziły częste infekcje gardła i krtani, infekcje intymne. Byłam nieustannie zniecierpliwiona, nerwowa, wybuchowa.
Pozornie miałam idealne życie. Stanowisko menedżerskie w dużej zagranicznej firmie z dobrą płacą, dom z ogrodem, elegancką garderobę, zagraniczne wyjazdy kilka razy w roku. Miałam też wspaniałą rodzinę: wspierającego męża, piękne i zdrowe dzieci. Jednak wewnętrznie czułam pustkę i smutek, których nie rozumiałam.
Problemy fizyczne zaleczałam farmakologicznie, w biegu, często trzydniowymi antybiotykami, aby w poniedziałek stawiać się na posterunku. Te ze sfery psychicznej rozładowywałam rozluźniającą lampką wina po ciężkim dniu pracy.
Dziś wiem, że te symptomy były konsekwencją wielu lat ignorowania potrzeb własnego ciała i duszy. Nawet jako dorosła osoba ciągle chciałam udowadniać swoją wartość. Zaciskałam zęby, nie dawałam sobie czasu na odpoczynek, regenerację, wyciszenie. Nie zastanawiałam się, czego tak naprawdę potrzebuję i co tak naprawdę chcę w życiu robić.
Nie tylko farmakologia jest rozwiązaniem
Przełomem okazała się trzecia ciąża z Bartusiem. Zaszłam w nią późno, miałam 39 lat. To ona sprawiła, że w końcu się zatrzymałam. Byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim. W moje ręce trafiła książka Agnieszki Maciąg „Pełnia życia”. To dzięki niej dowiedziałam się, że istnieją naturalne, skuteczne metody dbania o swój dobrostan. Dowiedziałam się też, że nie tylko farmakologia jest rozwiązaniem. Że do siebie i do życia można podejść z czułością i zrozumieniem. Że nie trzeba konkurować i „cisnąć”. Że istnieją sposoby na usłyszenie swojej duszy i pielęgnowanie jej. Że istnieje niewidzialny świat energii.
To dzięki tej książce zasiałam w głowie procesy, które zaczęły kiełkować. Uświadomiłam sobie wtedy, że tak naprawdę nie znam samej siebie. Że nie znam też moich dzieci i męża. Że nie mam hobby, które mogłabym rozwijać.
Dzięki książce Agnieszki Maciąg zaczęłam zgłębiać temat roślinnego odżywiania, stosować więcej ziół, propolis, pierzgę i pić złote mleko. Z wieloma infekcjami mogłam sobie poradzić na wczesnym etapie przez aromaterapię czy zioła. Zaczęłam praktykować jogę. Regularnie chodziłam na spacery do lasu. Moje ciało dobrze na to reagowało, czułam się spokojniejsza.
Dzięki cioci kolegi z pracy dowiedziałam się więcej na temat tradycyjnej medycyny chińskiej. Zrobiłam diagnozę z języka, zaczęłam pić zalecone mieszanki ziołowe oraz prowadzić kuchnię według filozofii pięciu przemian.
Korzystając z rady terapeutki, kupiłam bańki próżniowe, których na początku używałam bardzo nieregularnie i nieporadnie. Z biegiem lat to się zmieniło, gdyż zaobserwowałam efekty ich stosowania: szybsze wychodzenie z chorób, mniej infekcji.
W dość naturalny sposób przeszłam od medycyny chińskiej do ajurwedy. To było dla mnie niesamowite doświadczenie. Uderzające w tym wszystkim okazało się dla mnie to, że były to dość proste rozwiązania, które przynosiły niesamowite efekty w moim samopoczuciu: ciepła woda, ghee, kitcheri, mantry.
Dodatkowo poszłam na kurs oddechu i medytacji. Wdrażałam w swoje życie tyle, ile byłam w stanie na tamten moment.
Zaczęłam widzieć siebie jako całość – ciało fizyczne razem z emocjami, o których mało rozmawiało się w moim rodzinnym domu, oraz z duszą, z którą na tamten czas nie miałam połączenia, a która mnie wołała.
Jednocześnie cały czas aktywnie i z zaangażowaniem pracowałam zawodowo. W tym czasie już w dziale sprzedaży, który wymagał pełnej gotowości do wyjazdów, do zostawania dłużej w biurze, ale też do ciągłej kreatywności i szybkości w tworzeniu kolejnych strategii i taktyk na jeszcze większą i bardziej zyskowną sprzedaż.
Niejednokrotnie miałam wrażenie, że to, co wypracowałam na wizycie ajurwedyjskiej, na zabiegach akupunktury, masażu czy podczas weekendowego wyjazdu z jogą, było przekreślane i niweczone w momencie wejścia do biura i wpadnięcia w wir obowiązków, deadline’ów, wyjazdów, natłoku spotkań.
„W końcu znalazłam odwagę, żeby zająć się sobą”
Zaczęła się pandemia, a ja zaczęłam mieć poważne problemy ze skórą. Pracowałam w dużej znanej firmie produkującej kosmetyki m.in. do twarzy, ciała i rąk, a skóra moich dłoni była pergaminowa, przesuszona, większość palców na zewnętrznej części rąk, w zagięciach, była popękana i sączyła się z nich krew.
Nie pomagały żadne kremy. Mimo że gotowałam sporo wywarów kolagenowych, dość dobrze się odżywiałam, stosowałam zioła i oleje ajurwedyjskie, nie umiałam sobie z tą sprawą poradzić.
Interniści odsyłali mnie do dermatologów, jednak przepisywane przez nich maści pomagały zaledwie na tydzień, następnie problem wracał. Mycie rąk, włosów czy naczyń to była katorga. Dwie ostatnie czynności wykonywałam zawsze w lateksowych rękawiczkach, a praktycznie cały dzień i noc spędzałam w opatrunkach z plastrów, bandaży lub w bawełnianych rękawiczkach.
Mój komfort codziennego funkcjonowania znacznie się obniżył – wstydziłam się swojej sytuacji z dłońmi przed współpracownikami i klientami. Do tego do głosu coraz częściej dochodziły niewyjaśniony smutek i dyskomfort wewnętrzny.
Mimo wszystko nie traciłam nadziei. Wszystko, co do tej pory wypracowałam, stanowiło mój fundament, który mnie realnie wspierał i odciążał.
Na początku 2021 roku dopadło mnie wyczerpanie we wszelkich możliwych wymiarach – fizycznym, psychicznym i duchowym. Nie byłam w stanie wysiedzieć już na żadnym callu czy w biurze, dywagując nad kolejną kilometrową tabelką w Excelu.
Straciłam zapał i nie widziałam wartości w tym, co robię. Czułam, że tracę czas na rzeczy nieistotne. Jednocześnie moja rodzina bardzo mnie potrzebowała – najmłodszy syn zaczął dużo chorować, a nastolatki potrzebowały wizyt u okulisty, ortopedy, osteopaty. Nie wiedziałam, co chcę dalej robić, ale wiedziałam, czego nie chcę. Ku zdziwieniu przełożonych i rodziny złożyłam wniosek o bezpłatny urlop wychowawczy na trzy przysługujące mi lata. W końcu znalazłam w sobie odwagę, żeby posłuchać siebie, zająć się sobą i swoją rodziną.
Chcąc postawić się na nogi, kontynuowałam współpracę z lekarzem ajurwedyjskim, a także z psychiatrą ajurwedyjskim. Codziennie uprawiałam jogę i medytowałam. W ajurwedzie odnajdywałam ukojenie i prawdziwie integralne podejście. Czytałam sporo książek na ten temat, a w kolejnym kroku postanowiłam ukończyć kurs konsultantki ajurwedyjskiej pierwszego stopnia w Agni Ajurweda.
Chciałam lepiej zrozumieć siebie, innych, dowiedzieć się, jak jesteśmy skonstruowani, co nam służy, co nas zaburza, jak możemy sobie pomóc holistycznie. Ta wiedza tłumaczyła mi samą siebie oraz otaczający mnie świat, odkrywała nasze zespolenie z przyrodą. Wiedzę teoretyczną wprowadzałam do codziennego życia mojej rodziny – mieliśmy dla siebie więcej zrozumienia, otwartości, na dłużej syciły nas przygotowywane posiłki. Dbaliśmy o nawodnienie, sen, spacery w lesie, a nastoletnie dzieci z ochotą wyjeżdżały na kursy jogi i medytacji. Niestety, skóra rąk nadal stanowiła problem i wciąż szukałam na nią remedium.
Chcąc poszerzyć temat ziół, o których już sporo dowiedziałam się w kontekście kuchni pięciu przemian oraz ajurwedy, zapisałam się na kurs fitoterapeuty.
Trafiłam na wykład na temat roślin oleistych, który okazał się punktem zwrotnym. Tego dnia, w pięknym Biesowie na Warmii, zdiagnozowałam u siebie niedobór niezbędnych kwasów tłuszczowych Omega-3 i Omega-6.
Przez 40 dni testowałam na sobie terapię ekologicznym olejem lnianym i twarogiem kozim – tak zwaną pastę budwigową. Uzupełniałam ją dużymi ilościami mielonego siemienia lnianego, pestek dyni, nasion słonecznika, sezamu, ziół, a także olejem z wiesiołka.
Skóra moich rąk zaczęła się wzmacniać, a pęknięcia i szorstkość znikały. Poprawiła się także kondycja włosów, paznokci. Przyszło lepsze samopoczucie psychiczne. Mój system nerwowy zaczął wysycać się niezbędnymi tłuszczami, które były mi potrzebne, a których nie dostarczałam z dietą.
Temat zdrowych tłuszczów i olejów zafascynował mnie. Byłam świadoma swoich wieloletnich zaniedbań w tym temacie, a rozmowy z członkami bliższej i dalszej rodziny, znajomymi, w tym farmaceutami, lekarzami, potwierdziły, że nie byłam osamotniona. Oni także nie stosowali zdrowych tłuszczów i mieli małą wiedzę na ich temat.
Zrozumiałam, że moje doświadczenia, zarówno te bolesne, jak i te pełne odkryć, mogą pomóc innym. Założyłam firmę, która oferuje produkty wspierające zdrowie i dobre samopoczucie, ale przede wszystkim stałam się świadkiem historii ludzi, którzy, podobnie jak ja, szukają drogi do lepszego życia.
Nie ma jednego rozwiązania dla wszystkich. Wachlarz dostępnych rozwiązań jest bogaty i kolorowy jak przepiękny motyl. Dla każdego znajdzie się klucz, który otworzy zamki, jednak trzeba chcieć do niego dotrzeć. Moja historia pokazuje, że warto szukać. Warto zaufać sobie i swojej intuicji. Warto z wyrozumiałością i akceptacją oczyścić przestrzeń pod dywanikiem i dążyć do uświadomienia rzeczy, które uwierają. Tylko pokonując ciemny las, można dojść do pięknego i spokojnego miejsca.
Fotografie: Kasia Kalua Kryńska
MUA: Ewelina Syroka
Stylizacja Fryzury: Anna Kurłowicz
Wsparcie na planie sesji: Magdalena Wosik
Wsparcie produkcji i komunikacja: Agnieszka Zakrzewska
Dziękujemy restauracji Piaskownica w Spocie za udostępnienie przestrzeni do wykonania sesji i życzliwą gościnę
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.