To od nich wszystko się zaczęło. Od dyplomowych „Zakonnic”. Malowanych w czasie, gdy Jerzy Antkowiak nie miał być jeszcze projektantem mody. Ale miał modę w myślach.
Obraz „Zakonnice” wisi w domu Jerzego Antkowiaka w Komorowie. Na dyplom – studiował ceramikę we wrocławskiej ASP – namalował ich 11; został niestety tylko ten jeden. Widać trzy kornety i niewiele więcej, bo czarne habity zlewają się z czarnym tłem. Ale historia jest o wiele bardziej frywolna.
Sięga dzieciństwa, kiedy jeszcze przed wojną, jako kilkuletni Jerzy wciska się na procesję Bożego Ciała w Wolsztynie, by z bielankami rozrzucać kwiatki. Ojciec jest niezadowolony, ale pewne sprawy okazują się przesądzone – Jerzego ciekawi przedstawienie.
Kiedy, już w latach 50., we Wrocławiu studiuje na ASP, z akademika przy Henryka Pobożnego kursuje na „ciuchy” na placu Nankiera – mija ulicę Józefa Stalina, delikatesy, młyn Maria, widok na katedrę i już – jest w raju, gdzie piętrzą się ciuchy z paczek, a między nimi przechadza wrocławska elita: aktorzy, reżyserzy, studenci. Kupując wielką niebieską marynarę, poznaje aktora Igora Przegrodzkiego, a on pokazuje mu teatr od kulis.
Studiuje z przygodami, ale zanim wyrzucą go z piątego roku, na trzecim albo czwartym ma przedmiot „propedeutyka budownictwa”. By go zaliczyć, kręci się z kolegami po Ostrowiu Tumskim. Rysują grzecznie Katedrę, Pałac Biskupi, okoliczne kościoły. Przeważnie jest zupełnie pusto, jednak czasem przemykają zakonnice. – Fruwały z lewa na prawo, bo tu Pałac Biskupi, tu probostwo katedry, a one pewnie pełniły rolę „przynieś, wynieś, kup”, więc fruwały. A kiedy od Odry szedł wiatr, to habity podwiewał do góry, a one nie miały majtek – wspomina Jerzy Antkowiak.
Na wszelki wypadek szkicował.
Wreszcie w 1960 roku nadszedł, mimo przygód, czas dyplomu. W ramach ceramiki zrobił to, co trzeba – wypalił mozaikę na jedną ze Szkół Tysiąclecia (trwał już wówczas ogłoszony w 1958 roku przez Władysława Gomułkę program „Tysiąc szkół na tysiąclecie” – w 1966 komunistyczne władze z pompą obchodziły tysięczną rocznicę chrztu Polski).
Ceramika zatem zaliczona, trzeba jeszcze zdać malarstwo. Wiadomość, że zbliża się wystawa prac dyplomowych, zastaje Antkowiaka w Komorowie pod Warszawą. Zdążył tu już zamieszkać, już porządku pilnuje żona, już trzeba szukać przedszkola dla córki. Żadnych warunków do malowania.
Wrócił do Wrocławia i w akademiku, w przechodnim pokoju, malował zakonnice. Koledzy, mając w pamięci zalecenie uczelni, że ma być państwowo-twórczo, machali martwe natury z „Trybuną Ludu”. On uznał, że zalecenie spełnił pracą na „tysiąclatkę”. Zatem – zakonnice widoczne mniej lub bardziej, czasem – z wyraźnym różańcem, czasem z zarysowanym tłem Ostrowia Tumskiego zarysowanym na tyle wyraźnie, by móc odeprzeć burczenie profesorów argumentem: „Chodziło mi o rozwój miasta Wrocław, Ostrów Tumski – taki piękny, to świetny przykład odbudowy”.
Przełknęli to jakoś, obrazy zajęły na wystawie całą ścianę. Tyle, że tydzień przed obroną zniknęły. Antkowiak jest pogodzony. – Trudno, nie zrobię tego dyplomu, chcą mnie w hucie Bogucice, mogę zbudować piec ceramiczny w ogrodzie i robić talerze – myśli. Aż na wizytację uczelni przyjeżdża minister kultury NRD.
– Co to za pusta ściana? – pyta.
– Jeden ze studentów namalował bardzo nieprzyzwoite prace, nie dopuściliśmy ich – słyszy w odpowiedzi.
On jednak chciałby je zobaczyć. Ogląda i jeden z obrazów kupuje. Konsternacja. Skoro podobają się ministrowi, trzeba przywrócić. Przywrócili, Antkowiak na obronie powiedział wszystko to, co trzeba było wówczas mówić, czyli że Wrocław się rozwija, dzielnice robotnicze w szczególności, a dostojeństwo murów kościelnych, którego ewentualnie można by dopatrzeć się w tle zakonnic, nie mówi w żadnym wypadku o modlitwie, tylko o odbudowie.
Zdaje.
Z obrazów, jak wiadomo, zostaje tylko jeden. Ale fascynacja sakraliami na lata.
– Już wtedy chodziło o modę. Wiatr formował kornety, szastał spódnicami, widać było nóżeczki – powie nie tak dawno temu.
Kiedy w 1961 roku zacznie pracować w Modzie Polskiej, szefowa Jadwiga Grabowska będzie wkrótce projektować stroje nawiązujące do szat liturgicznych. On trochę odczeka, by nawiązać z fantazją: w latach 80. zrobi pokaz „Jak się bawiły klasztory w średniowieczu”, który zamknie modelka w roli przeoryszy. W latach 90. wróci do Wrocławia i pokaże tam „Czarną mszę Mody Polskiej”. O północy, w gotyckim kościele przerobionym na muzeum, on w komży, modelki i modele w strojach intensywnie inspirowanych strojami duchownych.
– W tamtych obrazach brzmiała tęsknota za modą. W mojej późnej modzie pobrzmiewały tamte rysunki – mówi dziś Jerzy Antkowiak.
Aleksandra Boćkowska - dziennikarka, autorka książek "To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” i „Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL”. Współpracuje m.in. z „Gazetą Wyborczą” i „Wysokimi Obcasami Extra”. Wcześniej redaktorka w magazynach „Elle” i „Viva! Moda”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.