John Lennon otulający nagim ciałem Yoko Ono, Whoopi Goldberg leżąca w wannie pełnej mleka, Demi Moore w zaawansowanej ciąży pozująca bez ubrania. Setki okładek dla „Vanity Fair” i bajkowych sesji dla „Vogue’a”, kampanie reklamowe dla gigantów mody takich jak Louis Vuitton, związek z eseistką Susan Sontag. Annie Leibovitz, ikona fotografii, ale też kobieta o obfitującym w kontrowersje życiorysie, świętuje dziś 73. urodziny.
Anne Lou Leibovitz, jak brzmi pełne nazwisko urodzonej 2 października 1949 roku fotografki, jest trzecim z sześciorga dzieci tancerki Marylin Edith i pułkownika lotnictwa, Samuela Leibovitza. Zawód ojca sprawił, że rodzina wciąż się przeprowadzała, a samochód był ich drugim domem. W biograficznym dokumencie „Annie Leibovitz: Życie w obiektywie” Annie wspomina, że oglądanie świata przez okno samochodu było jak patrzenie na zdjęcia w ramce. Leibovitz wcześnie zrozumiała, że fotografia jest tym, co chce robić w życiu. Jako nastolatka kupiła pierwszy aparat, Minoltę SR-T 101. Robiła nim zdjęcia w bazie na Filipinach, gdzie stacjonował jej ojciec. Sama też je wywoływała. W San Francisco zapisała się na warsztaty fotografii, podczas których poznała twórczość Roberta Franka i Henriego Cartier Bressona. Wspomina, że zawód fotografa wybrała, bo jest nieśmiała, a aparat to tarcza chroniąca ją przed światem.
Więcej niż tysiąc słów
W 1970 roku Leibovitz trafiła do redakcji nowego wówczas magazynu „Rolling Stone”. Właśnie wróciła z Izraela, gdzie mieszkała w kibucu, fotografowała antywojenne manifestacje i archeologów pracujących przy odkrywce świątyni króla Salomona. Jej portfolio spodobało się naczelnemu. Udało jej się sprzedać magazynowi kilka fotografii, a już rok później na okładce znalazł się portret Johna Lennona jej autorstwa. Ze spojrzenia muzyka bije niezwykła siła, zdjęcie, choć stateczne, ma moc. Potencjał Leibovitz został przez szefostwo „Rolling Stone’a” doceniony. Annie szybko awansowała na stanowisko dyrektor artystycznej pisma. Piastowała je przez kolejne 13 lat.
Oprócz muzyków Leibovitz fotografowała też bieżące wydarzenia polityczne. Zdjęcie, na którym Richard Nixon odlatuje helikopterem z Białego Domu, podczas gdy obsługa zwija czerwony dywan, mówiło więcej niż tysiąc słów. Opublikowano je bez tekstu jako komentarz do afery Watergate. Do historii przeszedł również reportaż z trasy koncertowej zespołu The Rolling Stones. Wierna przekonaniu, że aby zrobić dobre zdjęcia, należy dobrze poznać fotografowaną osobę, stać się częścią wydarzeń, które zamierza się uwiecznić, Annie przez kilka miesięcy żyła tak, jak członkowie zespołu. W skórę gwiazd rocka lat 70-tych wniknęła tak głęboko, że po zakończeniu trasy borykała się z uzależnieniem od narkotyków. Ale choć przypłaciła je zdrowiem, jej zdjęcia muzyków szalejących na koncertach, w hotelach, na haju to najsłynniejszy zapis rockandrollowego życia Stonesów. Dzięki temu, że stała się częścią zespołu, mogła zobaczyć i uwiecznić to, co dla osoby z zewnątrz byłoby niedostępne.
Dzięki zdjęciom takim jak te z trasy Stonesów, w grudniu 1980 Leibovitz była już uznaną fotografką. Na okładkę najbliższego numeru „Rolling Stone’a” znów miało trafić zdjęcie Johna Lennona jej autorstwa. Artysta miał początkowo pozować sam, ale ostatecznie fotografka uległa jego sugestiom, by uwiecznić go razem z żoną, Yoko Ono. W finalnej wersji Lennon oplata nagim ciałem ubraną w dżinsy i czarny sweter Yoko, składając na jej policzku pocałunek. Leibovitz udało się uchwycić niezwykłą chemię pomiędzy nimi, a zdjęcie jak na ówczesne czasy ze względu na nagość artysty, było dość kontrowersyjne. O tym, że przeszło do historii, zadecydowały wydarzenia następnych godzin. Wkrótce po opuszczeniu lokalizacji sesji John Lennon został zastrzelony przez Marka Davida Chapmana. Kiedy 22 stycznia magazyn się ukazał, muzyk już nie żył, a zdjęcie stało się hołdem na jego cześć. Uwieczniony na nim pocałunek zyskał nowy wymiar. Patrząc na kadr dziś, nie można się oprzeć wrażeniu, że John całuje Yoko po raz ostatni, na pożegnanie. Na okładce, oprócz logo czasopisma, nie znalazł się żaden tekst. Po raz kolejny jedno zdjęcie Leibovitz mówiło więcej niż tysiąc słów.
Okładka jak reklama
W 1983 roku Leibovitz zakończyła współpracę z „Rolling Stone” i przeszła do „Vanity Fair”, które oferowało jej większe możliwości i nowe wyzwania. Teraz zamiast muzyków przed jej obiektywem mieli stanąć aktorzy. O ile wcześniej jej praca polegała na dokumentowaniu pewnego stylu życia, teraz musiała się zmierzyć z ludźmi, którzy ponad wszystko chcieli wyglądać doskonale. Ale choć gwiazdy przy innych fotografach kaprysiły, a nawet odmawiały sesji, dla Annie były w stanie zrobić wszystko. W środowisku stało się jasne, że kto pozuje przed jej obiektywem, ma szanse przejść do historii. Jeśli nie kina czy muzyki, to na pewno fotografii. Tak jak Demi Moore, której Leibovitz zrobiła najsłynniejsze zdjęcie ciążowe. Dzięki niemu cały świat zobaczył, że kobieta z brzuchem może nie tylko wyglądać pięknie, ale też ma prawo tak się czuć. Co ciekawe, po latach artystka powiedziała, że wcale nie jest ze swojego dzieła zadowolona i gdyby nie miało trafić na okładkę, zrobiłaby je inaczej. Ale, jak tłumaczy, okładka to nie fotografia, reklama rządzi się swoimi prawami, a jej „prawdziwe” zdjęcia można znaleźć wewnątrz magazynu.
Naga i ciężarna Demi wywołała szereg kontrowersji i dyskusję na temat postrzegania kobiecego ciała, a sprzedaż „Vanity Fair” wzrosła dzięki z ośmiuset tysięcy egzemplarzy do rekordowego miliona. Wiele lat później, w 2015 roku, kolejne zdjęcie Leibovitz przyczyniło się do przełamania tabu. Caitlyn Jenner uwieczniona przez Annie, była pierwszą transseksualną osobą, która trafiła na okładkę kolorowego magazynu. Szerokim echem odbiło się również zdjęcie, na którym mało jeszcze wówczas znana Whoopi Goldberg leży w wannie pełnej mleka. Jak wspomina gwiazda, fotografia zmieniła jej życie. Spowodowała, że z dnia na dzień anonimowa dotychczas czarnoskóra aktorka stała się rozpoznawalna. Magii zdjęć Leibovitz ulegli też inni aktorzy, tacy jak George Clooney, Michael Jackson czy Leonardo DiCaprio. Sława rozchwytywanej fotografki gwiazd dotarła aż do Anglii. Annie została pierwszym amerykańskim fotografem i jednocześnie pierwszą kobietą, która dostąpiła zaszczytu uwiecznienia na zdjęciach królowej Elżbiety II. Brytyjska monarchini trafiła na okładkę „Vanity Fair” w 2016 roku z okazji swoich 90-tych urodzin. Na zdjęciu nie ma korony, towarzyszą jej natomiast ukochane psy rasy Corgie.
Niezaplanowane życie
Praca długo pochłaniała Leibovitz do tego stopnia, że nie miała czasu pomyśleć o życiu prywatnym. – Życie innych wydawało mi się tak fascynujące i pełne przygód, że zapomniałam zaplanować własnego – mówi Annie w „Życiu w obiektywie”. Nigdy nie wyszła za mąż, a na macierzyństwo zdecydowała się dopiero po pięćdziesiątce. Jej córka, Sarah Cameron przyszła na świat w 2001 roku, dawcą nasienia był prawdopodobnie syn partnerki Annie, pisarki i aktywistki Susan Sontag. Bliźnięta Susan i Samuelle cztery lata później urodziła surogatka. Do związku z Sontag Leibovitz przyznała się oficjalnie dopiero po śmierci partnerki w 2004 roku. Wcześniej w środowisku aż huczało od plotek na ich temat. Przez lata kobiety wspierały się, nigdy jednak nie zamieszkały razem. Okna ich apartamentów wychodziły na siebie, tak, by zawsze mogły wiedzieć, co dzieje się u tej drugiej. Za namową Susan Annie wróciła do reportażu. W 1993 roku pojechała do Jugosławii, skąd przywiozła wstrząsające obrazy wojny domowej. Najbardziej znane zdjęcie z cyklu, choć nie pokazuje ofiary, a jedynie powyginany rower i krew na drodze, porusza do głębi.
Poświęcając się macierzyństwu, Leibovitz nie porzuciła jednak fotografii. Sontag podsunęła jej pomysł na album „Women” – cykl zdjęć o kobietach. Jego bohaterkami zostały gwiazdy, takie jak Elizabeth Taylor czy polityczki, jak Hilary Clinton. Zdjęcia mają niezwykłą psychologiczną głębię. Cykl zamyka portret Susan, już zmagającej się z chorobą, z przyciętymi króciutko po kolejnej chemioterapii siwymi włosami. Gdy Sontag zmarła, Annie opublikowała album z niezwykle intymnymi zdjęciami, które stanowiły zapis jej choroby i odchodzenia. Znalazło się w nim również pośmiertne zdjęcie wieloletniej partnerki. Kontrowersyjną decyzję o podzieleniu się tak osobistymi fotografiami Leibovitz uzasadniła: – Nigdy bym nie zrobiła tego, gdyby żyła. Teraz jej nie ma i to jest sedno sprawy. Susan ceniła dobrą walkę. Nie mam wątpliwości, że gdyby stała teraz obok mnie, spodobało jej się to, co zrobiłam.
Kilka tygodni po śmierci Sontag spadł na Leibovitz kolejny cios – zmarł ojciec Annie. Fotografka ukojenie ponownie znalazła w swojej pasji. Porządkując rzeczy, trafiła na wiele zdjęć ze swojego archiwum, które postanowiła zebrać i opublikować. Tak powstał album „A Photographer’s Life: 1990-2005” będący swojego rodzaju pamiętnikiem. Znalazły się w nim zdjęcia znanych postaci, ale też Annie i jej rodziny, m.in. to, na którym będąc w ciąży z Sarah pozuje tak, jak niegdyś Demi Moore.
Leibovitz jest znana także z bajkowych sesji zdjęciowych o niebotycznych budżetach. Charakterystyczne edytoriale jej autorstwa publikował wielokrotnie amerykański „Vogue”. Jego redaktor naczelna, Anna Wintour mówi o Annie, że jest warta wszystkich pieniędzy, bo patrząc na zrobione przez nią zdjęcie od razu widać, kto jest jego autorem. Nikt inny nie potrafi stworzyć podobnego klimatu. Dlatego nie ma dla Leibovitz rzeczy niemożliwych. Jeśli jako lokalizację sesji wybierze Wersal, to go dostanie. A efektem udowodni wszystkim, że była warta każdego wydanego centa. Leibovitz może też poszczycić się wystawami w najważniejszych muzeach świata. Jest pierwszą kobietą, która została uhonorowana indywidualną ekspozycją w prestiżowej Washington’s National Portrait Gallery.
Niestety, o ile na sesje zdjęciowe czy kampanie reklamowe budżety zdawały się nie mieć granic, o tyle w prywatnym życiu fotografka narobiła sobie długów. Chęć życia tak, jak uwieczniane na zdjęciach sławy, Leibovitz przypłaciła twardym zderzeniem z rzeczywistością. Zaciągnięte na zakup luksusowych posiadłości w Nowym Jorku kredyty sprawiły, że Leibovitz groziła nawet utrata praw do własnych zdjęć. Annie była zmuszona sprzedać nieruchomości, ale nawet uzyskane w ten sposób 30 milionów dolarów nie były w stanie w całości pokryć zadłużenia. Mimo tego Leibovitz nie może narzekać na brak zleceń. W przeciwieństwie do większości konkurentów pozostała analogowa. – Nie jestem instagramowa, tylko tradycyjna. Co nie znaczy, że uważam aparaty w smartfonach za zło. Nic z tych rzeczy! Ale sama wolę kupić papierowego „New York Timesa” niż zajrzeć na jego stronę internetową. I uważnie przyjrzeć się zdjęciu okładkowemu – mówi Leibovitz. Jej okładkom też trzeba oddać, co królewskie. Zwłaszcza że fotografuje tylko tych najpiękniejszych, najbogatszych i najzdolniejszych. – Jeśli sportretowała cię Leibovitz, to znaczy, że jesteś ważny – powiedział kiedyś wydawca „Vanity Fair”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.