– Nie zamierzałem jej rozbierać. Erotyzm rozumiałem jako nastrój – mówi Poremba, pokazując zdjęcia sprzed blisko 30 lat zrealizowane dla „Playboya”. A obok nich wspomina trzy albumowe sesje, trzy teledyski, sesje dla magazynów. W cyklu „Archiwa Jacka Poremby” przyglądamy się jego współpracy z Anitą Lipnicką.
Pierwsze zdjęcie Anicie Jacek zrobił w Lyonie. – Zupełnie nie wiedziałem, że śpiewa. Pojechałem zrobić materiał o pokazach polskiej mody, a Anita była modelką – opowiada.
Miała 18 lat, trzy lata wcześniej odpowiedziała na ogłoszenie w prasie i została new face tokijskiej agencji modelingowej. W 1993 roku, w momencie spotkania z Porembą miała już za sobą podpisanie kontraktu w Azji i występ w telewizyjnej reklamie.
W tym samym czasie, w równoległej rzeczywistości w Łodzi zespół Varius Manx grał od czterech lat, miał swoją publiczność, ale śpiewali w nim mężczyźni: Robert Janson i Robert Amirian. Nikt nie przypuszczał, że kilka miesięcy później skład poszerzy się o wokalistkę Anitę Lipnicką i sprawy przybiorą zupełnie nowy bieg.
– Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale jak to często bywa, pamiętam energię człowieka. Anita była delikatna i skromna. Mówiła cicho, „na szepcie” – dodaje Poremba. Żadnego gwiazdorzenia, żadnej odczuwalnej presji.
Spotkali się znów po trzech latach. Ona miała już status idolki. Dwa albumy, które nagrała z Varius Manx, „Emu” i „Elf”, przyniosły jej rozpoznawalność i uznanie. Najlepsza wokalistka, autor roku, debiut roku to kategorie prestiżowych w tamtym czasie Fryderyków, do jakich była nominowana. „Zanim zrozumiesz” i „Piosenka księżycowa” otwierały listy przebojów, a zdjęcia Anity trafiały na plakaty publikowane w popularnych młodzieżowych magazynach, takich jak „Bravo” czy „Popcorn”.
Tyle że Anita, zaledwie 21-letnia, chciała iść ścieżką kariery muzycznej na własnych warunkach. Podjęła zdecydowane decyzje – rozstanie z zespołem, wyjazd do Londynu. Tam znów była młodą zwykłą dziewczyną. Chodziła do szkoły językowej i dojrzewała do wydania własnej płyty. Jej solowy debiut – o afirmacyjnym tytule „Wszystko się może zdarzyć” z 1996 roku – okazał się udanym powrotem. Znów była w centrum uwagi, tym razem dojrzała i stanowiąca o sobie. Październikowa okładka „Playboya” z 1996 roku miała wpisać się w strategię promocji albumu (w tym czasie okładki magazynu proponowano największym gwiazdom takim jak Kayah). Anita postawiła wydawcom warunek – zdjęcia zrobi jej Jacek Poremba.
– Nie zamierzałem jej rozbierać. Erotyzm rozumiałem jako nastrój – mówi, pokazując zdjęcia Anity w długiej, transparentnej koronkowej sukni. Lipnicka jest na nich wysoka i nierealnie smukła. Patrzy wprost do obiektywu. Widać, że czuje ciało.
– Te zdjęcia robiliśmy w parku w Królikarni. Są też ujęcia z wnętrza, więc musieliśmy mieć jakieś oficjalne pozwolenia, ale często pracowałem też spontanicznie, na dziko. Nikogo to wtedy nie dziwiło – dodaje.
Projekt powstawał powoli, w dwóch, może trzech odsłonach. – Szukaliśmy rożnych ekspresji, miejsc i nastrojów – tłumaczy Poremba i dodaje, że dziś powtarzanie sesji to katastrofa – problem z budżetem, napięcie, szukanie terminów, a przede wszystkim winnego. – A wtedy był to naturalny proces poszukiwań, na który mogłem sobie pozwolić – mówi.
Szukał subtelności w ruchu postaci i niuansów. Pracował w minimalnym składzie – on, czyli fotograf, bohaterka, ktoś ze stałej ekipy od włosów i makijażu. Być może stylisty w ogóle nie było na planie.
– Tylko czasem wychodziły różne kwiatki – mówi Poremba, wskazując na przypadkowe mokasyny, prawdopodobnie należące do Anity, które wystają spod sukni na kilku klatkach.
Ten mały błąd zobaczył prawdopodobnie dopiero po sesji, kiedy w ciemni zaaranżowanej w kawalerce na Ursynowie samodzielnie wywoływał negatyw. A później podrasował zdjęcie niebieskim pigmentem, wydobywając kontrasty i gotycki chłód.
Zdjęcia do „Playboya” powtórzyli jeszcze raz w nowym milenium. Na grudniowej okładce z 2001 Lipnicka nie musi niczego udowadniać, ale pozwala sobie na śmiały krok. Jest zupełnie naga, rękoma zasłania piersi. Na resztę ciała pada cień. Zdjęcia w środku utrzymują konwencję. – Zawsze lubiła aparat, należała do tych osób, na których światło rozpływa się. Bo fotogeniczność to nie jest jakaś cecha urody, to aura. To nieskończona ilość mikronapięć w twarzy i ciele, których nie można kontrolować, a które zdradzają, że człowiek jest zrelaksowany, harmonijny i spokojny – mówi Jacek i dodaje: – To nie mija z wiekiem.
Z archiwum wypadają też wcześniejsze fotografie bez dat, wśród nich: Anita na tle miasta, dokładnie squatów przy ul. Rydgiera na Żoliborzu. Dziś okolicę zajmują nowoczesne apartamentowce. – Te portrety powstały na zlecenie jakiegoś magazynu, ale kiedy? – zastanawia się. Asymetryczna grzywka i sukienka w stylu japońskim założona na dżinsy z szerokimi nogawkami mogą wskazywać na koniec lat 90., podobnie jak oversize’owy dziergany sweter czy koszula ze stójką. Czy dla luksusowego magazynu jest piosenkarką czy modelką przemycającą trendy? Trudno w jej przypadku rozgraniczyć te dwie role.
Na pewno zdjęcia do albumu „Nieprzyzwoite piosenki” można opatrzyć datą 2003 rok.
Anita znów zdecydowała się na zwrot, zaczęła grać z Johnem Porterem, swoim partnerem. Ich pierwszemu wspólnemu albumowi miała towarzyszyć sesja opowiadająca o kwitnącej relacji. – Dużo rozmawialiśmy. W pewnym momencie pojawił się pomysł, żeby bliskość przedstawić nagością. Na sesji ani John, ani Anita nie wrócili do tego wątku, a ja nie naciskałem, bo zdjęcia potoczyły się w innym kierunku. Dopiero przy okazji późniejszych fotografii do jakiegoś magazynu pomysł odżył – wspomina Jacek, pokazując zdjęcie przypominające słynny portret Johna Lennona i Yoko Ono z okładki magazynu „Rolling Stone”. Różnica jest jednak taka, że obydwoje artyści są nadzy i obydwoje się przytulają. – Anita wciąż prowadziła aparat, a John był po prostu sobą – mówi Jacek.
Przy innym albumie, „Hard Land of Wonder”, pięć lat później, Poremba poszedł o krok dalej, po raz pierwszy, niezależnie od robienia zdjęć do albumu, został zaproszony do wyreżyserowania teledysku. Pomysł na klip do piosenki „Lovely Fake” był mocno zakotwiczony w fotografii.
– Pomyślałem o nieostrości, momencie, w którym patrząc przez obiektyw, szukam formy, wydobywam kształty i znaczenia – mówi Jacek, który często w projektach używał wizualnych niedopowiedzeń – ziarna, niedoświetlenia, nieostrości.
– Przy pomocy mastershota [pojedyncze ujęcie – przyp. red.] chciałam pokazać iluzoryczność widzenia – mówi. – Pierwsze ujęcie to bardzo nieostra, skulona postać, potem kamera powoli zbliża się do niej i kiedy jest w odległości kilku centymetrów, łapie ostrość na fakturę skóry pleców i wtedy dopiero widz może odczytać konkretną część ciała, a później razem z kamerą ślizgać się po ramionach, szyi i ustach piosenkarki – opowiada. – Kiedy opisałem ten pomysł po raz pierwszy operatorowi Filipowi Kabulskiemu, usłyszałem tylko jedno zdanie: „Nie da się”. Dopiero próby przekonały go, że owszem, można.
Do tego samego albumu Poremba zrobił jeszcze dwa teledyski.
Kilka lat później do nieistniejącego już dziś magazynu „Male Man” zrealizował z Anitą kolejny projekt, w pewien sposób rozwijają idę z klipu „Lovely Fake”. Lipnicka pozuje we wnętrzu XIX-wiecznej kamienicy w sukniach, poruszając się w konwencji surrealistycznych sesji mody. Ubrania znikają w czarno-białych kontrastach. Sylwetka wygina się nienaturalnie – zgarbione plecy, twarz zasłonięta włosami. – Jest nastrój i ciało – mówi – zawsze tak pracowaliśmy.
Jacek Poremba zrealizował z Anitą Lipnicką również zdjęcia do jej najnowszego, szóstego solowego albumu „Miód i dym”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.