Myślałem, żeby na jakiś czas przestać rysować. Po chwili jednak poczułem smutek i nostalgię, bo z rysunkiem łączy mnie silna więź – wyznaje Arobal, który opowiada o żmudnej pracy rysownika, męskości oraz twórczych odkryciach, kiedy traci kontrolę.
Można go poznać po płynnej organicznej linii kreślonej z pieczołowitością różnobarwnymi kredkami. Jego rysunki trafiały na łamy polskich czasopism, zdobią okładki albumów Fisza i Emade oraz Moniki Brodki. Ilustrator, artysta wizualny, miłośnik ikebany i nauczyciel buddyzmu Shambhali – Bartek „Arobal” Kociemba – mieszka w Danii, jednak Polskę odwiedza regularnie.
W katowickim Muzeum Śląskim miał niedawno monograficzną wystawę „To co ukryte” – wizualno-dźwiękową instalację o energii pulsującej pod ziemią. W Poznaniu na ekspozycji „Kreatywne Stany Chorobowe: AIDS, HIV, RAK” w Miejskiej Galerii Arsenał opowiadał o seropozytywności w najbardziej intymnych, autobiograficznych rysunkach.
Na biurku – oprócz kredek i kartek – zdarza ci się trzymać wazon z kwiatami, filiżankę herbaty oraz ramki ze zdjęciami buddyjskich nauczycieli. Te przedmioty składają się na twój portret.
Na moim biurku znajduje się wiele rzeczy, które niekoniecznie fizycznie wykorzystuję do pracy. Przestrzeń, w jakiej działam, nie jest wyłącznie miejscem, do którego wchodzę, by technicznie coś zrobić i wyjść. Traktuję ją bardzo osobiście i ustawiam tak, aby wspierała mnie atmosferą. Gdy jadę przez park i widzę jakiś wyjątkowy liść lub gałąź, wyjmuję z torby sekator. Gdy przejeżdżam obok kwiaciarni, a tam nowa dostawa peonii, to wracam z nimi do domu.
Teraz chodzę z kamieniami, bo przez ostatni rok ciekawiło mnie, co znajduje się pod ziemią. Pokażę. Ten dostałem od zaprzyjaźnionej kuratorki, ten – od ogrodnika poznanego przypadkiem w Grecji, a ten – od Mikkela [partner Arobala – przyp. red.], żebym zachował klarowność i nie gubił się we własnych myślach.
Z Warszawy przeniosłeś się do Kopenhagi. Przeprowadzasz się właśnie do nowego studia we Frederiksbergu. Jak zmiana miejsca wpływa na ciebie i na to, co tworzysz?
Przez część życia w Warszawie pracowałem w domu. Poświęcałem pracy większość swojego czasu. Od paru lat staram się rozgraniczać przestrzeń domu i pracy. Również dlatego, że mam wzrastającą potrzebę, żeby realizować własne pomysły, które nie ograniczałyby się do formatu papieru, jakiego użyłbym, by zilustrować artykuł lub zrobić plakat. Te nowe poszukiwania wyciągają mnie w przestrzeń. Coraz częściej wykonuję kilka rysunków jednocześnie. Otaczają mnie z każdej strony na różnych etapach zaawansowania. Teraz – gdy sporo wycinam i interesuje mnie nie tylko sam rysunek, ale też papier i jego właściwości, eksperymentuję z jego plastycznością, sklejam warstwy, masuję je, wyginam, podświetlam lightboxem – większa przestrzeń okazuje się konieczna.
Tworzysz z mnisią precyzją, dzięki czemu twoje ilustracje są niezmiernie szczegółowe. Ile czasu spędzasz nad jednym rysunkiem?
Zdarza się, że nawet kilka dni, tygodni. Są oczywiście prace linearne, które powstają w parę godzin, ale one też mają dużo detali. Sam zadaję sobie pytanie, na ile poświęcanie uwagi szczegółom to eskapizm i zamykanie się w nawyku. Lubię się zapętlać i gubić, stąd przywiązanie do drobiazgowości. Odpowiada mi taki tryb tworzenia. Nie rysuję już jak kiedyś przez 10 godzin dziennie bez przerwy. Inaczej dysponuję czasem. Staram się organizować przerwy od fizycznego tworzenia, dając tym samym możliwość, by praca dojrzewała sama w sobie – aby mój sposób jej postrzegania mógł się zmienić.
A często się zmienia?
Tak. To było dla mnie szczególnie ciekawe w przypadku projektu wystawy w Katowicach, gdzie większość szkiców przygotowałem już zimą i na początku wiosny. Od czerwca wymykałem się ze studia, by popływać w okolicach Nordhavn. Zauważyłem wtedy, że odejście od biurka nawet na kilkadziesiąt minut potrafi zmienić mój sposób myślenia i widzenia oraz przełamać nawyk wypełniania przestrzeni kartki. Tak jak w ikebanie: istnieją trzy główne linie wyznaczające kierunki kompozycji, wokół których samoistnie gromadzą się rozwiązania. Ta samoistność czy raczej spontaniczność powstawania rzeczy – wyłaniania się harmonii z chaosu – jest czymś, co mnie bardzo interesuje. Gdy chcę zbudować skomplikowaną kompozycję i pojawią się jej pierwsze elementy, wówczas zaczyna się gra: co dołożyć? Jaki kolor i gdzie?
Kiedy więc mówisz sobie: „koniec, gotowe”?
Z tym bywa różnie. Jedną z najważniejszych dla mnie prac na wystawie „To co ukryte” w Muzeum Śląskim jest ta, w której pokazuję swoje ciało w fazie rozkładu. Wstępnie pokolorowałem jej główne elementy, a w miejscach oznaczających bakterie i grzyby naniosłem farbę światłorefleksyjną. Z początku zamierzałem wszystkie jasne partie zamazać ołówkiem. Krążyłem wokół tego pomysłu przez miesiąc, nie mogąc się na to zdobyć. W końcu stwierdziłem, że nie powinienem niczego zmieniać, bo praca jest gotowa, a pozostawiona surowość papieru stała się jej nieodłączną częścią.
Potrzebujesz chwil wytchnienia od rysunku. Potem jednak do niego wracasz. Często sięgasz po gumkę, by coś wymazać lub poprawić?
Nie boję się gumki. Krok w tył nie jest wyrazem porażki czy wstydu, lecz częścią ewolucji. Kiedy na przykład układam kompozycję z kwiatów i mam już wyznaczone główne linie, do których dopasowuję mniejsze, poboczne, często okazuje się, że te główne również trzeba przesunąć lub naprawić. Tak samo jest z ilustracją. Nie mam z tym problemu.
Rysunki roślin wykonujesz z drobiazgowością godną botanika. Równie dociekliwie przyglądasz się ludziom.
Portret to mierzenie się z subiektywnymi gustami, projekcjami ludzi na swój temat i walka o niezależność w wizji przedstawienia człowieka. Chęć kontroli swojego wizerunku przez „klienta” zabija magię procesu portretowania: muszę uważać, by było ładnie, nie za smutno, nie za staro, żeby nos nie był za duży, a oczy za małe. To męczące.
Jak często w twórczym procesie wnikasz głębiej – pod powierzchnię zewnętrznego wyglądu portretowanych postaci?
Staje się to dla mnie coraz ważniejsze. Wcześniej zdarzało się, że przygotowywałem portrety na zamówienie, w oparciu o nadesłane zdjęcie. Teraz moim wymogiem jest spotkanie. Idę z daną osobą na spacer, na kawę, na kolację. Wyciągam od niej listę ulubionych filmów lub piosenek. Próbuję w pewien sposób stopić się z tą postacią lub mieć jej atmosferę wokół siebie. Czasem coś mnie w niej magnetyzuje; kiedy indziej nie czuję zainteresowania, ale staram się znaleźć pierwiastek dla niej autentyczny. Chyba nie spotkałem nikogo, kogo absolutnie nie chciałbym narysować.
Dawno temu sportretowałeś Jarosława Kaczyńskiego.
Tak. Narysowałem go, jak płacze. Zastanawiałem się, czy mu się to zdarza. Wciąż się zastanawiam.
Ostre rysy męskiej sylwetki łagodzisz pastelowym kolorem lub floralnymi motywami. Ukazujesz mężczyzn w zamyśleniu i momencie intymności. Jaki jest lub kim jest mężczyzna, który zjawia się w wizji Arobala?
To nie wizja, a raczej życzenie. Męskość zaklinowała się w kwestiach związanych z uprzywilejowaniem, siłą, kontrolą, mocą, władzą; w definicjach tego, co silne i słabe, co ważne i nieważne, co wypada i nie wypada. Chciałbym, aby każdy człowiek – a więc i mężczyzna – mógł w swoim życiu odnajdywać sposób na to, żeby wyrażać oraz rozumieć samego siebie. Do tego potrzebna są odwaga, delikatność i zdolność nietrzymania się kurczowo utartych schematów. Nie jestem fanem dychotomii i patrzenia na świat w sposób dualistyczny. Nie wierzę w zestawy cech zarezerwowanych tylko dla mężczyzn, kobiet lub osób, które identyfikują się z obiema czy żadną z tych płci. Dlatego osobom płci męskiej życzę głównie empatii i emancypacji.
Czujesz czasem, że tracisz władzę nad swoją sztuką?
Nie lubię, kiedy coś mi się narzuca. Przez to ciągnie mnie w kierunku kontrolowania swojego procesu twórczego. Chyba właśnie dlatego największą przyjemność czuję w chwilach, kiedy mogę zrelaksować się na tyle, że tracę panowanie. Z tego wyłania się coś nowego.
Tego właśnie nauczył cię rysunek?
Rysunek nie jest dla mnie efektem końcowym. Rysowanie to wkraczanie w przestrzeń poszukiwań. Przez długi czas myślałem, że muszę najpierw przestudiować pomysł od A do Z, wiedzieć, co zamierzam stworzyć, zanim to się zadzieje. Ale nigdy mi się to nie udawało, bo rysunek zmienia się w trakcie tworzenia. Często przypadkiem pojawiają mi się skojarzenia, których wcześniej nie planowałem. Mam wtedy wrażenie, że rysunek przekazuje mi nieodkryte dotąd znaczenia. Tak jakby mój warsztat i wrażliwość, odbijając się od papieru, otwierały portal ukrytej wiedzy.
Twoje rysunki zmieniają się w asamblaże, rzeźby, a nawet immersyjne instalacje. Odchodzisz od ilustrowania?
Jestem teraz w miejscu, gdzie wszystko to, z czego korzystam w rysunku, wychodzi dalej, szerzej, w przestrzeń, w światło, w projektowanie pawilonu, we współpracę z kompozytorem Stefanem Węgłowskim, który na potrzeby mojej katowickiej instalacji przygotował ścieżkę dźwiękową. Niedługo pojawi się ona jako kolekcjonerski winyl. Mój ruch, który wykorzystuję w tworzeniu rysunkowych postaci, zamienia się w taniec w powstającym właśnie filmie. Wszystko to sugeruje, że może będę rysować rzadziej. Ale chyba coraz mniej mi z tego powodu smutno.
Ile twoich ilustracji nadal spoczywa w szufladzie? Ujrzą światło dzienne?
Tych rozpoczętych jest bardzo dużo. O wielu zapominam i odkrywam je, gdy robię porządki. Ukończonych jest znacznie mniej i właściwie nie ma wśród nich takich, których bym dotąd nigdzie, przynajmniej w internecie, nie pokazywał.
Na wystawie w poznańskim Arsenale pojawiły się rysunki z mojego archiwum-pamiętnika, istniejącego dotychczas głównie dla mnie. Opowiadają o moich pierwszych doświadczeniach związanych z wirusem HIV. O lęku przed odrzuceniem, o wsparciu bliskich i o poszukiwaniu nowej normalności. Teraz wiszą w publicznej przestrzeni galerii obok instalacji, w ramach której mierzę się z pożądaniem, cielesnością, pewnością siebie i ich społeczną recepcją. „To co ukryte” w Katowicach wskazało mi kierunek poszukiwań, a poznańskie „Kreatywne Stany Chorobowe” wyznaczyły nową linię demarkacyjną: od tej pory nie mam już czego ukrywać. Tak naprawdę nigdy nie miałem takiego zamiaru.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.