Wszystkie nasze strachy” – film, który zwyciężył na festiwalu w Gdyni, wchodzi do kin. Obraz Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta opowiada – twórczo przetworzoną – historię Daniela Rycharskiego i jego wystawy „Strachy”. Rozmawiamy z artystą o kulisach pracy nad projektem.
Kiedy rozmawialiśmy niemal dwa lata temu, Daniel Rycharski mówił o sobie tak: „Jestem homoseksualistą mieszkającym w malutkim mieście. Chrześcijaninem. Konceptualnym czy też awangardowym artystą, wykładowcą i doktorem na Akademii Sztuki w Szczecinie. Mogę spełniać te wszystkie funkcje, a jednocześnie być stuprocentowym Polakiem”.
W artystycznych środowiskach Rycharski od dawna jest na fali – w 2016 r. otrzymał Paszport „Polityki”, a jego wystawa „Strachy”, pokazywana w stołecznym Muzeum Sztuki Nowoczesnej, była jednym z najszerzej dyskutowanych wydarzeń artystycznych 2019 r. Tworzący w rodzinnym Kurówku (wieś w powiecie sierpeckim) artysta działa na styku różnorodnych światów społecznych: prowincji, kultury queer i wspólnoty wiary. Jego prace są wystawiane i doceniane za granicą.
Teraz jego historia jedzie w Polskę, a być może w świat. Oparty na życiu Daniela Rycharskiego film Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta „Wszystkie nasze strachy” zdobył Złote Lwy podczas ostatniego festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Jury doceniło świetnie zrealizowaną i zagraną historię, która dotyka najbardziej palących problemów w Polsce, zmagającej się z nietolerancją i nienawiścią. W Polsce, w której politycy budują mury, wzmagając u obywateli poczucie niestabilności i lęk przed innością. „Ten film może być narzędziem zmiany” – podkreśla Daniel Rycharski w rozmowie z Vogue.pl.
5 listopada 2021 r. „Wszystkie nasze strachy” trafią do kin w całej Polsce – a także, zgodnie z życzeniem twórców, do lokalnych klubów, remiz i domów kultury.
Pierwsze spotkanie musieliśmy przełożyć, bo skanowałeś cielaka w 3D. Jak poszło?
Dobrze! To projekt na nową wystawę, nad którą pracuję z Agnieszką Żuk i Szymonem Maliborskim, wielki eksperyment. Firma z Warszawy, która robiła te skany, pracowała z Magdą Gessler, robiła rzeczy do filmów, ale nigdy nie skanowali cielaka w szopie na wsi. Stwierdzili, że muszą zaryzykować. Przyjechali i udało się, mimo że mały cielak z zaprzyjaźnionego gospodarstwa bardzo się wiercił.
Dlaczego skanowałeś cielaka?
Pracuję nad projektem „Złoty cielec”, którego bohaterem jest Jan Paweł II. Skan cielaka potrzebny był do zrobienia pomnika polskiego papieża.
Postać złotego cielca będąca odlewem jednego ze zwierząt gospodarskich lokalnego rolnika wykonana zostanie z posążków i metalowych ozdób przedstawiających Jana Pawła II. Wizerunek JP2 jest zapewne najszerzej reprodukowanym wyobrażeniem religijności w Polsce. Ten nekropolityczny ojciec, figura autorytarna, uosobienie katolicyzmu dogmatycznego, hierarchicznego i ściśle związanego z rytuałem, to – jak pisała badaczka Agata Adamiecka: „najważniejszy polski totem, figura czczona jak plemienne bóstwo, wcielająca wielkich przodków i fundująca jedność narodu jako rodziny”.
Praca „Złoty cielec” jest pytaniem o istotę polskiego katolicyzmu. O jedność tej scalonej siłą rodziny. W naszym zamierzeniu dotyczy przemian religijnych na wsi, a jej krytyczna wymowa zostaje nieco podważona przez realistyczność przedstawienia, zastąpienie abstrakcyjnej figury złotego cielca miejscową jałówką, o której dobrostan zabiega się, by rosła i została dobrze spieniężona. Materiał, z którego została wykonana, jest jednocześnie symbolicznie cenny, ale również małowartościowy, tandetny.
Myślisz, że ta praca może wywołać wzburzenie, jakie w 2001 r. wzbudziło pokazanie w Zachęcie rzeźby Maurizia Cattelana „La nona ora” przedstawiającej Jana Pawła II przygniecionego meteorytem?
Myślę, że nie. Celowo w opisie tej pracy, podkreślam, że to jest jałówka, a nie typowy złoty cielec, w ikonografii biblijnej przedstawiony jako byk z rogami. Jasne, na pewno komuś może się nie spodobać. Ale w „Strachach”, mojej wystawie z 2019 r., też mogły nie spodobać się komuś krzyże w ubraniach osób LGBT. Zawsze trzeba się z tym liczyć.
Od lat tworzysz prace, które są absolutnie spójne z tym, jak widzisz świat i jaki jesteś. A jednak wciąż zdarza się, że ktoś z zewnątrz ci tłumaczy, co właściwie chciałeś powiedzieć i że to wcale nie znaczy tego, co twierdzisz.
Dla mnie nie ma większego znaczenia, czy praca jest pokazywana w Kurówku czy na wystawie w MSN w Warszawie, bo najbardziej lubię kontakt z publicznością. Lubię, jak ktoś mówi mi o pracy coś, czego nie wiem albo czego bym nie pomyślał. I lubię krytykę. Nad każdym projektem bardzo długo pracuję, spędzam miesiące w literaturze, konsultuję się z antropologami, historykami, socjologami, historykami sztuki. Zawsze jestem bardzo dobrze przygotowany. A jeżeli usłyszę coś nowego na ten temat – nawet krytycznego – i jeśli to mnie zaciekawi, to jestem otwarty.
Mówiłeś wcześniej trochę o komunikowaniu się przez sztukę. Czy doświadczenie z filmem było dla ciebie interesujące z tej perspektywy?
Kiedy dostałem propozycję wejścia w projekt „Wszystkie nasze strachy”, reprezentował go tylko Łukasz Ronduda. Widziałem go jako kuratora i filmowca, który m.in. w „Performerze” czy „Sercu Miłości” brał różne elementy z życia artysty, zamieniał je w fikcję, a potem patrzył, jak ta fikcja wpływa na życie. Wydawało mi się to fajne i ciekawe: że nie chodzi tylko o zrobienie biografii, ale jest w tym fajny koncept artystyczny. Łukasz z kolei dostrzegał pozornie przeciwstawne sytuacje, które ja w sobie łączę. Myślę, że to, co Łukasza zainteresowało we mnie, a mnie w nim, to bycie w różnych światach.
Pomyślałem, że moja sztuka nadaje się do tego, co on chce zrobić. Była to też dla mnie możliwość poszerzenia grona odbiorców. Wtedy już wiedziałem, że jak robisz dużą wystawę w najważniejszej polskiej instytucji, to przyjdzie na nią maksymalnie 20 tys. osób. Do kina przyjdzie 10 razy więcej. Praca „Krzyż”, którą wówczas kończyłem, w naturalny sposób nadawała się jako materia filmowa, bo jest w niej dużo konfliktów. To wszystko spotkało się i uznałem, że fajnie będzie wejść w filmowy świat.
Chociaż wtedy, muszę przyznać, zupełnie nie wierzyłem, że ten film powstanie.
Trudno jest dać innej osobie wolność, żeby spojrzała na ciebie swoim okiem?
Tak, to było trudne. Musiałem mówić Łukaszowi rzeczy bardzo prywatne, nawet takie, których się wstydzę. Ale czułem, że jeśli nie będę wobec niego szczery, to możemy nie robić tego filmu.
„Wszystkie nasze strachy” pisaliśmy cztery lata i stopniowo uczyłem się mu ufać. Ostateczny efekt to jest mniej więcej trzecia wersja.
Na początku spotykaliśmy się, gadaliśmy, a potem on wysyłał mi historię, którą z tego wymyślił. Tarcia były cały czas.
Przez chwilę miał na przykład taki pomysł, żeby zamienić bohatera na bohaterkę. Ja zagroziłem, że wyjdę z projektu, wydawał mi się za bardzo związany z moją osobą, żeby tworzyć totalnie wykreowanego bohatera, który jest innej płci. Koncepcja upadła, ja wróciłem.
Łukasz znalazł Michała Oleszczyka, konsultanta scenariuszowego, ale tarcia trwały dalej. Najbardziej sporną kwestią była religijność filmowego Daniela. Nie chciałem, żeby co 10 minut Daniel składał ręce, klękał z różańcem i się modlił. Negocjowaliśmy.
Powstawanie „Wszystkich naszych strachów” pokrywa się z wyjątkowym okresem w twoim życiu.
Jednocześnie powstawała wystawa „Strachy”. Wiele rzeczy pokazanych w MSN tak naprawdę było wymyślonych do filmu. Tylko wystawa wyszła wcześniej. Łukasz dzwonił: „Wymyśl dzieło, za pomocą którego my pokażemy, że Daniel jest religijny”. Z tym miałem największy problem, bo dla mnie to był czas transformacji duchowej z osoby religijnej w stronę osoby bezreligijnej, choć wciąż chrześcijanina.
Ikonografia religijna często kojarzy się z kiczem, tego też trzeba było uniknąć.
Wiadomo też, z czym w Polsce religia się w tej chwili rymuje – z nacjonalizmem, homofobią, antysemityzmem, pedofilią i tak dalej. To jest trudne.
W trakcie pracy nad filmem zmieniło się tło społeczno-polityczne. Czy to miało jakikolwiek wpływ na to, jak czujesz ten projekt?
Miało. Kiedy zaczynaliśmy, był rok 2017. Moja sztuka wzbudzała duże zainteresowanie w środowisku, powiedziałbym, progresywnej prawicy – Pressje, Paweł Rojek, te klimaty. Oni pisali artykuły, robili ze mną wywiady. Współpracowaliśmy z Dawidem Gospodarkiem, dziennikarzem Katolickiej Agencji Informacyjnej, z księdzem Andrzejem Lutrem. Od początku podkreślaliśmy, że chodzi o dialog, że ten film będzie też ważny dla tej prawej strony. Ale potem sytuacja w Polsce zaczęła się bardzo zmieniać. Zmieniła się sytuacja osób LGBT, ja zmieniłem się jako artysta. Zaczęły się protesty. Pojawiło się pytanie, czy my w ogóle dobrze robimy, że w tym momencie wypuszczamy taki film. Przecież krzyż, centralna figura filmu, mojej sztuki, życia mojego bohatera, dla wielu ludzi stał się symbolem opresji. Długo się zastanawialiśmy, jak podejść do tego tematu.
Pewną na to odpowiedzią jest postać Jagody – lesbijki i przyjaciółki filmowego Daniela, której wywołane prześladowaniem samobójstwo staje się punktem wyjścia akcji.
Ta postać jest dla mnie centralna. Historia Jagody wzięła się z pracy „Krzyż” zainspirowanej prawdziwą tragedią, samobójstwem zakochanych w sobie nastolatek na Podkarpaciu. Co ciekawe w trakcie pisania nie miałem do tego emocjonalnego stosunku. Tak jakby filmowe przetworzenie dawało dystans. Wszystko się zmieniło, kiedy zobaczyłem pierwszą wersję filmu.
Postać matki Jagody, grana przez Jowitę Budnik, była wzorowana na Kai Godek. Nawet przez chwilę tak nazywała się w scenariuszu, ale to zostało wyrzucone.
Decydując się na film, myślałeś, że w ten sposób możesz powiedzieć coś, czego w rzeczywistości nie powiedziałeś, zrobić coś, czego nie zrobiłeś?
Od początku pracy nad filmem zakładaliśmy, że dzięki temu, że to jest fabuła, a nie dokument, można zrobić więcej niż w rzeczywistości. Ekipa zachęcała: „Wymyśl taki projekt, którego nigdy byś nie mógł zrobić naprawdę”. Dużo jest takich rzeczy w tym filmie. Choćby scena protestu. Całkowicie ją wymyśliłem. Łukasz mówił, że na początku filmu musimy pokazać bliską relację ze wspólnotą. Pomyślałem: użyjmy mojego „Pomnika Chłopa”, tak jak nigdy nie udało mi się użyć w rzeczywistości, a zawsze bardzo chciałem. Marzyłem, żeby kiedyś rolnicy pojechali z „Pomnikiem Chłopa” na protest, najlepiej, żebym ja tam przemawiał – dokładnie jak Dawid Ogrodnik w filmie. Innym przykładem jest relacja z księdzem. W filmie jest i dobry ksiądz, i zły ksiądz. Ten dobry to trochę marzenie o dobrym księdzu, bo tak dobrego nigdy nie spotkałem. Filmowy Daniel robi rzeczy, które ja chciałbym, żeby się wydarzyły w rzeczywistości.
Filmowy bohater nosi dres z tęczowym paskiem, który w pewnym momencie zostaje oderwany. Twoja babcia rzeczywiście powiedziała ci, że ci się „elgiebet odkleił”? To dziś jeden z najsławniejszych cytatów z filmu.
A to jest akurat coś, czego nawet nie było w scenariuszu. Grająca moją babcię Maria Maj wymyśliła ten tekst spontanicznie, na planie.
Idealnym miejscem do projekcji filmu, oprócz kin, byłyby na przykład koła gospodyń wiejskich. Chciałbyś, żeby „Strachy...” funkcjonowały w ten sposób?
Często z Łukaszem Rondudą powtarzamy, że ten film nas bardzo zmienił. Gdy zaczynaliśmy pracę, był on osobą dosyć hermetycznie zamkniętą w świecie sztuki. Ja zawsze chciałem robić sztukę, która owszem, będzie atrakcyjna dla ludzi, którzy żyją w świecie artystycznym, są profesorami, kuratorami, krytykami sztuki, ale która będzie się też podobać ludziom na wsi. Że będą ją rozumieć, choć nigdy nie byli w muzeum. Dlatego już na samym początku ustaliliśmy, że nie robimy kina arthousowego dla zamkniętego grona widzów małych artystycznych kin, tylko film, który równie dobrze można puścić w remizie w Kurówku albo w TVP we wtorek o godzinie 20 i wszyscy zrozumieją, o co chodzi.
Ten film, w przeciwieństwie do poprzednich filmów Łukasza, nie ma nawet oddzielnego pokazu dla środowiska artystycznego. To była decyzja Łukasza. Ten film miał być narzędziem zmiany. To właśnie robię jako artysta: używam sztuki jako narzędzia zmiany społecznej. Film daje mi większe możliwości.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.