Faye Wei Wei kładzie się na ratanowym łożu dziennym, w fałdach sukienki układa tomik poezji, na poduszce rozrzuca kruczoczarne włosy, na dekolcie wstążki. Czyta kilka wersów i zapada w drzemkę. Ot, popołudnie artystki współczesnej.
Nie jesteśmy w jej mieszkaniu, a w pracowni. To nawet lepiej, bo ta mieści się w domu, w którym malarka Faye Wei Wei się wychowywała i wciąż mieszkają jej rodzice. Tu jej suknie księżniczki, błyszczące puzderka i płótna z wizerunkami młodych chłopców wpisanych w serca nabierają innego kontekstu. Faye, choć karierę i metrykę ma już zupełnie dorosłe, jedną nogą nadal stoi w fantazjach dziewczęcych. Kontakt z wewnętrznym dzieckiem jest podobno artystom niezbędny.
– Miałam fantastyczne dzieciństwo. Co roku latem jeździliśmy do Hongkongu, pamiętam ten dysonans – dystopijne miasto, w którym czułam się bezpiecznie jak w domu. Bywaliśmy też w Disneylandzie. Od tamtej pory uważam parki rozrywki za wielkoformatowe dzieła sztuki. Lubię je do dziś – opowiada. Zawsze otaczały ją spektakularne przedmioty, czasem niedzisiejsze.
Faye najadła się świata. Ojciec handlował cennymi antykami, praca gnała go z rodziną niemal do każdego zakątka globu. Zjeździła stolice kultury od Berlina i Aten, po Tokio i Los Angeles. Przywykła do nadmiaru bodźców. Ciągle się stymuluje. Kocha zapach celuloidu, smak maminych obiadów, światło płonących świec.
– Mam w sobie głęboką miłość do świata, to ona sprawia, że wnikliwie przyglądam się wszystkiemu wokół. Wybieram to, co mnie oczaruje, i przenoszę na moje obrazy – mówi. Z podróży i codziennych spotkań czy sytuacji ma liczne pamiątki, choćby kolekcję oryginalnych kimon. Ważniejsze są dla niej wspomnienia, które wplata w sztukę, ale to przedmioty – im starsze, tym lepsze – budują scenografię jej bajkowego świata. „Gniazduje” otoczona tym, co podarowane, osobiste i znaczące. – Najbardziej lubię rzeczy, które sama zebrałam w kolekcje, albo te, które wykonałam własnoręcznie. To tak, jakby mieć całe trzewia na zewnątrz. Móc analizować swoje emocjonalne „ja”, ciągle na nie patrząc – mówi.
Ubrania trzyma w garderobie po babci z opisanymi (krawaty, bielizna, piżamy) półeczkami. – Nie jest wartościowa, ale i tak ją uwielbiam – przyznaje. Na rzeźbionych komodach z blatami z kamienia z wyraźnym rysunkiem leżą ręcznie malowane talerzyki. To też jej wyroby. – Robię je od niedawna, zaczęłam rok temu, gdy mieszkałam w Berlinie – tłumaczy i dodaje, że póki co trzyma w nich biżuterię albo rozdaje przyjaciołom. To wciąż hobby, ale już dość poważne. Ostatnio wybrała się do Kornwalii, gdzie uczyła się robić porcelanę u artysty Michela François. Opowiada mi, że tam przypadkiem poznała panią Krysię, córkę polskiej poetki, emigrantki Zofii Ilińskiej-Moseley, w której wierszach od razu się zakochała. Kolejny tomik do jej kolekcji. Ulubionych autorów wymienia na jednym oddechu: T.S. Eliot, William Butler Yeats, Gerard Manley Hopkins, Alice Oswald, Dylan Thomas, Rene Ricard, Emily Berry i Derek Walcott.
Ślady ich tekstów oczytane oko odkryje w jej płótnach. Wiersze chłonie od szkoły średniej, mniej więcej wtedy też zaczęła malować. Na drugim roku studiów artystycznych przerzuciła się na formy figuratywne i zaczęła odważnie operować symbolami. – Kocham kwiaty. W obrazie są niemal jak piękne postaci, w ich pąkach niczym w głowach kryją się sekrety, mają sylwetki, dłonie, fryzury – opowiada. Jej ulubione to peonie, hiacynty, pędy zielonego groszku, pachnące róże i polne gatunki. – Kocham też muszle! Są jak uszy, wydają się wszystko słyszeć. Ich struktura zbliżona jest do kości. Mam też w studio wózek na kółkach, często umieszczam go w moich pracach. To symbol nieskończoności – wymienia. – Lubię też kształt serca, jest zabawny, ale i mocny, okrągły, symetryczny. Wyraża tak naiwność, jak głębię uczucia.
* Cały tekst o Faye Wei Wei i wiele innych materiałów o artystkach i artystach znajdziecie we wrześniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.