Kiedy szukała domu na wsi, nigdy nie przypuszczała, że zamieszka w starej dyskotece. W dawnej sali tanecznej, która lata świetności dawno miała za sobą, artystka Izabela Wilk, znana jako Devils Claws, tworzy ceramikę z błękitnymi postaciami nagich kobiet, biesów, zwierząt i roślin. Każde z jej naczyń jest niepowtarzalne, przesycone mitologiczną symboliką i wypalone dobrą energią. Opowiedziała nam nie tylko o źródłach swoich inspiracji, ale także o stadzie kóz za domem oraz uratowanej szajce psów i kotów, które stały się częścią jej świata.
Stara dyskoteka na wsi stała się twoją pracownią, a jednocześnie domem dla psów, kotów i kóz. Jak się tu znalazłaś?
Zawsze chciałam wprowadzić się na wieś, męczyłam się w mieście. Przeprowadziłam się w czasie pandemii, jak wiele osób. Spodobało mi się na tyle, że doszłam do wniosku, że chciałabym zostać tu na dłużej niż tylko na parę miesięcy czy na czas trwania pandemii. To miejsce znalazłam online, trochę przez przypadek. Przyjechałam do domu znalezionego w ogłoszeniu i okazało się, że obok niego stoi jakiś dziwny duży budynek. Dowiedziałam się, że w nim znajdowała się dyskoteka i należy do tego samego właściciela co dom.
Od razu zobaczyłaś w dyskotece przyszłą pracownię i swój dom?
To miejsce miało ogromny potencjał! Salę dyskotekową przerobiliśmy na pracownię, a dzisiejsza część mieszkalna była kiedyś barem i pomieszczeniem socjalnym. Z pomocą architektki wyznaczyliśmy przestrzenie na nowo. Sam remont był niskobudżetowy, w duchu DIY.
Prawdopodobnie nie znalazłabyś się tu, gdyby nie twoje artystyczne życie. Wiem, że zajmujesz się nie tylko ceramiką.
Zajmuję się szeroko pojętą sztuką i związanym z nią rzemiosłem. Studiowałam w Londynie ilustrację, przez wiele lat zajmowałam się również tatuowaniem. Zainteresowałam się ceramiką około pięciu lat temu. Na początku poprosiłam o pomoc dziewczyny z Fenek Studio. Stworzyłam projekty form, na podstawie których miały powstać naczynia. Dziewczyny wyrobiły mi te formy, a ja po prostu je ilustrowałam.
I to był dla mnie przełomowy moment, bo tatuowanie jest jednak usługą, która wymaga dużego kompromisu i spełniania oczekiwań klienta. W ceramice mogę się rozrysować i rozmalować. Od paru lat główną uwagę poświęcam ceramice, ale również zajmuję się projektowaniem, w tym też dla świata muzyki – tworzę plakaty i okładki płyt.
Moje życie zawsze wypełniała muzyka. Kiedyś robiłam imprezy, związane z nimi ziny i do tej pory prowadzę audycje muzyczne w Radiu Kapitał.
Przez lata stworzyłaś bardzo charakterystyczny styl, który mocno cię wyróżnia i określa. Jak od tatuowania, robienia plakatów przeszłaś do ceramiki, która nie jest łatwą sztuką?
Wiem, i nie wiem. Jako dziecko strasznie lubiłam lepić z modeliny, więc ta manualność interesowała mnie. Ale chyba moment przełomowy przyszedł, gdy malowałam akwarelami niebieskie postaci, diabły, biesy i wtedy właśnie pomyślałam, że fajnie wyglądałyby na ceramice, na talerzach, kubkach. Wtedy ten pomysł wydawał mi się trudny do realizacji logistycznie – jak to zrobić, od czego zacząć, jak się w ogóle robi kubek? Wydawało mi się to niemożliwe, ale zaczęłam mówić o tym pomyśle osobom wokół i okazało się, że ktoś zna kogoś, kto robi ceramikę. Odezwałam się do dziewczyn z Fenka, bo uwielbiam to, co one robią i były dla mnie wielką inspiracją.
Jestem osobą, która nie czeka z pomysłami, tylko przechodzi od razu do realizacji. Dziewczyny z Fenka pokazały mi, jak się do tego zabrać, i okazało się, że nie taki diabeł straszny. Moje pierwsze naczynia spotkały się z entuzjazmem ze strony ludzi, czego w ogóle się nie spodziewałam.
Popularność twoich prac przyszła w zasadzie od razu.
Szczerze mówiąc, malowałam sobie po tej ceramice bez jakichkolwiek oczekiwań i nagle dostałam propozycję zakupu wszystkich moich kubków od właścicielki Vegan Ramen Shopu. Byłam w szoku, bo to były moje pierwsze kubki. Potem nastąpił efekt kuli śnieżnej – cały czas wszystko się wyprzedawało, ja doskonaliłam się w kolejnych rzeczach. Zanim przeprowadziłam się na wieś, przed pandemią wyjechałam z Warszawy, miałam poczucie, że muszę gdzieś na chwilę uciec, a że z Londynem miałam sentymentalne połączenie, wielu przyjaciół i konto bankowe, wyjechałam właśnie tam. Jedynym minusem było to, że mieszkałam w malutkim pokoiku bez możliwości wypalania ceramiki. Ale za nic nie chciałam jej porzucić. Potrafiłam przywieźć z Warszawy do Londynu wypalony przez moich przyjaciół biskwit, w Londynie go malowałam i szukałam ludzi, którzy mają piec. Chodziłam również na warsztaty ceramiki, co ułatwiało mi trochę pracę, choć nadal lepienie w tym nieszczęsnym pokoiku było udręką. Wtedy okazało się, że klientka, którą wtedy tatuowałam, zajmuje się ceramiką, mieszka bardzo blisko mnie, ma piec i bez problemu pozwoliła mi w nim wypalać moje rzeczy.
Skąd w twoich inspiracjach wzięły się diabły, nagie kobiety, kozy, koty, inne zwierzęta? To wszystko układa się w całość mocno inspirowaną słowiańskimi legendami.
To jedna z tych rzeczy, które zawsze krążyły po mojej orbicie. Ostatnio, przeglądając swoje książki, znalazłam jedną pod tytułem „Czarownice”, o którą błagałam rodziców w szóstej klasie szkoły podstawowej. To przepięknie ilustrowana książka, bardzo feministyczna, mądra, opowiadająca o historii kobiet, zwierząt, różnych istot, ale nie w infantylny sposób. Byłam dzieciakiem, którego zawsze ciągnęło do przyrody, często po prostu brałam lornetkę i szłam sama do lasu. Wakacje spędzałam z babcią na wsi na działce. Zawsze czułam szczęście na łonie natury, bardzo dotykała mnie krzywda roślin i zwierząt, niesprawiedliwość wobec nich. To był i jest temat obecny w moim życiu. W mojej historii te inspiracje w pewien sposób łączą się z jakąś formą buntu, bo na przykład w szkole przestałam chodzić na lekcje religii przez to, że czułam w niej pogardę w stosunku do kobiet.
Książka „Czarownice” otworzyła mi oczy na ludzką historię, bo porusza tematy rasizmu, kolonializmu, tego, jak religie monoteistyczne zawsze chciały stłamsić kobiety. Wydaje mi się, że to wszystko we mnie wciąż tkwi. Stąd moja potrzeba wolności, hołdu dla naszych poprzedniczek, dla wszystkich osób, dla zwierząt, roślin. Moja sztuka to forma wdzięczności, ale i buntu.
W twojej twórczości daje się także dostrzec sztukę ludową.
Ona z kolei kojarzy mi się z pewnego rodzaju wykluczeniem. Sama sztuka jest piękna i zwykle bardzo droga, przez co dziś dostępna dla uprzywilejowanych ludzi, jak również tworzona przez bardzo uprzywilejowane osoby. A sztuka ludowa była też przecież, i wciąż bywa, tworzona przez osoby, które niekoniecznie miały wykształcenie, a mimo to była w nich potrzeba tworzenia. Dla mnie to niezwykle inspirujące.
Mam wrażenie, że w swoich rysunkach ukrywasz jakąś symbolikę, ukryty przekaz. Co mówi do nas twoja ceramika?
Jest w niej coś z talizmanów i zaklęć ochronnych, chociaż nie wszyscy znają te symbole. Na przykład muchomor to symbol szczęścia, wejścia na inne rejony świadomości. Koza symbolizuje witalność, zając płodność, w tym także twórczą.
Faktycznie jest dla mnie ważne, żeby przedmioty, które tworzę, miały dobrą energię, aby przynosiły do czyichś domów szczęście. Wszystkie motywy zaczerpnęłam z różnych mitologii, baśni, legend i książek, które czytam.
Nie ma dwóch takich samych naczyń i rysunków, każdy jest wyjątkowy, choć same motywy powtarzają się, zawsze niosą podobny ładunek emocjonalny.
Do dyskoteki przeprowadziłaś się z myślą o swojej twórczości artystycznej, ale przygarnęłaś tu sobie całkiem niezłe stado. Ile masz zwierząt i skąd się u ciebie wzięły?
To była jakaś manifestacja. W Londynie powiedziałam sobie, że wracam do Polski, kupuję dom na wsi i chcę mieć tam kozy. Przeprowadzając się tutaj, rozmawiałam z sąsiadką i powiedziałam jej, że bardzo lubię kozy. Okazało się, że ona też i zna kogoś, kto chce je oddać. Nie zastanawiałyśmy się długo, choć kiedy ochłonęłam, nie byłam taka pewna tej decyzji. Ale po jakimś czasie wypożyczyłyśmy przyczepkę do transportu koni i pojechałyśmy po dwie kozy. Wróciłyśmy z czterema. Teraz jest ich osiem. Ostatnią przywiozłam, kiedy pojechałam do kosmetyczki na wsi. Wszystkie psy i koty to także znajdy lub zwierzaki znalezione na OLX.
Skąd twoja słabość do kóz?
To zwierzęta, do których mnie zawsze ciągnęło, nie jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego. Wiem, że moi dziadkowie mieli kozy, więc może wyssałam tę słabość z mlekiem matki. Ale chyba bardziej chodzi o to, że zawsze kojarzyły mi się z jakimiś magicznymi zwierzętami. Symbole diabłów, stworów z legend i mitów są obecne u mnie i zwykle ich wizerunki przypominają kozy. Ale moje diabły nie są straszne, raczej są przyjazne. Każdy z nas ma w sobie dwie strony i czasami ta rogata również potrafi się pokazać. To część naszej natury.
Co dla ciebie jest najfajniejszego w decyzji o przeprowadzce z miasta na wieś?
Cisza i spokój. Pamiętam do dziś poczucie spokoju i szczęścia za każdym razem, gdy spędzałam wakacje z babcią na działce. Czułam się wtedy tak pełna. Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia. Ale lubię też samotność, która towarzyszy mi tutaj na wsi. Zawsze lubiłam sobie trochę wolniej żyć.
Mogę pójść z psami na spacer do lasu, zebrać w nim jakieś zioła, coś z nich przygotować. Wokół można spotkać sarny, różne ptaki, można pojechać nad rzekę. Miasto mocno mnie przebodźcowało.
Nie tęsknisz za nim?
Tęsknię czasami. Myślę, że minusem mieszkania na wsi, choć ja mieszkam naprawdę blisko Warszawy, jest to, że kiedy chcę wyjechać stąd na dłużej, muszę znaleźć kogoś do opieki nad zwierzętami. Nawet wyjazd na imprezę do Warszawy, od której dzieli mnie niecała godzina, stoi zawsze pod znakiem zapytania. Nie zostawiam zwierząt samych dłużej niż osiem godzin.
Miejskie sytuacje przestały mi sprawiać przyjemność, a kiedy zaczęłam je sobie dozować, znów zaczęły cieszyć. Ale ta cisza, spokój i przyroda zdecydowanie rekompensują mi to, co zostawiłam z dawnego życia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.