Nie tylko estetyczna doskonałość, doborowa obsada i charakterystyczny humor. „Asteroid City”, jeden z najlepszych filmów Wesa Andersona, wyraża tęsknotę za światem bez wszechobecnych mediów. Przed kamerą ulubieńcy reżysera i nowe twarze jego kina: Scarlett Johansson, Tom Hanks, Bryan Cranston czy Tilda Swinton.
Co się stanie, gdy na pustynnych bezdrożach Ameryki, nieopodal śladu po wielkim kraterze, spotykają się młodzi odkrywcy, szaleni naukowcy i kosmita? Owocem tej nieoczekiwanej konfrontacji może być film, jeden z najlepszych w karierze Wesa Andersona.
„Asteroid City”: Gwiazdy w absurdalnej historii kradzieży meteoru
Amerykanin nie od dziś znany jest z tworzenia filmowych światów, które przykuwają uwagę dbałością o detal. Nie inaczej jest w „Asteroid City”, którego akcja rozgrywa się w połowie lat 50. XX w. Tytułowe miasteczko, zamieszkiwane przez 87 osób, powstało pośrodku niczego w związku z jakimś niezwykłym wydarzeniem. Kto podróżował po Stanach Zjednoczonych, zna podobne miejscowości żyjące z turystyki wokół „największej rzeźby donuta”, „największego kłębka włóczki” czy rozmaitych konkursów w jedzeniu hot dogów na czas. Tym razem powodem do wzniesienia przy mało uczęszczanej trasie kolejowej małego motelu, stacji benzynowej na jeden dystrybutor, dinera z 12 stołeczkami i krótkim menu oraz badającego nieboskłon laboratorium jest krater po meteorze. Choć sama dziura ma rozmiary okazałe, to już meteor – obiekt kultu i zainteresowania przyjezdnych – jest naprawdę niewielki.
Ogromne jest jednak zakłopotanie przybyłych na doroczny konkurs na najlepszy wynalazek młodych naukowców, gdy tenże kulisty obiekt zostaje porwany. Nad wyjściem z sytuacji głowią się rodziny – Scarlett Johansson w roli matki gwiazdy filmowej, Jason Schwartzman jako pogrążony w żałobie fotograf, ojciec czwórki i Tom Hanks jako jego teść czy Liev Schreiber, którego filmowy syn nieustannie zakłada się ze wszystkimi o wszystko. Debatują naukowcy (Tilda Swinton) i przedstawiciele rządu (Jeffrey Wright). Sprawa jest delikatna, bo złodziejem jest nie byle kto. Kosmiczna skała pada bowiem ofiarą... kosmity. Skąd przybył czarny i smukły Obcy, uwieczniony na fotografii przez Augiego Steenbecka? I czego chciał? Tego próbują się dowiedzieć przybyli, tymczasem Asteroid City ląduje na czołówkach gazet.
Szkatułkowa opowieść o amerykańskich mitach
Anderson nie byłby sobą, gdyby na tym zakończył budowanie historii. „Asteroid City” ma, jak to często u niego bywa, konstrukcję wielowątkową i szkatułkową. Opowieść o pustynnym miasteczku jest jednocześnie przedmiotem spektaklu wystawianego na Broadwayu, a dylematy jego twórców i bohaterów (Edward Norton, Adrien Brody, obsadzony w podwójnej roli Schwartzman czy Hong Chau) tworzą osobną płaszczyznę wydarzeń. O wszystkim opowiada w telewizyjnym show debiutujący w świecie Andersona Bryan Cranston jako narrator. To sztuka w sztuce, warstwy na warstwach. W jednej historii łączą się dwie wielkie amerykańskie legendy: mit Dzikiego Zachodu z Broadwayem, a wszystko przekazywane przez telewizję z jej ikoniczną w latach 50. pozycją.
W filmach Andersona nic nie jest przypadkowe: aktorzy jeszcze przed zdjęciami dostają długą listę lektur, zarówno książkowych, jak i filmowych, by pożywić wyobraźnię. Operator Robert Yeoman, kostiumolożka Milena Canonero czy kompozytor Alexandre Desplat od lat współpracują z reżyserem, więc w lot łapią jego pomysły, dokładając cegiełkę do niesamowitego efektu końcowego, w mankietach marynarek i zabawach światłem zaszywając rozliczne symbole i metafory. Całość jest, jak zwykle, bezbłędnie zaprojektowana: od klimatycznych napisów początkowych po graficznie uwodzicielskie plansze zapowiadające kolejne rozdziały.
Pożegnanie z marzeniami
Wiem, że niektórzy widzą w Andersonie estetę rozmieniającego egzystencjalne sensy na drobne w natłoku detali. Jednak spektakularna warstwa realizacyjna to u niego nie wszystko. W pozornie lekkich, żartobliwych, wręcz komiksowych historyjkach kryje się zawsze drugie dno. „Asteroid City” to przede wszystkim opowieść o pożegnaniach. Tych ostatecznych, czyli śmierci i żałobie po odejściu kogoś ukochanego. Ale także o żegnaniu marzeń o artystycznej wielkości, wyobrażeń na temat swojego życia. Tych, które mamy jako dzieciaki, ale i tych, które wciąż desperacko pielęgnujemy w dorosłym świecie. To też pożegnanie czystego i poniekąd naiwnego świata sprzed epoki dominacji wszechobecnych mediów. Świata dwóch kanałów telewizyjnych, bez Instagrama, filtrów i deepfake’ów. Świata, w którym konkurs dla młodych badaczy gwiazd gdzieś na amerykańskich bezdrożach był dla dzieciaków bardziej atrakcyjny niż wyzwania z TikToka. W „Asteroid City” Anderson – z właściwą sobie gracją, melancholią i humorem – pyta, czy my, ludzie – wgapieni w gwiazdy, własne odbicia, telewizory, ego – nie jesteśmy aby tylko aktorami w jakimś spektaklu, którego sami do końca nie rozumiemy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.