Mamy trzy znaczące europejskie festiwale filmowe: Cannes, Wenecja i Berlinale. Berlińską imprezę, która wystartowała 7 lutego, wyróżnia polityczny pazur, otwartość na eksperyment i… polskie kino. Czym zaskoczy nas tegoroczne Berlinale?
Na plakatach tegorocznego festiwalu widzimy kobiety w kostiumach niedźwiedzia. Słynny symbol miasta i imprezy, na której filmowcy z całego świata walczą o Złotego Niedźwiedzia, nie bez powodu został skojarzony z kobiecością. Otwartość na kobiety jest wyznacznikiem berlińskiej imprezy. Na czele jury stanęła Juliette Binoche. Spośród siedemnastu filmów, które zostaną pokazane w sekcji konkursowej, aż siedem wyreżyserowały kobiety. Jeszcze kilka lat temu taki wynik byłby nie do pomyślenia. Odchodzący po osiemnastu latach szef imprezy Dieter Kosslick na dniach podpisze deklarację pełnego równouprawnienia w ścisłym kierownictwie imprezy. Co z parytetem w programie – konieczność czy absurd? Na te pytania będą musieli odpowiedzieć Carlo Chatrian (szef festiwalu w Locarno) i Mariette Rissenbeek (szefowa organizacji promującej niemieckie kino), którzy w parytetowym duecie od przyszłego roku przejmą schedę po Kosslicku.
Płeć ma znaczenie!
Nowi dyrektorzy będą mieli ciężki orzech do zgryzienia. W ubiegłym roku niemieccy filmowcy wystosowali list krytykujący kierownictwo Kosslicka. Zarzucali mu m.in. kiepski poziom programu konkursu głównego, odstającego od konkursu canneńskiego i weneckiego. Cannes słynie z tego, że namaszcza reżyserów na mistrzów, z kolei Wenecja w ubiegłym roku zaskoczyła głośnymi tytułami i niemal wyrosła na prognostyka Oscarów, bo tam po raz pierwszy nagrodzono „Romę” i „Faworytę”. A Berlin? Berlin eksperymentuje i… często błądzi. Ale zdarzają się tu wspaniałe odkrycia, takie jak nagrodzony w ubiegłym roku „Touch Me Not”, fascynujący rumuński film badający granice ekranowej intymności. Trudno mi sobie wyobrazić inny festiwal, na którym największym laur spłynąłby na tak trudny i kontrowersyjny film, w dodatku debiut! Gdyby nie Berlinale, przemknąłby niezauważony.
– To odważny film i odważna nagroda – przyznaje Agnieszka Holland w rozmowie z Vogue.pl. Reżyserka zauważa, że odchodzący dyrektor Berlinale był życzliwy dla polskiego kina. – Cannes długo zamykało drzwi przed polskimi twórcami, chyba byliśmy dla tego festiwalu za mało glamour. Berlin otworzył drzwi dla polskich twórców, otworzył je też dla kobiet – mówi reżyserka, która w tym roku zaprezentuje w konkursie „Obywatela Jonesa”. Jej film opowiada opartą na faktach historię dziennikarza Garetha Jonesa. Młody Walijczyk jako jeden z pierwszych zajął się tematem wielkiego głodu na Ukrainie. Za ujawnienie prawdy o skutkach sowieckiego reżimu zapłacił najcięższą cenę. „Obywatel Jones” to dramat historyczny, ale można w nim dostrzec nawiązania do obecnej sytuacji politycznej. Reżyserka mierzy się z pytaniami o prawdę, które wybrzmiewają szczególnie mocno w epoce fake newsów. Czy zasługuje na Złotego Niedźwiedzia? O tym przekonamy się już w niedzielę wieczorem, po premierze w kinie Berlinale Palast na Placu Poczdamskim.
Festiwal, który odkrył nowe kino polskie
Spośród najważniejszych festiwali klasy A, to właśnie Berlinale jako pierwsze zwróciło uwagę na nowe kino polskie. Niemcy dostrzegali największe talenty naszego rodzimego kina w latach PRL-u. Nagradzali Romana Polańskiego, Andrzeja Wajdę, Jerzego Skolimowskiego, Wojciecha Marczewskiego czy wspomnianą Agnieszkę Holland, ale zasadniczo po 1989 r. byli głusi na młodych polskich twórców. Sytuacja zmieniła się za sprawą Małgorzaty Szumowskiej, która w 2013 r. dostała nominację do Złotego Niedźwiedzia za dramat „W imię”, pierwszy po „Tataraku” Wajdy polski film w berlińskim konkursie.
Reżyserka nie ukrywa, że dzięki temu wyróżnieniu mogła rozwinąć skrzydła. Po nominacji otrzymała pierwsze pytania od zagranicznych producentów, które przekuły się w konkretne propozycje dwa lata później, gdy otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię „Body/Ciało” i w ubiegłym roku prestiżową Nagrodę Grand Prix Jury za „Twarz”. – Każdy mój film na Berlinale był dla mnie przełomem. Ten festiwal jest dla mnie kluczem do międzynarodowego rynku filmowego – mówi Małgorzata Szumowska w rozmowie z Vogue.pl. – Po nagrodzie za „Twarz” mogłam przebierać w propozycjach od zagranicznych producentów. Za kilka dni będę na planie swojego nowego filmu The Other Lamb”, który kręcę w Irlandii Produkuje go David Lancaster, producent „Whiplash”. Mój kolejny film będzie produkował The Match Factory, współpracujący m.in. z Fatihem Akinem i Yorgosem Lanthimosem. Gdyby nie na nagrody na Berlinale, nigdy nie miałabym takiej wolności w kręceniu filmów za granicą – nie ma wątpliwości reżyserka.
Szumowska podkreśla, że Berlinale jest imprezą demokratyczną, przyjazną dla zwykłych widzów – w przeciwieństwie do Cannes czy Wenecji, gdzie zwykli widzowie na uroczystych pokazach zwykle całują klamki. – W Berlinie zawsze podobało mi się, że oglądałam mój film z normalną widownią, która reaguje zupełnie inaczej niż publiczność w Cannes czy Berlinie – mówi Szumowska. Różnice między tymi festiwalami widać także podczas wieczornych premier. – W Berlinie nikt nie byłby zszokowany, gdybym poszła na uroczysty pokaz w dżinsach i adidasach. W Cannes czy Wenecji w takim zestawie nie zostałabym wpuszczona nawet na premierę własnego filmu – dodaje reżyserka.
Francuski „Kler” największą niespodzianką?
Poza filmem Agnieszki Holland, w tym roku dużym zainteresowaniem cieszy się „By the Grace of God”, nowe dzieło Francois Ozona. Francuski reżyser, który lubi zaskakiwać widzów, postanowił wziąć na warsztat temat pedofilii we francuskim Kościele. Głównym bohaterem jest ojciec rodziny, który niespodziewanie odkrywa, że ksiądz, który go molestował w dzieciństwie, nie tylko nie zapłacił za swoje winy, ale także wciąż pracuje z dziećmi. Gdy próbuje wyjaśnić tę sprawę, odkrywa wśród duchownych zmowę milczenia i próbę tuszowania przestępstw. Ze względu na podobieństwa do ostatniej fabuły Wojciecha Smarzowskiego, „By the Grace of God” zyskał miano francuskiego „Kleru”. Czy wywoła w Berlinie tak wielki odzew jak rozliczeniowy dramat twórcy „Domu złego” w Polsce? Przekonamy się o tym już niebawem.
Ciekawie w konkursie zapowiada się również „The Golden Glove”, nowy film Fatiha Akina („Głową w mur”), który opowiedział historię Fritza Honki, seryjnego mordercy odpowiedzialnego za zabójstwo czterech prostytutek w latach siedemdziesiątych. Czy urodzony w Hamburgu reżyser o tureckich korzeniach będzie czarnym koniem tegorocznego Berlinale? Niekoniecznie. Berlin lubi niespodzianki, a to oznacza, że często znajduje je tam, gdzie się ich zupełnie nie spodziewamy.
Festiwal potrwa do 17 lutego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.