Festiwal filmowy w Berlinie ulega przekształceniu. Rządy obejmie już za chwilę nowy dyrektor, który ma skierować Berlinale na nowe tory. Obowiązująca dotychczas zasada, że ważniejszym kryterium doboru filmów niż wartość artystyczna jest zaangażowanie społeczne, przestała zdawać egzamin.
Około 400 filmów w oficjalnym programie, co najmniej drugie tyle na towarzyszących festiwalowi targach, 18 tysięcy gości z ponad 100 krajów. Wyliczankę można by ciągnąć jeszcze długo, ale już te liczby przyprawiają o zawrót głowy. Rozmach, stanowiący najważniejszy składnik tożsamości festiwalu, jest dla niego jednocześnie przekleństwem i błogosławieństwem. Tak ogromna impreza jest bez wątpienia trudna w zarządzaniu, ma więc problem z utrzymaniem wyrazistości programowej. Niezależnie od tego, na dziesięć festiwalowych dni Berlin staje się centrum filmowego świata.
Na Berlinale w swoisty spektakl może zamienić się nawet transmisja z ceremonii rozdania nagród zorganizowana dla dziennikarzy w jednej z sal kinowych. Traf chciał, że tegoroczną uroczystość oglądałem w towarzystwie Avrama. Zgodnie z krążącą o Avramie legendą, w latach siedemdziesiątych był wielką gwiazdą izraelskiej sceny drag queen. W światku festiwalowym Avram słynie ze zwracania się do nowo poznanych osób słowem „kochanie”, rzucania się na szyję ulubionym reżyserom, a nade wszystko z zadawania im obcesowych, absurdalnych pytań. Próbkę swoich umiejętności Avram dał także w tym roku w Berlinie podczas round table (grupowego wywiadu) z włoskim pisarzem i scenarzystą Roberto Saviano. Podczas gdy inni dziennikarze z powagą dopytywali autora „Gomorry” o problemy południowych Włoch, Izraelczyk wystrzelił: „Nie przeszkadza ci to, że wszędzie musisz chodzić z ochroniarzem?”.
Prywatne jest polityczne?
Swej pogardzie dla konwenansów Avram dawał upust także podczas oglądania transmisji z festiwalowej gali. Izraelczyk piętnował twórców głównie za ich nudne mowy dziękczynne. Cierpliwość Avrama skończyła się, gdy scenę zbyt długo okupował Dieter Kosslick, dyrektor Berlinale, który wkrótce przechodzi na emeryturę po osiemnastu latach pracy dla festiwalu. Zirytowany Avram prychnął wtedy pod nosem: „Kosslick nigdy nie wie, kiedy zejść ze sceny…”.
Dziennikarz, swoim zwyczajem, powiedział na głos coś, o czym pomyślało wielu. W festiwalowych kuluarach Kosslicka krytykuje się od lat. Niemcowi zarzuca się, że choć jest niezłym showmanem, niespecjalnie zna się na kinie. Rzeczywiście, ostatnie lata kadencji Kosslicka upływały pod znakiem regresu Berlinale, które zaczęło przegrywać rywalizację o filmy zdolnych twórców kina niezależnego z festiwalem Sundance. Zamiast dbać o wysoki poziom artystyczny, Kosslick zdawał się zadowalać prezentowaniem kina niekoniecznie wybitnego, ale za to podejmującego ważne tematy społeczno-polityczne.
W słowie wstępnym festiwalu napisał, że „Prywatne jest polityczne”. Słowa te nabrały nowego sensu, gdy w trakcie festiwalu świat filmu obiegła wiadomość o wycofaniu z konkursu głównego jednego z pretendentów do nagrody – chińskiego „One Second” w reżyserii Zhanga Yimou. Choć reżyser, nagrodzony już w przeszłości Złotym Niedźwiedziem Berlinale za film „Czerwone sorgo”, zarzekał się, że nakręcił dzieło osobiste, będące hołdem dla sztuki filmowej, argumentacja taka nie przekonała chińskich władz. Jako oficjalną przyczynę wycofania „One Second” podano enigmatyczne „kłopoty techniczne”. Niemal wszyscy dopatrują się jednak w tym akcie ingerencji komunistycznej cenzury, której nie w smak jest świadomość, że akcja filmu toczy się w czasach „rewolucji kulturalnej”.
Decyzja chińskiej delegacji z pewnością kładzie się cieniem na berlińskim festiwalu, ale organizatorzy nie mieli na nią żadnego wpływu. W sferach, które mogli dowolnie kształtować, starali się za to okazywać wierność wyznawanym wartościom. Skład festiwalowego jury pod przewodnictwem Juliette Binoche okazał się różnorodny pod względem genderowym i etnicznym. To samo można powiedzieć o obsadzie Konkursu Głównego. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że aż dziewięć z szesnastu filmów zakwalifikowanych do najważniejszej sekcji festiwalu zostało wyreżyserowanych przez kobiety.
Wierność ideom wyznawanym przez organizatorów znamionuje już sama tematyka prezentowanych w konkursie dzieł. W tegorocznym konkursie Berlinale nie bez powodu znalazły się między innymi historia słynnej pary hiszpańskich lesbijek z początku XX wieku („Elisa i Marcela” Isabel Coixet), naszpikowana odniesieniami do współczesności opowieść o brytyjskim dziennikarzu, który demaskuje działania sowieckiej propagandy zaprzeczającej istnieniu wielkiego głodu na Ukrainie („Mr. Jones” Agnieszki Holland), czy zanurzona w bałkańskiej kulturze opowieść o próbie wyzwolenia się spod władzy patriarchatu („God Exists, Her Name Is Petrunya” Teona Strugar Mitevska). Nie w każdym z wymienionych filmów dobre chęci twórców przełożyły się jednak na wysoki poziom artystyczny. Ten okazał się najbardziej satysfakcjonujący w trzech dostrzeżonych przez jury tytułach.
Emigranci, ofiary i wyrzutki
Złoty Niedźwiedź, ku ekstatycznej uciesze siedzącego obok mnie Avrama, po raz pierwszy w historii przypadł filmowi z Izraela. Podobnie jak zeszłoroczny triumfator festiwalu, rumuńskie „Touch Me Not”, „Synonyms” Nadava Lapida wzbudziło skrajne emocje berlińskiej widowni. Jedni dostrzegali w izraelskim filmie przerost formy nad treścią, inni docenili go za eksperymentalny sznyt i wskrzeszenie na ekranie ducha francuskiej Nowej Fali. Dla jurorów nie bez znaczenia pozostał zapewne również fakt, że osobisty, wyraźnie autobiograficzny film Lapida, okazał się również uniwersalnym obrazem wykorzenienia i lęku wpisanego w los emigranta.
Mniej kontrowersji wzbudziło przyznanie drugiej co do ważności nagrody festiwalu – Grand Prix Jury – filmowi „By the Grace of God” Françoisa Ozona. Znany z gry z oczekiwaniami widza reżyser, postawił przed publicznością kilka wyzwań. Jednym z nich był już sam czas trwania opowieści (140 minut!), drugim, nietypowa konstrukcja dramaturgiczna. Bohater, traktowany przez widzów jako główny, mniej więcej po godzinie znika z pola widzenia i powraca później wyłącznie jako postać drugoplanowa. Podobny zabieg służy podkreśleniu naczelnego wątku filmu – poczuciu wspólnoty dającemu siłę grupie jednostek pokrzywdzonych przez potężną instytucję. Fakt, że ową instytucją jest w filmie Ozona kościół katolicki, wystarczył, by „By the Grace…” wywołało spore protesty już na etapie realizacji. Choć akcja, inspirowana prawdziwą historią ofiar skłonności pedofilskich wpływowego biskupa, toczy się w Lyonie, niemal wszystkie zdjęcia zrealizowano na terenie Belgii. „By the Grace…”, wbrew opiniom części polskich dziennikarzy, ma niewiele wspólnego z operującym groteską „Klerem”. To raczej francuska odpowiedź na oscarowe „Spotlight” Toma McCarthy’ego.
Trzecim spełnieniem Konkursu Głównego okazał się – nagrodzony za najlepszy scenariusz – włoski „La paranza dei bambini”. Dokonana przy udziale samego autora adaptacja powieści Roberta Saviana nie stanowi próby odcięcia kuponów od sukcesu słynnej „Gomorry”. Podczas gdy tamten film i książka stawiały sobie za cel drobiazgowe opisanie metod działań neapolitańskiej mafii, „La paranza…” od początku wydaje się dziełem dużo bardziej uniwersalnym. Film Claudia Giovannesiego opowiada historię zwyczajnych młodych ludzi, którzy nie potrafią poradzić sobie z pokusami współczesnego świata. Napędzająca postacie chciwość, potrzeba luksusu i żądza władzy przedstawione są jako destrukcyjne impulsy, które nie opanowują nikogo w sposób gwałtowny, lecz stopniowy i łatwy do zignorowania. Dodatkowy atut „La paranza…” polega na tym, że proces przemiany bohaterów opiera się w niej na twórczym wykorzystaniu schematów kina gangsterskiego i opowieści inicjacyjnej. Dzięki temu dzieło Giovannesiego, jako jeden z nielicznych filmów na tradycyjnie artystowskim Berlinale, było w stanie przynieść widzowi autentyczną odbiorczą frajdę.
W dość sprawiedliwym werdykcie Berlinale nie obyło się bez jednej poważnej pomyłki. Właśnie w takich kategoriach należy rozpatrywać całkowite pominięcie pokazanego już na samym początku Konkursu „Öndög”. Na tle pozostałych pozycji festiwalowych film Wanga Quan'ana wyróżnia się zaskakującą świeżością. Ilustrowane pięknymi zdjęciami mongolskiego stepu dzieło w pierwszych scenach zapowiada się na konwencjonalny kryminał, którego cel stanowi wyjaśnienie zagadki pewnego morderstwa. Reżyser szybko traci jednak zainteresowanie tym wątkiem i zaczyna rozwijać znacznie ciekawszą opowieść o uczuciu rozwijającym się niespodziewanie pomiędzy młodym policjantem a dużo starszą mieszkanką stepu. Film Quan'ana broni się jako zaskakująco progresywna opowieść o genderowej rewolucji, która dociera nawet na krańce cywilizacji. Tego rodzaju interpretacja nie wyczerpuje jednak wszystkich sensów zawartych w tym nonszalanckim i przyjemnie poetyckim filmie. Swoisty urok „Öndög” najlepiej streszcza sekwencja, w której tęskniący za miłością, patrolujący nocą step bohater uruchamia trzeszczące radyjko i zaczyna kiwać się w rytm nieśmiertelnego „Love Me Tender” Elvisa Presleya.
Chciałoby się, żeby podobnych zaskoczeń w do bólu przewidywalnym i schematycznym berlińskim konkursie, było w kolejnych latach coraz więcej. Oby taki właśnie cel postawił sobie nowy dyrektor Carlo Chatrian, który dotychczas piastował analogiczne stanowisko na wysoko ocenianym festiwalu w Locarno. Pierwsza istotna decyzja szefa Berlinale została już podjęta. Przyszłoroczny festiwal rozpocznie się dwa tygodnie później niż zwykle – 20 lutego. Wierzę, że istotnych zmian będzie więcej, a porozmawiam z nimi z niezawodnym Avramem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.