Kipiący od tłumionych emocji thriller psychologiczny o zdradzie, toksycznej męskości i żałobie to jeden z najlepszych skandynawskich filmów roku.
Chyba nigdy nie zapomnę tej sceny z „Białego, białego dnia”. Terapeuta pyta głównego bohatera, kiedy ostatnio płakał. Pytanie wydaje mu się niedorzeczne, ale nie potrafi udawać, że go nie poruszyło. Jego spięta twarz, prawie niewyrażająca emocji, zastyga w dziwnym grymasie. Padają kolejne pytania. To o bolesne wspomnienia jeszcze bardziej go rozjusza. Nie wytrzymuje. Wpada w furię, demoluje pokój. To być może najzdrowsza reakcja, na jaką mógł sobie pozwolić. Gdy był mały, pewnie nieraz słyszał, że chłopaki nie płaczą. Zawsze był twardym facetem. Umie zbudować dom własnymi rękami. Ale nikt nie nauczył go płakać. Więc niech mu nikt teraz, do cholery, nie zadaje głupich pytań.
Byłoby mu łatwiej, gdyby umiał się popłakać. Ingimundur, były policjant, jest bowiem w żałobie po śmierci żony, która zginęła w wypadku. Jej samochód wpadł w przepaść. Do tragedii doszło w zasnuty gęstą mgłą dzień. „W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją” – mówi islandzkie powiedzenie. Mężczyzna nie jest przesądny, ale pewnego dnia jego zmarła żona do niego przemawia. Przypadkiem natrafia na stare nagrania wideo. Dowiaduje się z nich, że wyobrażenia o szczęśliwym małżeństwie były fałszywe. Żona zdradzała go z młodszym kochankiem. Postanawia odkryć całą prawdę. Nie obędzie się bez ofiar.
„Biały, biały dzień”, drugi film Hlynura Pálmasona (twórcy „Zimowych braci”), łączy ogień z wodą. Trzymającą w napięciu opowieść o zemście, toksycznej męskości, winie i przebaczeniu z chłodnymi, statycznymi, poetyckimi krajobrazami. Sprzeczności zresztą stanowią o sile tego thrillera psychologicznego. Podobnie zresztą jak niepodrabialne islandzkie pejzaże i światło, które sprawiają, że przemoc, której jest tu niemało, nabiera baśniowego wymiaru. To zresztą cecha charakterystyczna islandzkiego kina, chętnie korzystającego z bogactwa przyrody i parabolicznego charakteru opowieści.
„Biały, biały dzień” wyróżnia dyscyplina, z jaką Pálmason snuje swoją opowieść. Ten film jest jak jego bohater: zasadniczo racjonalny, chłodny, trzymający emocje na wodzy, ale wybuchający w najmniej oczekiwanych momentach. Jak w przywołanej scenie u terapeuty. Psychologiczny sznyt charakteryzuje zresztą ten zgrabnie opowiedziany dramat. W pewnym sensie odpowiada na pytanie, czy można nauczyć się w zdrowy sposób radzić ze swoją złością i przekierowywać ją na inny tor. Odpowiedź jest… pozytywna (i wcale nie przez to naiwna).
Trzeba mocno podkreślić, że obok reżyserii i zdjęć, najmocniejszy punkt filmu to główna rola męska. Gdyby Amerykańska Akademia Sztuk i Wiedzy Filmowej wcześniej otworzyła się na kino nieanglojęzyczne, Ingvar E. Sigurðsson miałby Oscara w kieszeni. Jego kreacja robi piorunujące wrażenie – aktor z lekkością przekazuje rozpiętość emocji kipiącego od tłumionych uczuć bohatera, który myśli o sobie, że jest stoikiem. Być może zafałszowany obraz siebie, zderzony z rzeczywistością, sprawia, że popada w szaleństwo. Sigurðsson miał trudne zadanie, ale nie widać po nim żadnego wysiłku.
Być może właśnie tej znakomitej roli zawdzięczamy paradoks, że film o wewnętrznej walce bohatera ze sobą, ogląda się tak lekko.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.