Dla mężczyzny, który dobrze wygląda w smokingu jestem w stanie zrobić wiele. Smoking robi z mężczyzny kocura, wysmukla sylwetkę, sprawia, że błyska oko, a sierść lśni w blasku księżyca. Daniel Craig włożył go po raz ostatni i film jest niewiele więcej niż jego ruchomym portretem w tym stroju. Bond to kostium, nie postać.
Dawno nie widziałam tak zapełnionego kina. Entuzjastyczne recenzje „Nie czas umierać” to tak naprawdę radość z tego, że rozrywka znów działa jak dawniej. Ludzie mówią, że warto było czekać dwa lata, byle wyjść z domu i siedzieć tu razem, z colą w kubku. To rzadki moment, że wszyscy znów chcemy oglądać to samo, a nie dzielić się na takie czy inne banieczki przyssane do różnych platform, kanałów i kolejnych sezonów seriali. Nie bez znaczenia jest także tytuł „Nie czas umierać” – w tym kontekście odnoszący się do pandemii, bo na widowni zostali przecież tylko ci, dla których to jeszcze nie wieczór. Oglądamy więc, póki żyjemy. Przecież teraz sieć multipleksów reklamuje się jako miejsce, gdzie można na chwilę odłączyć się od internetu. I rzeczywiście, wszyscy grzecznie wyłączają telefony, nawet jeśli przy okazji zdejmują maski.
Zapada grobowa cisza, gdy rozbrzmiewa melancholijna ballada Billie Eilish i leci stylowa czołówka, staroświecka, oparta o symbole stylistyki Bonda: rozchylające się w okrąg blaszki migawki aparatu, wysunięte ostrza, lufy rewolwerów i pociski lecące w zwolnionym tempie. Można przypomnieć sobie ulubione piosenki – Tiny Turner z „Goldeneye”, Shirley Bassey z „Goldfingera” albo „Diamonds are forever” czy Adele ze „Skyfalla”. Piosenka autorstwa rodzeństwa Eilishów – nagrana o dziwo nie w studiu, lecz w rodzinnym camperze – idealnie wpisuje się w tę stylistykę. Przebrzmiałą, bo jaki sens ma dalsze wałkowanie kosztownych produkcji zrównujących z ziemią Materę czy inne malownicze miasteczko, zadeptane przez późniejsze pielgrzymki widzów, jeśli nie podsycanie nostalgii. Czas spojrzeć trzeźwo na Bonda – czy ma być czymś więcej niż kultem przeszłości, czy może być z nią dialogiem?
„Nie czas umierać”: Bond to nie Szekspir
Dlatego „Nie czas umierać” najwyższe noty zebrał na Wyspach, wszak nikt nie cieszy się tak, jak Brytyjczycy z tego, że można śnić dawny sen na życzenie bez przejmowania się, jak sprawy wyglądają aktualnie. Craiga kreuje się tam na dżentelmena w starym stylu. Owszem, łatwo go lubić, ma klasę, dystans i poczucie humoru, ale obawiam się, że świat opowiadany w bondowskim cyklu, dawno już nie istnieje. Czy zamiast wozić się po lokacjach na całym świecie, nie należałoby zbudować ich w efektach specjalnych, a film nakręcić na rodzimej farmie w Anglii, gdzie aktualnie brak rąk do pracy, odkąd imigrantów odesłano do domów, a krajanie Craiga zamiast fizycznego wysiłku wybierają życie z zasiłku? Może należałoby ująć w dialogach codzienną frazę, jaką posługują się, bełkocząc niezrozumiale, rodacy Fleminga? Byłoby to bliższe prawdy niż przywoływanie szekspirowskich ról Daniela Craiga w kontekście Bonda.
Bond to nie Szekspir. Bond to kostium, nie postać. Bohater Iana Fleminga nie ma nic w środku – żadnej głębi, historii w tle, osobowości, na której można zbudować dramat. Agenta 007 nie gra się jak nowej interpretacji Makbeta, Leara czy Prospera. Nie wymaga szczególnego oczytania. Kostium Bonda można założyć, żeby spędzić wieczór, poszpanować i zrobić wrażenie na paniach. Skłamałabym mówiąc, że tego nie lubię. Dla mężczyzny, który dobrze wygląda w smokingu jestem w stanie zrobić wiele. Mam przed oczyma obraz z festiwalu w Cannes: gościa, który akurat zapina się na ten jeden guzik w talii i przez moment wygląda, jakby urodził się w smokingu, tylko musiał zrzucić te banalne ciuchy: bluzy, dresy, czapki czy T-shirty, by wreszcie ujrzeć, jak go pan Bóg stworzył. Smoking robi z mężczyzny kocura, wysmukla sylwetkę, sprawia, że sierść lśni w blasku księżyca. Do klasycznej elegancji nie trzeba wydatków na drogie zegarki ani samochody. Jeśli na kimś dobrze leży smoking, wystarczy błysk w oku. To zabawa na przyjęciu albo poza nim, jeśli się lubi przebieranki. W tej konwencji najlepiej sprawdzi się plastikowa broń i biżuteria. Chodzi o gest, sznyt, humor.
Dlatego świetnego Bonda nakręciłby Guy Ritchie, autor „Przekrętu”, „Sherlocka Holmesa” czy „Dżentelmenów”, ale pod warunkiem, że jego ulubiony aktor Jason Statham nie wypowiedziałby na ekranie ani słowa, tylko biegał, strzelał i patrzył spod byka. Tak się już zresztą stało w niedawnym filmie „Jeden gniewny człowiek”, gdzie Ritchie używa arsenału Bonda, robiąc film poza licencją. Bo dla reżysera bycie zatrudnionym przy Bondzie to niełatwa sprawa. Przecież właścicielem praw i ostatecznym decydentem w sprawie ekipy i obsady pozostaje aktualny odtwórca roli 007. Z „Nie czas umierać” Craig zwolnił reżysera Danny’ego Boyle’a, o ile wiemy, w konflikcie o to, kto zagra rolę złego. Dlatego warto oglądać film, wyobrażając sobie Tomasza Kota na miejscu Ramiego Malka. Osobiście uważam, że byłby to wtedy o niebo lepszy film.
Daniel Craig: Jak dobrze wyglądać w smokingu
Moja przyjaciółka nazywa Bonda smokingiem w ruchu, mówi, że nie jest niczym więcej. Bond zakłada smoking, żeby nie zwracać niczyjej uwagi. Nie wiem, jakim cudem, nie zwróciłby mojej uwagi ktoś tak odziany, choćby nie wiem na jak szałowym przyjęciu, no, ale to szczegół.
Można sobie wyobrazić, ile kosztowało Daniela Craiga, żeby strój dobrze na nim leżał. Treningi, diety, zabiegi kosmetyczne i fryzjerskie zrobiły z tego krępego mężczyzny o ciosanych dłoniach hydraulika zgrabną postać. Napięta twarz, świdrujące błękitne oczy – przez warstwy samoopalacza przebija przystojniak tylko chwilami przypominający smutną żabę. Czy to nie nadzieja dla każdego faceta? Że „ty też możesz” mieć ten styl, ten pic, ten glanc, choćbyś nie wiem, jak czuł się ze sobą źle, też możesz przeżyć wieczór pt.: „Jeśli nie ja, to kto”, „kto gra, ten ma” i „Kto bogatemu zabroni”. Możesz, skoro zrobił to Craig. Przecież nie urodził się w smokingu. Dopiero wieloletnie przygotowania zrobiły z niego kogoś, kto wygląda w nim jak ideał. Ideał czego? Kogo? – spytam jak James Bond swoją partnerkę w filmie. Ideał bohatera kina akcji poprzedniej epoki – kina, które właśnie pożegnaliśmy.
James Bond: Długie pożegnanie
Jest to bardzo długie pożegnanie, które zaczęło się w „Skyfallu” (2012), gdy bohater musiał naciągnąć wyniki testów wysiłkowych, żeby pozostać na służbie Jej Królewskiej Mości. Pożegnanie, które po prawie dekadzie trwa nadal i zajmuje filmowi prawie trzy godziny, by wejść na wyżyny patosu i wystrzelić fajerwerki na znak, że Craig wreszcie odpuści franczyzę, gdy jego bohater odda życie za żonę i córkę. Na zawsze zostanie Bondem, czyli żelaznym Janem – osobą, która z nikim nie może stworzyć bliskości, uwięzioną w zbroi wyobrażonej siły i klatce niewyrażonych emocji. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z facetem, który nawet gdy upada, ląduje w pozycji bocznej ustalonej. Nie ma potrzeby, aby ktokolwiek kiedykolwiek mu pomagał.
W tym filmie zostaje zarażony śmiertelnym wirusem, przez co stanowi żywą broń biologiczną, zaprojektowaną pod konkretne DNA ofiar. Oczywiście w tym przypadku dam swego serca: mówiących po francusku partnerki i córki, które mają przywołać „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta – Madelaine Swann (Lea Seydoux) jest magdalenką, która ma uruchomić pracę wspomnień, i Odetą – żoną Swanna z powieści. Jednak oglądamy co najwyżej „W poszukiwaniu straconego pluszaczka” kilkuletniej Mathilde, bo zabawka dziecka odgrywa tak istotną dramaturgicznie rolę, że można się tylko roześmiać. Bo ma to być śmieszne. Tego typu nawiązania to w Bondzie żarty – pozory erudycji i ciągłości, która każe odsyłać do wcześniejszych filmów cyklu, jeśli ktoś musi czymś zająć niespokojny umysł (w końcu jesteśmy przez parę godzin odcięci od internetu). Dlatego Christoph Waltz jako Blofeld cytuje Hannibala Lectera z „Milczenia owiec”, a scena na cmentarzu pokazuje wybuch nagrobka Vesper (Eva Green) – postaci wzorowanej przez Fleminga na Krystynie Skarbek, którą w książce „Christine” opisał Vincent V. Severski. Tyle niesiesz wiedzy, ile zdołasz unieść, naigrywa się film, sam siebie świadomy. Jakakolwiek wcześniejsza znajomość poprzednich części bondowskiej sagi jest zbędna, ale jeśli ktoś chce być prymusem, dostaje szansę się nim poczuć.
„Nie czas umierać”: James Bond w dobie #MeToo
Bond to przecież konwencja, w której co chwilę ktoś deklaruje z ekranu, że „zauważył podejrzaną aktywność”. A jeśli przychodzi kogoś zabić, najpierw przedstawia się, zanim strzeli, i mówi, w jakiej sprawie jest zemsta albo wręcz: „pozdrowienia od tego i owego”. Choćby nie wiem, jak mocno ktoś przysnął, zorientuje się, o co biega. Seans jest tak długi, że w kubku rozpuszczają się kostki lodu, ociepla cola i rozmięka papierowa słomka. Musiałam w trakcie wyjść do toalety i gdy wróciłam, Bond zrzucił już marynarkę, zakasał rękawy i strzelał do wrogów w szelkach i opiętej, spoconej koszuli. Straciłam tylko chwilę, gdy zrzucił górną część odzieży, poza tym nic się nie zmieniło. Dlatego Bond świetnie sprawdza się w powtórkach w telewizji – moja córka mówi, że to idealny film, żeby oglądać go podczas wizyty u dziadków. Akcja klei się nawet przerywana 20-minutowym blokiem reklamowym. Bo w gruncie rzeczy o nic nie chodzi, prócz prezentacji smokingu, gadżetów skonstruowanych przez Q, plenerów i niekończących się dekoltów.
Tu dochodzimy do mojego ulubionego tematu – obrazu kobiet. Rozliczam z niego – niczym komornik (czy raczej komornica?) – każdą produkcję. Feministyczny nalot na Bonda jednak nie ma sensu, bo bohaterki żeńskie to tu od zawsze figury bez znaczenia. Tym razem różnica polega na niekonsumowaniu przygodnych romansów, co dotąd było jednym z atutów bycia Bondem. Oglądamy wszak film nakręcony w epoce #MeToo, dlatego bohater idzie w umizgi i składa bohaterkom propozycje, ale pokornie przyjmuje ich odmowę. Jego nadzieja na to, że uda się uzyskać gdzieś jakiś seks, zostaje obśmiana. W pracy mężczyźni i kobiety zostają partnerami, nie mieszając w służbowe obowiązki spraw łóżkowych. Dzięki temu Ana de Armas jako Paloma, Lashana Lynch jako Nomi i Naomie Harris jako MoneyPenny mogą spać spokojnie, nic im tu nie grozi. Widmo #MeToo działa jak opisany w filmie nanobot – raz zaaplikowany zostaje w organizmie na zawsze. Nawet Bond jest w stanie jakoś przełknąć to lekarstwo.
Wprawdzie potem umiera, ale przynajmniej honorowo. Powinni pochować go jak bogatego Cygana – z wyrzeźbionymi w nagrobku z czarnego lastryko cygarem, szklanką whisky, rewolwerem i szybką furą za plecami.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.