Wybór znakomitego filmu Jana Komasy na polskiego kandydata do Oscara może się okazać najlepszy od lat. Recepcja na festiwalach w Wenecji i w Toronto dowodzi, że jego siła oddziaływania sięga daleko poza Polskę. Widz nie potrzebuje wiedzieć, co się dzieje nad Wisłą, żeby zachwycić się opowiedzianą przez reżysera historią. I się w niej przejrzeć.
Jan Komasa świadomie dobierał środki wyrazu, żeby na taki efekt zapracować. Akcja równie dobrze jak na polskiej wsi mogłaby się rozgrywać na prowincji w Niemczech albo w Skandynawii. Ikonografia jednoznacznie odsyłająca do nadwiślańskich realiów została zastąpiona przez bardziej uniwersalne miejsca i krajobrazy. My dostrzeżemy w niej naszą rzeczywistość, widzowie zagranicą – swoją.
Żeby wzmocnić ten efekt, twórca postarał się również o nieograną obsadę. Gwiazdy wprowadzałyby efekt obcości, a w tej historii dużo zależy od tego, czy „kupimy” Daniela i społeczność, do której trafia. Odtwórca głównej roli musiał nas zaciekawić pragnieniem bycia księdzem. Wybór padł na Bartosza Bielenię, aktora rozpoznanego w teatrze, gdzie wsławił się rolami u Klaty, Garbaczewskiego czy Bogomołowa, ale niewykorzystanego jeszcze przez kino. – To androgeniczny chłopak, piekielnie zdolny – tłumaczy Komasa.
Bielenia mocno się zaangażował w przygotowanie do roli. Studiował Biblię, czytał encykliki papieskie, a na zaproszenie księdza Wojciecha Drozdowicza uczestniczył w liturgii. Chciał mieć równie głęboką wiedzę jak jego bohater, który marzy, żeby zostać księdzem. Ale nie może. Nie dlatego że brakuje mu zdolności, tylko przez to, co zrobił w przeszłości. Jako nastolatek wziął udział w morderstwie, a Kościół takich win nie odpuszcza. Chociaż chłopak miał niską świadomość popełnianego czynu, zaważył on na całym jego życiu. Tego grzechu nie da się już z siebie zmyć.
– Zgodnie z prawem kanonicznym księdzem nie może zostać osoba, która została skazana prawomocnym wyrokiem. Odstępstwa się nie zdarzają – mówi reżyser. Danielowi zostaje tylko pójście do klasztoru, w którym mógłby pełnić posługę zakonną, ale nie odprawiałby mszy. A dla niego to właśnie liturgia jest najważniejsza, bo podczas niej następuje to, za czym najbardziej tęskni. Wierni stają się wspólnotą, do której Daniel nie tylko należy, ale którą także spaja.
Chłopak nigdy nie czuł się częścią większej grupy. Jako wychowanek zakładu poprawczego zawsze nosił brzemię. Ludzie traktowali go z góry, dając mu odczuć, że jest gorszy. Potrzeba wspólnoty to u Komasy stały motyw: zrozumienia szukał Dominik, bohater „Sali samobójców”, a wspólny cel przyświecał powstańcom z „Miasta 44”.
W każdym z tych filmów poruszany jest też problem różnic społecznych. Polska u Komasy dziś jest tak samo podzielona klasowo, jak była w latach 40. O ile jednak w „Sali samobójców” reżyser przyglądał się dorobkiewiczom, którzy wychowali syna w bańce, o tyle w „Bożym ciele” patrzy na tych, którzy stoją w hierarchii społecznej najniżej. Oni też są wrzuceni w bańkę, tyle że przez los, a nie z własnej woli. Wszystkich bohaterów łączy też kwestia wieku. Komasa jest namiętnym portrecistą młodości.
– Rzeczywiście, ciągłość występuje, ale ona jest intuicyjna. Nie zastanawiam się, po jaki projekt sięgnąć, żeby się w nią wpisać. To przychodzi naturalnie. Śmieję się, że „Sala samobójców” była o 18-latkach, „Miasto 44” o 19-latkach, bo tyle lat kończył powstaniec grany przez Antka Królikowskiego, w „Hejterze”, sequelu „Sali samobójców”, nad którym właśnie pracuję, bohaterami są 20-latkowie na pierwszym roku studiów. A w „Bożym ciele” mamy 21-latka, bo tyle lat się ma, jak się opuszcza ośrodek poprawczy w Polsce. Tak sobie z tymi moimi bohaterami dorastam – śmieje się twórca.
„Hejtera” Komasa właśnie montuje, dlatego nie ma czasu nacieszyć się obiegiem festiwalowym „Bożego ciała”. – Ubolewam, że ani w Wenecji, ani w Toronto nie zobaczyłem wszystkich filmów, które chciałbym, bo musiałem prędko wracać na montaż – żali się twórca, choć powinien raczej żałować, że nie mógł należycie fetować sukcesów, bo festiwalowe gremia jurorskie dostrzegły jego obecność. Z Lido film wyjechał z nagrodą Europa Cinemas Label, którą przyznaje międzynarodowa organizacja Europa Cinemas zrzeszająca 1100 kin z 43 krajów. W parze z tym tytułem idzie też przydział doświadczonego agenta, który pomoże obrazowi przebić się w zagranicznej dystrybucji. „Boże ciało” wyróżniono też Inclusive Award Edipo Re dla filmów, które prezentują humanistyczne wartości.
Pokaz w Wenecji zakończył się długą owacją, w Toronto również spotkał się z ciepłym przyjęciem. Dziennikarze, z którymi rozmawiałem, zwracali uwagę na to, że chociaż temat jest gorący, film nie opowiada się po żadnej ze stron. Trudno uznać go za antykościelny, choć krytyka zasad, na których instytucja opiera swoje działanie, jest tu bez wątpienia obecna. Recenzje zaś mówią same za siebie. Według krytyka z włoskiego „MaSeDomani” mamy do czynienia z emocjonalną burzą, dziennikarz „Screen Daily” wieszczy filmowi sukces za granicą, a publicysta „The Film Stage” nie może się nachwalić występu Bartosza Bieleni.
Wciąż jednak czekamy na najważniejszą recenzję, jaką wystawi filmowi pierwowzór postaci Daniela, Kamil, bohater reportażu Mateusza Pacewicza w „Dużym Formacie”. – Wiem, że zobaczył zwiastuny. Nie słyszałem, by cokolwiek wzbudziło jego sprzeciw – mówi Komasa. Kamil podszywał się pod księdza w jednej z mazowieckich miejscowości. – Jak on gromił, Boże! Mówił babciulinkom, że obłudne, że sobie źle życzą nawzajem. Podobało się, że tak łajał. Może tego potrzebowaliśmy? – mówili reporterowi mieszkańcy, którzy przez kilka miesięcy nie zorientowali się w oszustwie. Wierni, którym fałszywy ksiądz udzielał sakramentów, mieli powody do zmartwień. Czy bliscy, którzy odebrali od niego ostatnie namaszczenie, poszli do piekła? Czy małżonkowie, których zaślubił, żyją w grzechu ciężkim? Czy na ochrzczonych przez niego dzieciach nadal spoczywa grzech pierworodny? Watykan szybko uspokoił rozhisteryzowanych mieszkańców.
– Posługę Kamila uznano, bo choć był oszustem, to jednak z dobrymi intencjami – mówi Komasa, któremu historię Kamila podsunął scenarzysta „Bogów”, Krzysztof Rak. Reżyser od razu wiedział, jaki film chciałby nakręcić. I nie miała to być historia oszustwa ani nawet opowieść o współczesnej Polsce. Najważniejszym tematem okazało się wykluczenie, które pielęgnuje również Kościół, choć głosi nieustającą z nim walkę.
– Jest wiele sposobów na czynienie dobra. Nie trzeba do tego zakładać sutanny – słyszy Daniel od Andrzeja, księdza, w którego jest wpatrzony. Andrzej nie może zatrzymać w stadzie owieczki, chociaż ta sama o to prosi. Ten moment najlepiej pokazuje, jakim reżyserem jest Komasa. Choć piętnuje rządzące Kościołem absurdy, nie krytykuje jego przedstawiciela. To byłoby pójście na łatwiznę. Zwłaszcza że filmowy Daniel nie jest przecież święty. Ćpa, pije, zalicza kolejne dziewczyny – przegrywa z pokusą.
Gdy podszywa się pod księdza, nawiązuje silną więź ze społecznością. Wie, jak smakuje grzech, więc nie potępia tych, którzy się mu poddali. Jako ksiądz Daniel jest miłosierny. To nie władza go napędza, lecz odpowiedzialność za grupę. Jeśli przypomina kogoś z prawdziwego Kościoła, to papieża Franciszka. Komasa nie ukrywa, że to właśnie uśmiechnięty, ludzki i uniżony papież był jedną z jego inspiracji. Podobnie jak serial Paola Sorrentino „Młody papież” z Jude’em Lawem w tytułowej roli. Głowa Kościoła została w nim odmalowana na popkulturową modłę – serialowy papież przepadał za cherry coke i papierosami, ale trawiły go wątpliwości na temat wiary, wspólnoty i roli Kościoła. Kto wie, gdzie skończyłby Daniel, gdyby hierarchowie pozwolili mu w pełni zrealizować powołanie.
Partnerami Głównymi 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni są marki Dr Irena Eris i Nespresso.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.