Naczelna amerykańskiego „Vogue’a” 3 listopada kończy 71 lat. Kim lub czym jest dla nas bardziej: ikoną, legendą czy międzynarodową marką?
Przez pełne trzy miesiące na początku tego stulecia dzień w dzień stawałem twarzą w twarz z Anną Wintour. Ona była z papieru, wycięta z jakiegoś zagranicznego magazynu o celebrytach, w ramce oraz pod szkłem, które to szkło przecierano ze słowiańską czułością, zatem niezbyt starannie, widać było smugi. Ja byłem wtedy niemal dzieckiem, przez co cały w pretensjach i pełen pogardy dla siebie, że trafiłem tu, gdzie bardzo nie chciałem trafić, do najbardziej prowincjonalnego pisma o wielkim świecie. Czym sobie na to zasłużyłem, zdążyłem zapomnieć, o wiele ciekawsze do wyjaśnienia jest to, co w gabinecie naczelnej wspomnianego periodyku robiła Anna. Otóż oprócz tego, że pozwoliła się przerobić na pogański ołtarzyk, w tym ostentacyjnie nieszykownym wnętrzu Anna zdradzała wysokokaloryczne ambicje mojej szefowej. Naczelna najbardziej prowincjonalnego pisma o wielkim świecie wykorzystała naczelną „Vogue’a”, by wysłać następujący sygnał: „Jesteśmy takie same, dajcie mi tylko szansę, a wam pokażę. Wyznajemy te same wartości, zasady i prawa. Ponadto dysponuję dostatecznym arsenałem broni i amunicji, by wyrwać jej to, co w niej najcenniejsze: nieomylność!”.
Z wiarą bywa tak, że im mniej pukamy w jej fundamenty, tym silniejsza. Moja szefowa całą wiedzę o wielkiej siostrze z Ameryki czerpała z ekranizacji powieści Lauren Weisberger „Diabeł ubiera się u Prady”, „Vogue’a” przeglądała regularnie, ale czytać już nie czytała, także dlatego, że za bardzo drżały jej ramiona, nadgarstki i kark, ze wzruszenia, jak w ekstazie. Nie była w tym odosobniona, do bycia lokalną Anną Wintour równie intuicyjnie, co na oślep aspirowały niemal wszystkie naczelne wydawanych nad Wisłą miesięczników. Te ambitne ciut rozsądniej zadowoliłyby się tytułem nowej Krystyny Kaszuby, do niedawna naczelnej „Twojego Stylu”. Ale Kaszuba była swoja, bliska i przez to była tylko kobietą, Anna zaś żyła za Atlantykiem, rezydowała w drapaczu chmur, kwalifikowała się na świętą.
Jak większość naprawdę ważnych postaci w dziejach ludzkości, 71-letnia Wintour przypomina prezent z butiku. Żeby uczciwie oszacować jej wartość po otwarciu pudełka, należy się przebić przez zapory z pogniecionych bibułek, tudzież rozwiązać kłębowisko wstążek.
Ikona stylu, na to najłatwiej się nabrać. Ta sama fryzura, odkąd ukończyła 15 lat, plus okulary słoneczne na pół twarzy i jakaś zgrabna kiecka z drogiego domu mody, dziś Prada, jutro Oscar de la Renta. Nawet tak poważny i rozsądny tygodnik jak niemiecki „Die Zeit” pyta Wintour, czy to prawda, że podczas fashion weeków dwa razy dziennie chodzi do fryzjera. Wintour odpowiada: – Po co, wystarczy przecież raz!
Przez te swoje okulary naraziła się nawet rojalistom. W 2018 roku nie zdjęła ich w obecności królowej Elżbiety II, jak śmiała. Rok później w CNN wyjaśnia, że okulary na jej stanowisku to tarcza obronna: podczas pokazów maskują znudzenie, zmęczenie, zniesmaczenie itp., ostatnio miała też mały zabieg chirurgiczny, czyli to także terapia. A tak à propos, o czym rozmawiała z królową? – Podliczyłyśmy, która z nas dłużej pracuje na tym samym stanowisku.
O sukienki pytać nie ma sensu, pewnie jako jedyna naczelna na świecie Wintour zachowała specjalny budżet na stroje, makijaż i fryzury. Condé Nast – wydawca „Vogue’a” – rozumie, że jak się ma na liście płac ikonę, oszczędzanie na jej wizerunku byłoby szczytem buractwa. Poza tym Wintour jest nie tylko naczelną, w 2013 roku zgodziła się także zostać dyrektor kreatywną całego wydawnictwa, pilnuje też, by poszczególne edycje „Vogue’a” nie splamiły honoru marki. Przed kilkoma miesiącami po raz nie wiadomo już który świat obiegła informacja, że jeszcze sezon lub dwa i Wintour pójdzie do lamusa – sama z siebie lub zainspirowana przez szefów. Prezes Condé Nast natychmiast wydał oświadczenie następującej treści: „»Vogue’a« z jego naczelną może rozłączyć jedynie śmierć”.
Kilka takich tekstów i człowiek przestaje być sobą, staje się legendą.
Lauren Weisberger nie jest jedyną grafomanką, której wpadł do głowy pomysł, by zarobić na Wintour. W 2001 roku Toby Young, przez chwilę oraz przez pomyłkę zatrudniony w miesięczniku „Vanity Fair”, wydał jawnie autobiograficzną książkę „How to Lose Friends and Alienate People”. Z treści wynika, że autor jest wyluzowanym cymbałkiem, z pracy w Condé Nast zapamiętał zasadę, że gdy do windy wsiada Anna Wintour, to pozostali – wysiadka. A jeżeli nie wysiądą, bo się zagapili lub sparaliżował ich strach, ma być tak, jakby ich w ogóle nie było: milczeć, nie gapić się, umrzeć ze wstydu.
„Nuklearna, toksyczna, autystyczna”, prasa klasy B nigdy nie bawiła się z Wintour w polityczną poprawność, przydzielane jej tytuły miały w nikim nie budzić wątpliwości, że taka jak my to ona jednak nie jest. Kto przychodzi na przyjęcie, by równo dziesięć minut później się po angielsku wymiksować? Kto nie przerywa posiłku, gdy aktywista PETA rzuca na stół zakrwawione truchło skunksa? Co trzeba mieć w głowie, by podczas rozmowy o pracę z potencjalną szefową wypalić: „Tak szczerze, to interesuje mnie wyłącznie pani stanowisko”?
No i czy można ufać kobiecie, która na kilogramy kupuje apaszki Hermès, a na staż w redakcji piętro niżej wpycha własną córkę? Prasę klasy B najbardziej inspiruje fakt, że Wintour podróżuje po świecie, jakby była co najmniej królową: lata pierwszą klasą, ma służbową limuzynę z szoferem, w Paryżu mieszka w Ritzu, w apartamencie większym i droższym od prezydenckiego (kto wie, czy nie stworzono go specjalnie dla niej).
Sama nigdy o to nie prosiła, to Si Newhouse, legendarny twórca prestiżu Condé Nast, zachęcał swoich naczelnych, by zachowywali się jak gwiazdy show-biznesu, firmie się to opłaca. Anna Winotur, pracownica rzetelna i lojalna, polecenia szefa wypełnia najlepiej, jak potrafi. No ale Si już z nami nie ma, zmarł dwa lata temu, a sytuacja na rynku mody, mediów i pracy dramatycznie się skomplikowała. Czy Anna, w pakiecie ze wszystkimi ekstrawagancjami, nadal jest światu potrzebna?
W 2018 roku tematem wystawy „Heavenly Bodies” w nowojorskim Metropolitan Museum of Art były bliskie związki mody z Kościołem katolickim. Anna Wintour, od 1995 roku przewodnicząca komitetu organizującego wystawę wraz z inaugurującym ją balem, wymyśliła, że imprezie dobrze zrobi występ chóru chłopięcego z Kaplicy Sykstyńskiej. Wraz z kuratorem wystawy wystartowała po prośbie do człowieka, z którym takie sprawy załatwia się od ręki. Tym człowiekiem jest papież Franciszek. Papież powiedział: „OK, wchodzimy to”, ale tydzień później mu się odwidziało. Skoro tak, naczelna „Vogue’a” uruchomiła plan B i do występu na gali Met zaprosiła Madonnę. Dwa dni przed imprezą papież doszedł do wniosku, że w stosunku do Wintour zachował się chyba nie po chrześcijańsku, i w ramach przeprosin wysłał swój chór na galę. Wystąpili jako support Madonny.
W tym roku tematem wystawy w Met był camp, pod względem organizacyjnym łatwiejszy, zresztą w 2019 roku wszyscy myślą tylko o pieniądzach. Ze starannych obliczeń wynika, że organizowane przez Wintour gale zarobiły już ponad 200 milionów dolarów. Cała kasa trafia do Centrum Kostiumu Met Museum. Od 2014 roku nosi ono imię Anny Wintour. Informuje o tym marmurowa tablica, którą uroczyście odsłoniła Michelle Obama, wtedy pierwsza dama USA, nadal przyjaciółka Anny. W 2012 roku, gdy Barack Obama ubiegał się o reelekcję, Wintour wsparła go dobrym słowem oraz gotówką. Na liście najhojniejszych sponsorów kampanii prezydenckiej zajęła godne czwarte miejsce. Gdyby ostatnie wybory prezydenckie w USA wygrała Hillary Clinton, Wintour być może byłaby teraz ambasadorką w placówce w Paryżu czy Londynie. Prawda lub nie, połknęliśmy ten news jak witaminę C. Legendy nie lepi się przecież z samych faktów, zdarzenia prawdopodobne też mają swoją wartość.
Dziś wszyscy pytają Winotur, co musi zrobić Donald Trump, by dostać zaproszenie na galę Met („Nic mu nie pomoże”), oraz kiedy Melania Trump pojawi się na okładce „Vogue’a”, Michelle Obama była przecież aż trzy razy. Naczelna tłumaczy, że Melania swój limit wyczerpała w 2005 roku. „Vogue” puścił wtedy na wyłączność relację ze ślubu Donalda Trumpa. Kto mógł przewidzieć, że ego 59-letniego wówczas pana młodego wydepcze mu ścieżkę do Białego Domu, no kto? W „September Issue” – filmie opowiadającym o tym, jak powstaje najważniejsze w roku, wrześniowe wydanie „Vogue’a”, Wintour przyznaje, że ma na koncie kilka okładek, z których jest dumna mniej, niż przewiduje norma, zespołu Spice Girls po namyśle pewnie by nie pokazała. Ale nie płacze, nie analizuje, w ogóle nie wraca do przeszłości, w modzie ważne jest to, co za rok lub zaraz, reszta to spam.
Raz w życiu widziałem Annę Wintour w dżinsach i T-shircie. Z bobem i okularami Chanel zagrały tak sobie, ciało naczelnej sygnalizowało, że lekko cierpi. Ale to był szczególny okres w najnowszej historii, miesiąc po ataku terrorystycznym na World Trade Center. Dochód ze sprzedaży takich T-shirtów miał wspierać modę made in USA, dla początkujących projektantów naczelna „Vogue” uruchomiła też system stypendialny.
Fashion Night Out, czyli święto beztroskiego wydawania pieniędzy, to też był jej pomysł, najpierw lokalny, chwilę potem globalny. Teraz konsumpcjonizm trzeba napędzać mniej nachalnie, dlatego FNO organizuje się głównie w Azji. Poza tym imprezie zaszkodziły bezczelne podróbki w rodzaju: dajmy ludziom kupony na 30 procent zniżki w centrach handlowych, na miesiąc przed początkiem wyprzedaży. Albo zaprośmy do muzeum garść aktorek serialowych w kiecuchach zaprojektowanych przez rodaków, ludowi powiemy, że to nasza Met Gala, o oryginale pomożemy im zapomnieć. Albo jeszcze lepiej, napiszemy, że to my byliśmy pierwsi.
Amerykanką Wintour jest tylko w połowie, po mamie. W 2017 roku brytyjska królowa sprezentowała jej szlachecki tytuł Dame wraz z orderem imperium, za zasługi w promowaniu Wielkiej Brytanii. Kilka pokoleń absolwentów londyńskiej Central St. Martins wypłynęło dzięki „Vogue’owi”, z innych uczelni też. Naczelna uwielbia aranżować spotkania młodych zdolnych ze starymi wyjadaczami branży, pod swoje skrzydła bierze także modelki, fotografów, artystów – ludzi, w których wierzy. Bo mają talent, proponują coś interesującego, czego moda pragnie zawsze. Akurat na tej aktywności Anny Condé Nast nic nie zarabia, zadowala się świadomością strefy wpływów „Vogue’a” – wciąż wielkich, chociaż coraz trudniej być głównym graczem.
Świat wymusił na Wintour, by się nieco rozmroziła, stała się bardziej bliska. Dla wszystkich, którzy podniecają się jej mitem na Youtubie, działa kanał Ask Anna, na Instagramie naczelną śledzi 25 milionów ludzi z całego świata. Konto jest służbowe, prywatnego nie ma i nie będzie. Po co? Przecież Wintour i „Vogue” są jednością do końca życia, świata i/lub cywilizacji.
Skoro zacząłem od trzymiesięcznej szefowej, to teraz do niej wracam, bo sobie zasłużyła, jest naprawdę intrygującym przypadkiem ofiary Anny Wintour. Tak się starała, tak silnie się z Anną identyfikowała, wielbiła ją, w chwilach stresu nawiązywała z nią nawet kontakt telepatyczny. Aż do dnia, gdy przyszedł Filip Niedenthal i wszystko popsuł, ograbił ją z całej nadziei, został pierwszą polską Anną Wintour. Podobno trzymiesięczna naczelna zareagowała najpierw grzechem gniewu, po którym nastąpiły inne grzechy, w tym ten o zgubnych dla ciała skutkach. Poczuła się oszukana, wykorzystana, przegapiona, zakpiono z niej, niekoniecznie w tej kolejności. Żadnej naczelnej już nigdy tak nie zaufa.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.