„Dziennik Bridget Jones” na podstawie wcześniejszej o pięć lat powieści Brytyjki Helen Fielding wszedł do kin wiosną 2001 roku. 22 lata później wspominamy jedną z najważniejszych komedii romantycznych początku milenium.
Do kina umówiłam się z przyjaciółkami. Miałyśmy po 16 lat, ona dwa razy więcej. W naszych pamiętnikach zwierzałyśmy się z nieudanych randek i tych aż nazbyt udanych imprez, opłakiwałyśmy złamane serca i dokonywałyśmy wnikliwej analizy zachowania najpopularniejszych dziewczyn w szkole. Ona w pełnym przekleństw dzienniku zapisywała liczbę wypalonych papierosów, wypitych jednostek alkoholu i przybranych kilogramów. I zdawała relację, jakżeby inaczej, z nieudanych randek i tych aż nazbyt udanych imprez…
Bridget Jones, choć na kartach powieści Helen Fielding, dziennikarki z Londynu, i na ekranie w filmie reżyserki Sharon Maguire, rówieśniczki i przyjaciółki autorki (obie Brytyjki 18 lat temu były niewiele starsze od swojej bohaterki, Sharon była też pierwowzorem powieściowej Shazzer), przekroczyła już trzydziestkę, nie wydawała się wiele dojrzalsza od nastolatek. Może dlatego pokochałyśmy ją miłością żarliwą, tak jak chwilę wcześniej Ally McBeal. Nie miałyśmy przecież pojęcia, jak naprawdę będzie wyglądało nasze życie po trzydziestce. Byłyśmy pewne, że wciąż będziemy zajmować się przede wszystkim chłopakami, używkami i plotkami. Bridget i Ally najlepiej opisuje angielskie słowo awkward. Nie potrafiły zachować się w towarzystwie. Wystarczy przypomnieć rzetelne przygotowania panny Jones do premiery książki, obejmujące usuwanie owłosienia, lekcję prawidłowej wymowy nazwy „Czeczenia” i powtórkę z savoir-vivre’u. Zakończone, oczywiście, spektakularnym fiaskiem. Chociaż może trudno uznać za porażkę zdobycie, choćby na chwilę, serca Hugh Granta. Nie wyglądały jak supermodelki. Nawet jeśli zdobyły pracę marzeń, nieustannie towarzyszyły im wątpliwości, czy ich zajęcie ma sens. Rezydowały w malutkich mieszkankach albo dzieliły przestrzeń z przyjaciółkami. Niezdrowo się odżywiały, dzień kończyły drinkiem, nie wysypiały się.
Amerykanka Renée Zellweger do roli Brytyjki Bridget zmieniła akcent, przytyła prawie 15 kilogramów (jadła głównie pizzę, croissanty i serniki, co składało się na dietę cztery tysiące kalorii dziennie), a nawet podjęła pracę w wydawnictwie. I zaryzykowała, że po ikonicznej roli już do końca kariery pozostanie dla widzów naiwną, pulchną, romantyczną dziewczyną. Aktorce udało się stworzyć rolę wielowymiarową – równie komiczną, co melancholijną, bezkompromisową, choć momentami labilną, nieprzyzwoicie wręcz dobrą. Taką też postać napisała Fielding.
Ameryki może swoją Bridget nie odkryła. W dość bezpośredni sposób odnosiła się do bohaterki Jane Austen. Ale Elizabeth Bennet z „Dumy i uprzedzenia” wydawała się odrobinę bardziej dystyngowana, a więc doskonalsza. Pewnie przez kostium z epoki. Bridget ze swoimi króliczymi uszkami, wyciągniętym różowym podkoszulkiem i babcinymi majtkami damą z pewnością nie była. Ani ikoną stylu, ani perfekcyjną panią domu, ani pracownicą roku. Choć nie spełniała żadnego z wygórowanych wymogów stawianych współczesnym kobietom, zarabiała pieniądze, osiągała sukcesy i znalazła miłość.
Może właśnie to wywołało rewolucję? Może właśnie dlatego nastolatki chciały się z nią utożsamiać? Może to sprawiło, że dała nadzieję kolejnym pokoleniom kobiet? Wybierając siebie, gdy biło się o nią dwóch przystojnych, utytułowanych i zamożnych mężczyzn, udowodniła, że happy end nie musi zostać odtrąbiony przy dźwiękach dzwonów weselnych. Pozostając sobą, mimo nacisków matki, pokazała, że ten jedyny, idealny niczym Mark Darcy, czyli Colin Firth, może pokochać nas „just as we are”. Rzucając pracę po rozstaniu z szowinistycznym szefem, utwierdziła nas w przekonaniu, że trzeba o siebie walczyć. I choć często zarzucano Bridget, że kiepska z niej feministka, w moich oczach marzenie o miłości bynajmniej jej nie dyskwalifikowało. Pozostawała wierna sobie, a przecież właśnie to jest siłą kobiecej mocy.
A przede wszystkim dała nam prawo do tego, żeby nigdy do końca nie dorosnąć. Nie poprzestawać na małym, ale nie wymagać od siebie niemożliwego. Rzucić papierosy, ale pozwolić sobie na kieliszek wina, iść na siłownię, ale potem zjeść ciastko. Ugotować niebieską zupę, biegać w bieliźnie po śniegu, potykać się o własne nogi. I chcieć, oczekiwać, wymagać – miłości, seksu, wierności. Pełnego życia z przyjaciółmi, mężczyzną i karierą.
Oglądając po latach „Dziennik Bridget Jones” przypominamy sobie bardziej naiwne czasy. Dziś nikt już na ekranie nie pali. To, co Hugh Grant zrobił Bridget, dziś uznalibyśmy za mobbing. W wydawnictwach pracuje się zdecydowanie ciężej, a praca nie leży na ulicy.
Dziś ja i moje przyjaciółki przekroczyłyśmy już wiek Bridget. Niektóre z nas znalazły swoich Marków Darcych, część została matkami, kilka wciąż boryka się ze związkofobiami. Wszystkie jesteśmy odrobinę niepoukładane. I to jest najzupełniej w porządku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.