Z modą wiązano wielkie nadzieje, nie bacząc czasem na kontekst, w którym przyszło jej funkcjonować. Dlatego, choć wielu się starało, nie wszystkim się udało. W nowym odcinku cyklu o polskiej modzie lat 90. przypominamy tych, którzy startowali z rozmachem, ale nie zawsze z powodzeniem.
Kiedy Krzysztof Łoszewski w 1980 roku wyjeżdżał z Polski, miał na sobie sztruksy z Hofflandu i białą marynarkę z Mody Polskiej. 15 lat później pojawił się w Warszawie w wełnianych legginsach od Jean-Paula Gaultiera, satynowym płaszczu do kostek od Yamamoto i czarnej marynarce. Na ulicy budził zdziwienie.
Bo ulica była zmęczona. Dziś czas przemian wymknął się wreszcie obowiązującej przez lata opowieści o niepohamowanej przedsiębiorczości Polaków, którzy wzięli sprawy we własne ręce. Jedni wzięli, innych wzięto. Dla tych drugich skończyło się może nie dostatnie, ale bezpieczne życie. Pierwsi czasem mieli sukcesy, a czasem jedynie się o sukces otarli.
Z modą w latach 90. wiązano wielkie nadzieje. PRL-owskie szwalnie przekształcały się w domy mody, do powstających agencji modelek ustawiały się kolejki dziewczyn, Malcolm McLaren zapowiadał stworzenie w Warszawie międzynarodowego centrum mody, organizator konkursu dla młodych projektantów Smirnoff International Fashion Awards wpisał stolicę Polski na mapę obiecujących miast, w Poznaniu przy okazji cosezonowych targów odbywał się tydzień mody. Pokazy mody, podczas których firmy odzieżowe prezentowały kolekcje, odbywały się właściwie bez przerwy.
– Wydawało mi się wtedy, że mogę wszystko – mówi Iga Wrzeszcz, w latach 90. projektantka w firmie Baccara. – Marzyłam, że będę kiedyś pracować u Giorgio Armaniego.
Baccara: Kostium powyżej statusu
Gdy przegląda się magazyny z lat 90., Baccara może nie wyskakuje co stronę, ale pojawia się często. Na stronach reklamowych, ale też redakcyjnych.
„Jej kolekcje mają zdecydowany charakter. Są powściągliwe w linii i wyważone kolorystycznie. Uwagę zwraca profesjonalna dbałość o jakość tkaniny i o szczegóły – perfekcyjnie dobrane guziki, niezwykle staranne wykończenie” – pisała o projektach Igi Wrzeszcz Monika Jaruzelska, wówczas redaktorka mody w „Twoim Stylu”.
Był rok 1994, Iga Wrzeszcz miała już na półce sporą kolekcję wyróżnień, m.in. Srebrną Pętelkę przyznaną przy okazji targów w Poznaniu i specjalną nagrodę w konkursie Lady ABK organizowanym przez miss świata Anetę Kręglicką i ministra ds. przedsiębiorczości i promocji Zbigniewa Eysmonta. Jerzy Antkowiak, który przewodniczył jury Srebrnej Pętelki, chwalił kreacje Wrzeszcz za konsekwencję i spójność.
Projektowała kostiumy do pracy. W latach 90. praca była chyba ważniejsza niż miłość, a dress code – najważniejszy ze wszystkiego. Czasopisma dla kobiet intensywnie uczyły czytelniczki, jak wyglądać w czasach kapitalizmu.
Założona przez Leszka Markiewicza Baccara znakomicie wpisała się w ten trend. Markiewicz opowiadał w poznańskiej prasie: – Początki były banalne. Jako nauczyciel w studium WF na Uniwersytecie Adama Mickiewicza z trudem wiązałem koniec z końcem. Widziałem, że ludziom prowadzącym własne firmy żyje się znacznie lepiej. Oni mogą, a ja nie? Śmiała, ryzykowna decyzja – odchodzę z uczelni. Dokąd? Wtedy jeszcze nie wiedziałem. Uznałem, że najłatwiej spróbować w branży krawieckiej.
To był początek lat 80. Zaczęło się pechowo, bo gdy pierwszy raz wybierał się do Niemiec po tkaniny, akurat ogłoszono stan wojenny i nigdzie nie pojechał. W końcu jednak przekroczył granicę. Przywoził katalogi z domów towarowych i kopiował podpatrzone tam wzory, przez jakiś czas szył po prostu dżinsy. – Dżinsy nie były w moim stylu. Miałem inny cel – mówił.
Zdecydował się na kostiumy, bo przeczuwał, że Polki mają już dość tandetnych ciuchów z bazarów, a oferta państwowych fabryk nie spełnia ich oczekiwań. Na targach we Frankfurcie nawiązał kontakty z producentami tkanin i, co być może ważniejsze, z niemieckimi firmami, które zlecały mu tzw. przeszycia. Współpracował z firmą Eicke Hasselbach, szył dla Escady i Jil Sander. Dzięki temu miał dostęp do niemieckich technologii i w lata 90. wszedł nowocześniejszy niż większość Polski. Pierwszą linię kostiumów sprzedał na pniu.
Iga Wrzeszcz skończyła architekturę i zajmowała się projektowaniem wnętrz, ale bardziej ciekawiła ją moda. Szyła dla siebie jako nastolatka, po prostu to lubiła. Krótko pracowała w Laboratorium Odzieżowym, do Baccary trafiła z ogłoszenia. I przez dziewięć lat projektowała głównie kostiumy. Początkowo kilkanaście na sezon, z czasem – nawet 70.
Doradzała w prasie: – Najwygodniej mieć kolekcje rzeczy, które można ze sobą zestawiać. Na przykład zestaw – żakiet, spodnie, spódnicę i kamizelkę. To wszystko niekoniecznie musi być z jednej tkaniny. Najmodniejsze są zestawy koordynowane, przykładowo żakiet z tkaniny w drobny wzorek, do tego kamizelka w kratkę i spodnie w większą kratę. Można mieć więcej kostiumów i łączyć ze sobą ich elementy.
Podpowiadała, że dobrą odskocznią dla surowego wyglądu, jaki zapewnia garnitur, może być bluzka z opadającym kołnierzem albo kloszowymi rękawami wystającymi spod rękawów marynarki.
Baccara miała sklep firmowy w Poznaniu, w innych miastach oferowała swoje rzeczy w butikach. Długo sprzedawały się świetnie, bo – jak mówi Iga Wrzeszcz: – Opowieść o bizneswomen działała. Lekarki, prawniczki, aptekarzowe czuły potrzebę dobrego wyglądu. Niektórym klientkom kostium pozwalał ubrać się powyżej statusu.
A to było wtedy w cenie.
Baccara wprawdzie siedzibę miała w podpoznańskiej Mosinie, pokazy dla handlowców urządzała w okolicznych motelach i hotelach, ale brzmiała trochę obco (baccara to gatunek róży), no i szyła wyłącznie z zagranicznych tkanin. Polskim Leszek Markiewicz mówił zdecydowane nie: – Polskie tkaniny są złej jakości, produkowane według przestarzałych technologii z lat 60. Bywa, że podszewki są sztywniejsze od włoskiej tkaniny zasadniczej. Stracilibyśmy szybko klientki.
Stracili je, gdy na przełomie wieków pojawiły się centra handlowe, a wkrótce potem sieciówki. Iga Wrzeszcz pracuje dziś w jednej z nich. – Marzyłam o Armanim, miałam Chiny, Bangladesz i Indie – mówi. Ale doświadczenie w Baccarze wspomina z dużym sentymentem.
K. Kolberger: Za wcześnie na kolor
Krzysztof Łoszewski wrócił do Polski, bo aktor Krzysztof Kolberger poprosił go, by został projektantem w firmie odzieżowej, której użyczył nazwisko. Pieniądze wyłożył Polonus z Chicago.
Łoszewski długo mieszkał w Brukseli, gdzie był asystentem projektanta Oliviera Strellego. Wiedział, gdzie kupować tkaniny, na paryskich targach bywał co sezon, no i świetnie czuł europejską modę. Sam cenił projektantów awangardowych – Margielę, Yamamoto, Gaultiera, Comme des Garçons, ale nie zamierzał ubierać Polek ekstrawagancko. – Chciałem, żeby były to ubrania modne, ładne, kolorowe, zgodne z trendami. To był już koniec lat 90., więc informacje o tendencjach były powszechnie dostępne – mówi.
Zadebiutowali z rozmachem.
Pokaz pierwszej kolekcji odbył się w Teatrze Wielkim. Łoszewski marzył o wnętrzu postindustrialnym, ale to nie był jeszcze ten czas. Zatem zacne przestrzenie teatru, na wybiegu najważniejsze modelki epoki, m.in. Agnieszka Maciąg i Renata Gabryjelska, w kulisach obeznani z pokazami w Paryżu, fryzjer i stylistka z Brukseli, wśród publiczności – wszyscy, którzy liczyli się w Warszawie. Recenzje znakomite, wywiady dla telewizji.
Sklep otworzyli przy Chmielnej, naprzeciwko kina Atlantic. Duża przestrzeń, jasne ściany, które miały kontrastować z barwnymi ubraniami, metalowe manekiny zaprojektowane przez słynnego Ryszarda Kaję. Redaktorki, stylistki i styliści, sporo osób z towarzystwa – przychodzili bardzo chętnie. Zwyczajne klientki niestety dużo rzadziej.
Firma przetrwała mniej więcej rok. Zrobili jeszcze jeden wystawny pokaz i inwestor się wycofał, zostawiając stos niezapłaconych faktur.
– Warszawska ulica była wtedy brudna i szara – wspomina Krzysztof Łoszewski, dziś ekspert mody i kostiumograf. – Ja zaproponowałem ubrania zbyt kolorowe i zbyt drogie na tamten czas. Dziś wiem, że ubranie musi być spójne z rzeczywistością, w której funkcjonuje.
Smirnoff: Inny wymiar
Ulica zmęczona, panie marzą o garsonkach, a jednak ciągle przyjeżdżał tu ktoś z zagranicy, by budzić nadzieje. W 1994 roku po raz pierwszy odbył się w Warszawie konkurs Smirnoff International Fashion Awards. To była impreza funkcjonująca od raptem dekady. Długo talenty wyławiano tylko w Londynie, od 1991 roku finały odbywały się w różnych miastach świata. Impreza w Pałacu Kultury miała wyłonić projektanta, który w grudniu pokaże się w Dublinie. Zgłosiło się 55 studentów uczelni artystycznych – jury, w którym zasiadły m.in. Barbara Hoff i Kora, wybrało 20 najlepszych prac.
W warszawskim finale projekty pod wspólnym hasłem „Inny wymiar” pokazało 11 osób. Wygrała Blanka Lipińska, wówczas studentka projektowania ubioru w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi (dziś ASP). Zwyciężyła też w Dublinie, gdzie konkurowała z 32 adeptkami i adeptami projektowania, a w jury byli John Galliano i kostiumograf Joe Casely-Hayford.
Karierę zwyciężczyni zrobiła w reklamie – przez lata pracowała w największych agencjach reklamowych.
Na gruzach
Dwa lata temu Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi pokazało wystawę „Opowieści z miasta włókniarek”. To była kameralna wystawa, na której nostalgiczne wspomnienia o łódzkich fabrykach odzieży zderzono z historią ich upadku. Ekspozycję zamykała ściana wyklejona od podłogi po sufit wycinkami z prasy lat 90. O tym, że załoga protestuje, premier obiecuje i raczej już niestety nie ma szans na ratunek.
Niby wszyscy wiemy, że wraz z PRL upadły fabryki. Autorkom tamtej wystawy (wśród nich była Marta Madejska, która napisała ważną książkę „Aleja włókniarek” udało się pokazać, jak bolesny był to proces.
Kiedy wspomina się modę lat 90., trzeba pamiętać, że powstawała na gruzach starego systemu, nierzadko udając, że nic przed nią nie było. Być może dlatego, a nie tylko ze względu na zmęczenie ulicy, na trwałe sukcesy musiała poczekać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.