Gdy upał przeszkadza myśleć, ludzie uciekają nad wodę. Amerykańscy artyści w pierwszej połowie XX wieku co roku wyjeżdżali w to samo miejsce: nad Atlantyk, na półwysep Cape Cod.
Dobrali się niemal doskonale, raz na zawsze, trzeba im zatem wybaczyć, że długo starali się do siebie nie zbliżyć. Dokładnie 17 lat od pierwszego i drugiego spotkania. Trzecie trafia się im w 1923 roku, w 1924 są już małżeństwem. Ona czekała na tę chwilę chyba bardziej, do ślubu zachowała dziewictwo, on miał parę doświadczeń z kobietami, którym za seks trzeba zapłacić. Jo Nivison i Edward Hopper, malarka i malarz. Drobna, delikatna kobieta, która unika patrzenia ludziom w oczy, oraz miś-macho, wyrośnięty, dobrze odżywiony, wypchany manią wielkości. Po ślubie mieszkają częściej nad Atlantykiem niż przy Washington Square na Manhattanie, zwłaszcza odkąd Edowi zaczyna się wreszcie powodzić, a Jo przestaje. W 1933 roku, zamiast coś sobie znowu na Cape Cod wynająć, na sezon, to znaczy od maja do mrozów, Hopperowie zlecają budowę całorocznego domu. W Truro, przy Plaży Rybaków, z luksusami: ogrzewanie, kuchnia, wielka pracownia. Wyłącznie dla Eda, oddzielne studio dla Jo to byłaby ekstrawagancja.
Jo i Edward Hopperowie, Jackson Pollock z Lee Krasner i Władimir Nabokow: Słynni mieszkańcy Cape Cod
W Cape Cod Hopperowie są raczej tematem niż uczestnikami rozmów. Nie piją, jedzą przeważnie u siebie gotowe dania z puszek, towarzysko udzielają się z oporami, sporadycznie. Akurat w tym miejscu na Ziemi to niezwykłe osiągnięcie, od początku XX wieku przynajmniej przez kilka tygodni w roku przebywa tu cała nowojorska bohema. Bliskimi sąsiadami Hopperów bywają: Eugene O’Neill, Tennessee Williams, John Dos Passos, Edmund Wilson, Mary McCarthy, Norman Mailer. Malarzy jest nie mniej niż pisarzy: Max Ernst, Arshile Gorky, Helen Frankenthaler, Jackson Pollock i jego żona Lee Krasner, Mark Rothko.
Do Provincetown na północy półwyspu przybywają już przeważnie ukształtowani i z dorobkiem, sporą grupę skusiły lekcje malowania, na początku w szkole Charlesa Hawthorne’a, a od 1934 roku – Hansa Hofmanna. Hawthorne, człowiek z Maine, najmniej malowniczego stanu USA, uczy, że kolor to forma, a nie wypełniacz konturów. Hofmann to nowa fala, w Europie przyjaźnił się Picassem, Matisse’em i Kandinskim, ale gdy do władzy w Niemczech dorwał się Hitler, wraz z żoną Miz postanawiają dać szansę Ameryce.
Wkrótce doszlusowują do nich twórcy Bauhausu, niemal w komplecie, tym samym szlakiem, co nieco wcześniej zwiewający przed bolszewikami arystokraci. Wśród reprezentantów wyższych sfer Wschodu są piękny i dystyngowany Paul Chavchavadze, autentyczny gruziński książę, i jego żona, równie piękna i prawdziwa rosyjska księżniczka, Nina z domu Romanow. Na nowym gruncie książę zarabia tłumaczeniami symultanicznymi i przekładami literatury, księżna portretuje wnętrza domów. Oficjalnie oboje są bez grosza, centa czy choćby kopiejki, a jednak w 1939 roku kupują domek kapitana w Blackfish Creek. O zaciąganiu kredytu mowy nie ma, Nina spienięża broszkę, prezent ślubny od babci ze strony mamy. Babcia ma na imię Olga i jest królową Grecji.
W 1967 roku ze Związku Radzieckiego pędem zwiewa Swietłana, córka Stalina. Wyhamowuje dopiero w Cape Cod, dach nad głową znajduje u Chavchavadzego, Paul tłumaczy jej wspomnienia pt. „Only One Year”. Z gościnności książęcej pary korzysta też Władimir Nabokow. Edmund Wilson twierdzi, że to złodziej, że „Lolita” to plagiat wydanej w 1929 roku powieści Wilsona „I Thought of Daisy”. Temat jest ten sam, takie przypadki nie chodzą po ludziach.
Cape Cod: Początek Ameryki i koniec świata
Nazwiska, tytuły, koneksje. Ciekawszą część historii Cape Cod tworzą ludzie wielcy, jak się uczciwie spisze ich dane osobowe, wychodzi książka. Taka jak „The Shores of Bohemia” Johna Taylora Williamsa, wydana w tym roku chwilę przed wakacjami. „New York Times” chwali ambicję i skrupulatność autora, ale zaraz zaczyna jęczeć, że wyszło mu raczej who is who niż pikantna opowieść o marzeniach niemożliwych do spełnienia nigdzie indziej. Na samym początku XX wieku Cape Cod jest przecież początkiem Ameryki i końcem świata, tamtejsze Provincetown, Truro i Wellfleet pod względem rozmiaru, atmosfery oraz uroku oscylują między osadą a zabitą dechami wiochą. Wśród lokalsów dominują Portugalczycy, rybacy z Azorów, chodząca definicja pokory i skromności.
Potencjał półwyspu chyba jako pierwsza dostrzega Mary Heaton Vorse, żona pisarza Joego O’Briena, dobrze ustawiona w kręgach artystycznych Manhattanu. W 1915 roku najbliższym znajomym proponuje, żeby tak razem na kilka dni, a może nawet tygodni porzucili miasto moloch i wspólnie odkryli uroki życia bliżej natury. Wśród zalet Cape Cod wylicza niesamowite światło, puste plaże i rozkoszny czynsz, pokój na cały rok można mieć za 50 dolarów. Łazienek jak w mieście przeważnie brak, to prawda, zamiast nich są pompy, studnie i krzaki na tyłach drewnianych chat, za to gospodarze uroczy, bezpretensjonalni.
Cały dom w Provincetown wynajmuje Max Eastman, wybitnie zdolny i po hollywoodzku przystojny redaktor naczelny lewicowego magazynu „The Masses”, za nim skolonizować półwysep przyjeżdżają pisarze, ilustratorzy oraz sympatyzujący z nimi burżuje. Łączą ich dwie wiary. Słabnąca – w kapitalizm i jego syjamską siostrę demokrację, oraz kiełkująca – w marksizm, w postaci czystej i z wszystkimi mutacjami. Pisarz John Reed mieszka w Provincetown po królewsku, w willi, za którą płaci Mabel Dodge, jego oficjalna kochanka. Pod tym samym adresem schronienie znajdują Louise Bryant i Bobby Jones, kochanki rezerwowe. Reed ewidentnie się nie oszczędza, jakby przeczuwał, że na rozrywki niewiele mu już zostało czasu. Za trzy lata pojedzie do Rosji obserwować skutki rewolucji, napisze o tym głośną książkę „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”, ale do domu już nie wróci. W Kraju Rad złapie go jakieś paskudztwo, umrze w Moskwie, w gorączce i bólu. Pochowają go za to na Kremlu, z wszystkimi honorami, na osobisty wniosek Lenina, bo Reed to był wzorowy towarzysz.
Żeby zaplanować rewolucję, nie trzeba się ruszać z Manhattanu, przeciwnie, wielkie miasto sprzyja konspiracji, w dziurze takiej jak Provincetown osobnik z wywrotowymi poglądami jest bezbronny jak nudysta na plaży dla tekstylnych. Amerykańskimi komunistami szybko i intensywnie interesuje się władza, sympatykom Lenina, Stalina lub Trockiego senator Joseph McCarthy i jego sławetna komisja zafunduje sajgon. Ale to za chwilę, w latach 50., nazwiska przeoczonych przez polityków towarzyszy chętnie podyktuje komisji Elia Kazan, pisarz, reżyser, patriota naprawdę wyjątkowy. Oprócz sporów w kwestii, czy komunista może być świnią i potworem, bywalcy Cape Cod malują, piszą, reżyserują i na potęgę piją. Eugene O’Neill przez patologiczną nieśmiałość, Edmund Wilson, bo lubi, poza tym po całym dniu tworzenia prawie na czczo chyba mu się należy. Pracę wykonuje w mocno przechodzonym szlafroczku, nieogolony, zasilany kawą i papierosami. Wieczorem bierze kąpiel, wskakuje w elegancki garnitur, czasami smoking i przystępuje do celebrowania życia. Dzieci jednego z najbardziej wpływowych recenzentów literackich USA z rzadkich wspólnych kolacji pamiętają przede wszystkim dłoń taty ściskającą szklankę na wodę. Jeżeli szklanka jest tylko w połowie wypełniona ginem, dłoń drży.
Mekka nowojorskiej bohemy
W młodości Ed Wilson miał nie tylko talent, był też ciachem. Wykorzystał to, ożenił się cztery razy. W Cape Cod są lepsi od niego, Jack Phillips z dynastii polityków, absolwent Harvardu, przystojny i zawsze z pieniędzmi, miał pięć żon, a pisarz Norman Mailer, adonis raczej zakonspirowany – sześć. Mikroklimat półwyspu plus otwartość na nowe doświadczenia sprzyjają tworzeniu bardziej skomplikowanych konfiguracji niż drobnomieszczańskie jeden plus jeden.
Pierwszy trójkącik Cape Cod to efekt zbliżenia Eugene’a O’Neilla z Louise Bryant i Johnem Reedem, po nim posypały się czworokąty, heksagony i prehippisowskie komuny. Wiosna 1938 roku to w zasadzie nieprzerwany ciąg party na plaży, żeby zdążyć przed wieszczonym końcem świata. Zanurzony po kostki w piasku Ed Wilson poznaje pisarkę Mary McCarthy: czarna sukienka z tych raczej odkrywających, w jednej ręce dymiący papieros, w drugiej dający porządnego kopa drink. Otaczają ją pełni nadziei artyści, gotowi na wszystko, nawet na porażkę. Pisarka robi sobie z nich żarty, kpi, niektórych obraża, ale ile w tym seksapilu. Jesienią zostaje trzecią panią Wilson, w grudniu rodzi syna, dają mu oryginalne imię Reuel.
Małżeństwo ma spore szanse być dla obojga ostatnim, jego fundamentami są intelektualna równowaga i podobna definicja wolności. Gdy w 1941 roku Mary ma trwający krócej niż upały romans z Ralphem Manheimem, tłumaczem Brechta i „Mein Kampf” Hitlera, Ed pomaga jej o wszystkim w mig zapomnieć, osobiście odwozi do kliniki aborcyjnej. A jednak w 1946 ich sojusz płynnie przechodzi z fazy wypalenia w przyjaźń, chociaż na sprawie rozwodowej jeden ze świadków wypomina Wilsonowi napady wściekłości, pada też kilka słów o rękoczynach.
Z dynamicznych jak ruchome piaski związków artystów rodzą się dzieci, które potem mają do rodziców pretensje, że za wcześnie za dużo zobaczyły. Przeważnie chodzi im o nadużywanie alkoholu, rzadziej skarżą się na ekshibicjonizm – nowojorska bohema lubi sobie pohasać nad Atlantykiem na golasa.
Przed definitywnym zniknięciem z życia i z kadru Blanche DuBois, bohaterka „Tramwaju zwanego pożądaniem”, wypowiada jedno z najbardziej wytwornych zdań w historii teatru i kina: „Od zawsze polegam na uprzejmości nieznajomych”. Człowiek, który stworzył Blanche, doskonale zna ten stan. Od 1940 do 1948 roku Cape Cod zapewnia Tennessee Williamsowi komfortowe warunki do rozwoju wszystkich talentów naraz. Jest tu wśród swoich, czuje się bezpieczny, nie musi oszukiwać, co go łączy z Larrym Riversem czy Robertem De Niro seniorem, jedynie z Jacksonem Pollockiem nieco ściemnia.
Provincetown na kurort wciąż się nie kwalifikuje, jest za to bazą marynarki wojennej. A to oznacza, że artysta na każdym kroku potyka się o żołnierza, który pilnie pragnie zrzucić z siebie mundur. Potrzebującym Tennessee nigdy nie odmawia, ogrzewa ich w wynajmowanym na plaży domku wielkości kajuty, ale gdy tylko poczuje satysfakcję z dobrze wypełnionej misji, przegania towarzystwo, bierze w ogrodzie zimny prysznic i siada do pisania. Wieści o sukcesach Williamsa przyciągają do Cape Cod Franka O’Harę, Jaspera Johnsa, Roberta Rauschenberga, Roberta Giroux z prestiżowego wydawnictwa Farrar, Straus & Giroux. Ten ostatni ciągle obiecuje, że lada dzień dołączy do niego żona, kubańska arystokratka, piąta markiza de la Gratitude, ale jakoś nigdy tam nie dociera.
Nowa, wyrafinowana kategoria wczasowiczów nie umyka uwadze tubylców. Z entuzjazmem typowym dla katolików z Południa portugalscy rybacy zaczynają otwierać pensjonaty, bary i kluby wyłącznie dla dżentelmenów. W legendarnym Cabaret Room dla posiadaczy kart członkowskich śpiewają Billie Holiday, Eartha Kitt i Ella Fitzgerald, Tennessee Williams poznaje tu Franka Merlo, partnera na resztę życia. Gore Vidal raz łamie zasady klubu, próbuje przemycić do środka Jackie Kennedy. Pierwsza dama USA słyszy wtedy od bramkarza: „Sorry, ale to ci się nie może udać”.
Cape Cod po sezonie
Skoro jest tak pięknie, tak przyjemnie, totalna wolność, równość i tolerancja, to dlaczego w latach 60. dobra passa Cape Cod przemija? Jak zwykle winny jest kapitalizm. Po wojnie Amerykanie błyskawicznie się bogacą, artyści też, pojawiają się konkurencyjne oazy wolności słowa i obyczajów. Towarzystwo rozjeżdża się po świecie: Kalifornia, Long Island, Rzym, Grecja, Frank O’Hara ma bliżej na Fire Island, to nowa mekka gejów. W Provincetown korzenie zapuszczają starzy malkontenci oraz enigmy. Edward Hopper w kółko maluje swoją żonę, nie przestając przy tym narzekać, że Jo nie nauczyła się gotować, a w tym akurat mogła być niezła. Jo maluje mniej, przeważnie w plenerze, prowadzi rachunki i rejestr obrazów, które udało się sprzedać. Ma też czas, by poszukać odpowiedzi na drażniące pytanie: czy w 1923 roku aby na pewno mądrze zrobiła, polecając kuratorom Brooklyn Museum lekceważonego przez wszystkich Eda? Na Cape Cod mogła przecież przyjechać i bez niego, byłaby pewnie mniej samotna.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.