Znaleziono 0 artykułów
11.09.2022

„Chleb i sól”: Kiedy jesteśmy prawdziwi

11.09.2022
Fot. Materiały prasowe

Fabuła oparta na nieaktorach i faktycznych zdarzeniach – tak o swoim debiucie mówi reżyser Damian Kocur, który w „Chlebie i soli” dokument wymieszał z fabułą. Jego film dostał nagrodę specjalną jury konkursu Orizzonti na festiwalu w Wenecji. To opowieść o bezsilności wobec przemocy, ale też o poczuciu, że nie przynależy się do miejsca, w jakim się wyrosło.

Co robisz, gdy jesteś świadkiem przemocy? Staniesz w czyjejś obronie? Wezwiesz policję? A może przestraszysz się i udasz, że cię nie ma? Czujesz bezsilność, pytasz siebie, co możesz zrobić. Jeśli jesteś reżyserem, kręcisz o tym film. Kino wyrasta z takich właśnie sytuacji – zakorzenionych we własnym doświadczeniu. Tak jest w przypadku „Chleba i soli” – pełnometrażowego debiutu Damiana Kocura, który miał premierę na 79. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji i dostał nagrodę specjalną jury sekcji Orizzonti. A opowiada o chłopaku pianiście wracającym na wakacje do rodzinnego miasta. Uniwersalna historia, która mogłaby zdarzyć się wszędzie. Ta jednak zdarza się w Polsce małomiasteczkowej, jaką wszyscy znamy. Przemoc na peryferiach niczym nie różni się od tej w centrum kraju. A wrogość jest zapachem, jaki dobrze znamy na co dzień. Ukrywana, lecz wciąż odczuwalna, ubrana w żarty, znieczulana używkami, oswajana, ale wciąż wrogość i tylko czekać, aż wybuchnie

Fot. Materiały prasowe

Czy bohater sprawdzi się w chwili próby? Kino zastanawiało się nad tym wielokrotnie – choćby w „Turyście” Rubena Östlunda, gdzie tchórzliwość ojca i męża spuściła na niego lawinę oskarżeń. Mężczyzna był tylko turystą, który nie wziął odpowiedzialności za to, co się zdarza. Jaki jest inny wybór? Być widzem, świadkiem, obserwatorem zdarzeń? 

Kocurowi nie wystarcza łatwa odpowiedź. Drąży, co może oznaczać naprawdę dobre mniemanie o sobie. Wiemy tyle, ile nas sprawdzono, ale gdy odkryjemy, że jesteśmy nie tacy, jak sądziliśmy, pojawiają się mechanizmy wyparcia, samookłamywania. Nie powiemy, że nam wstyd. Ale może zrobić to za nas sztuka.

Ten film stoi na dwóch pniach: jednym jest bezsilność wobec przemocy, leczona sztuką, która żeruje na lękach, słabościach, niespełnieniach i przetwarza je w coś, co przerasta autora. Drugim pniem jest poczucie, że nie przynależy się tu, skąd się wyrosło, a raz siebie wymyślając, trzeba już być konsekwentnym.

Tematem jest zdrada „swoich”, choć zawsze czuło się innym, przeżuwało jak tytoń ten dziwny dyskomfort, ale udawało, że jest się takim samym jak reszta. Kto teraz zaświadczy, że jesteś stąd? Ile zostało w tobie ze świata, w jakim wyrosłeś? Czy rozpoznasz siebie w miejscu ze wspomnień? Może to ostatnie wakacje, kiedy uświadomisz sobie, że już tu nie wrócisz? Że odkąd odszedłeś, zawsze już będziesz w drodze?

Bezsensem byłoby ocenianie gry aktorskiej czy pianistycznej bohaterów tego filmu. Skoro zagrali samych siebie, a reżyser bazuje na utworach granych przez nich w momencie zdjęć do filmu (głównie nokturnach Chopina i kompozycjach Szymanowskiego), nie dało się tego zrobić lepiej. Są wiarygodni w swoich emocjach. Pytanie tylko, czy sytuacje, jakie widzimy na ekranie, to przeżycia ich czy postaci.

Metoda reżyserska Damiana Kocura polega na zmieszaniu dokumentu z fabułą. Nie jest pierwszy, ma to miejsce od początku historii kina, gdy Robert Flaherty przebierał, ustawiał i reżyserował Inuitów w „Nanuku z Północy” (1922). Gdy kazał im polować tradycyjnymi metodami, choć dawno używali nowych, kiedy deklarował, że kręci dokument, choć faktycznie była to docudrama – rodzaj filmu opartego na udramatyzowanych faktach, gdzie fikcja jest tak wmieszana w tkankę zdarzeń, że nierozróżnialna. Tu jest nieco podobnie, choć Damian Kocur nie mówi, że zrobił dokument. Nazywa „Chleb i sól” fabułą opartą na nieaktorach i faktycznych zdarzeniach.

„To dobry film, ale czy jest prawdziwy?” – brzmi najważniejsze pytanie, zadane tu w Wenecji przez dziennikarkę radiową Beatę Kwiatkowską. Bo owszem, wszystko się zdarzyło, ale nie tu, nie wtedy, nie tym ludziom. Prawdziwe są emocje rejestrowane przed kamerą, ale czy prawdziwa jest ta historia? Chciałabym wierzyć i prawie wierzę; nie mam wyjścia, bo nie potrafię tego zweryfikować.

Fot. Materiały prasowe

Wyznania dresiarzy-bajarzy i ulicznych anegdocistów

Sercem akcji jest kebab, nowy lokal wśród bloków, miejsce spotkań młodych ludzi, okolicznych mieszkańców. Oglądamy ich najpierw zza lady kebabu – jak śmieją się, wygłupiają, rzucają rasistowskie kawałki. Potem dostajemy migawkę z monitoringu, z tymi samymi scenami, kiedy tu siedzieli, a między nimi wydarzył się dramat. Która wersja jest bliżej prawdy? Ta z kamery filmowej czy z monitoringu? Obie? Żadna? To, co prawdziwe, tkwi w połączeniu obrazów, dźwięków, faktów. Nie w pojedynczym elemencie, ale dopiero w całości.

Z czego więc składa się „Chleb i sól”? Z medialnych doniesień o akcie przemocy, z prawdziwych bohaterów Tymoteusza i Jacka Biesów, rodzeństwa pianistów, których reżyser zna od dziecka, z prawdziwych wnętrz, z plenerów w Strzelcach Opolskich, a wreszcie z umiejętności rapowych oraz instrumentalnych, jakie mają odtwórcy – obaj na Akademii Muzycznej w Katowicach, gdzie jeden wykłada, drugi studiuje. To oni włożyli w postaci swoją wiedzę i umiejętności oraz opowieść o tym, jak Ivo Pogorelić, zwycięzca Konkursu Chopinowskiego, zagrał przy zgaszonej sali nokturn w dniu śmierci żony. Ten sam utwór wybrzmiewa w finale, gdy Tymek siada przy fortepianie w sali koncertowej NOSPR, jednej z najwspanialszych w Polsce, gdzie akurat rzeczywiście odbywał rezydencję artystyczną. Prawda to więc czy zmyślenie? Rejestracja zdarzeń czy ich kreowanie? W pewnym momencie seans wciąga tak, że przestaje się czynić rozróżnienia. 

A ja lubię wiedzieć, na co patrzę. Gdy Kocur filmuje latarnię, gasnącą nad ranem na ciemnym niebie, widzę, że tylko wygląda jak niedopałek – nie jest niedopałkiem. W wielu ujęciach nie mam tej pewności, dlatego temu seansowi nigdy nie ufam do końca. Stąpam po „Chlebie i soli” jak po kruchym lodzie. Czy gdyby był nieprawdziwy, mógłby nadal być dobry?

Ten film żywi się wyznaniami dresiarzy-bajarzy, ulicznych anegdocistów, gotowych, by się obnażyć. Poi się łzami osobistych dramatów, potoczystymi frazami, granymi i rapowanymi przez muzyków. Karmi autentycznością ludzi, którym udało się wystąpić w prawdziwym kinie zamiast w paradokumencie. Czy to film o nich? Niekoniecznie.

Fot. Materiały prasowe

Powrót do Reims i Strzelców Opolskich

Solą tego filmu zdaje się osobista historia wielu z nas, którzy wyjechali – opuścili rodzinne sioło, by podbijać świat, postawili na siebie, a nie na wspólnotę, w jakiej wyrośli, albo próbują ją stworzyć z innymi, którzy też kiedyś skądś wyjechali. I być może mają poczucie winy, że zostawili za sobą skarb, że nie da się go już odzyskać, a może wcale nie był skarbem.

Albo czują wyrzut sumienia z powodu wybujałych ambicji, indywidualizmu, jaki każe rozwijać się ponad miarę. Wstyd, poczucie winy czy długu, którego nie da się spłacić – to wszystko przypomina „Powrót do Reims” Didiera Eribona. Autor wraca na prowincję, by dowiedzieć się, z jakiego powodu zawsze szukał społecznego uznania. Stawia na szczerość z samym sobą. Sfabrykował autentyczność, by udowodnić sobie, że nie jest taki, jak ludzie, od których uciekł.

Bohater „Chleba i soli” nie znalazł się jeszcze na tym etapie, żeby siebie zdradził. On jeszcze jest z siebie dumny. Zdaje mu się, że nie ma innej drogi, dlatego oskarża młodszego brata, że „ugania się za dziewczynami, buja z ziomeczkami”, zamiast ciężko pracować na karierę i wyjazd. Dlaczego są tak różni? Mówi się, że najstarsze dziecko wychowuje się, by dawało przykład rodzeństwu. Najmłodsze dorasta już bez presji, bo nikt nie musi go naśladować. Tymek jest prototypem – tym, za którym ma pójść model kolejny. Uczy brata, przekazuje mu wartościowe uwagi, ale też ocenia jego wybory i jest niesprawiedliwy. A dzięki różnicy między nimi zaczyna dostrzegać siebie samego z dystansu. Widzi koszty, jakie poniósł, ucząc gry na fortepianie małego chłopca, który mocno się stara, ale ganiony, wybucha płaczem. – Kim chcesz być, jak dorośniesz? – pyta Tymek. – Inżynierem – odpowiada malec. – To po co grasz? – dziwi się starszy brat, ale jeszcze bardziej zastanawiają go własne słowa. Nie dostrzegł dotąd, że jego życie w całości podporządkowanie jest graniu. 

Zastanawia się, czy był możliwy inny scenariusz, w którym on – dziecko samotnej matki, od szóstego roku życia kształcone do gry na fortepianie, ćwiczące popołudniami, zamiast biegać z sąsiadami po podwórku – zostaje w homofobicznym, rasistowskim środowisku, gdzie się „po polsku ledwo potrafi, a po angielsku to tak sobie”.

A może mógłby spróbować tam wrócić? Żeby to sprawdzić, reżyser podsuwa bohaterowi dawną koleżankę – dopiero co wróciła ze Szwecji, wraz z matką uciekła od ojca, który rozpił się po kilku latach życia tam. Niestety, wabik nie działa. Tymek uświadamia sobie, że niewiele ma z Nikolą wspólnego. Zresztą ona chce otworzyć sklep z CBD, on jedzie na stypendium artystyczne do Düsseldorfu. Podobnie jak dziewczyna, z jaką spotyka się jego brat, która właśnie idzie do szkoły sportowej. Tymek pyta z pogardą, kim ona potem zostanie. Wuefistką? Choć zdecydowanie więcej jest pracy dla wuefistów niż dla pianistów, dla niego liczy się prestiż.

I chociaż „trzeba mieć żelazową wolę, żeby tak nap…” w fortepian, docenienie kolegów na dzielni dostaje za to, że widzieli go w telewizji, a nie dlatego, że rozumieją jego muzykę. Utwory klasyczne stereotypowo powinny uspokajać, a tymczasem najgorsza tragedia następuje po koncercie. 

Bo są prostacy i wykształciuchy? Ludzie brutalni i spokojni? Ci, co rozmawiają samymi kurwami, i ci, którzy wygłaszają elaboraty? I tak, i nie. Film pokazuje, jak ci uprzywilejowani, delikatni rechoczą z prymitywnych dowcipów. A także jak ci z nizin społecznych potrafią oddać niuanse własnych przeżyć. Dramaturgia filmu opiera się na ciągłym kontraście, ale pod spodem są szarość, wielość, niejednoznaczność. Trzeba wytężyć wzrok, aby w niej coś dostrzec.

Przemilczane zostało, że Tymek i Jacek Bies w prawdziwym życiu są nie tylko pianistami, ale też robią bity, mają swoje składy, współpracują z raperami. Dlatego scena, gdy upaleni grają na pianinie, a jeden z kolegów świetnie freestyle’uje, sprawia, że chce się wystrzelić korkiem szampana. Moment euforii i jedności, w której nie ma podziału na swoich i przyjezdnych, na sztukę wysoką i niską, truschool i fake – chciałoby się, aby trwał w nieskończoność. Niestety, Kocur nie jest aż takim optymistą. 

Oskarża społeczeństwo o podziały, oskarża ludzi, że boją się do końca być sobą. Za bardzo kalkulują, na jakiego postawić konia. Nie wybacza im, że po prostu próbują sobie poradzić, ale zarzuca, że chcą wyjść jak najlepiej na swoim wyborze. Życie to wyścig – tak dla pianisty, jak i dla sportowca. Czy dla filmowca również? To wie tylko Kocur. Co wie jego film? Czasem dzieło rozumie więcej od autora. „Chleb i sól” wątpi, że można odnieść inny sukces niż być wiernym sobie.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Chleb i sól”: Kiedy jesteśmy prawdziwi
Proszę czekać..
Zamknij