Znaleziono 0 artykułów
03.12.2020

Chris Niedenthal: Dokumentowanie naszej historii mam we krwi

03.12.2020
1983, z Lechem Wałęsą, w dniu ogłoszenia informacji o przyznaniu przewodniczącemu „S” pokojowej Nagrody Nobla. 

Słyszę czasem krytykę, że przecież jestem fotografem, więc nie znam się na polityce, a poza tym dziennikarz powinien być neutralny. Ja już nie muszę. Pracuję dla siebie, chcę, żeby było jasne, po której stronie stoję – mówi Chris Niedenthal przy okazji wydania książki „Zawód fotograf. Ciąg dalszy nastąpił”. Rozmawiamy o protestach dziś i w PRL, złotych czasach fotoreportażu i jego przyszłości, a także o płycie nagranej w basenie. 

To jedna z tych książek, które strach otwierać. Wciąga na wiele godzin, nawet jeśli kiedyś już się ją czytało. Pierwszy raz ukazała się w 2011 roku, dziś trafia do księgarń nowe, uzupełnione wydanie. Chris Niedenthal dla „Newsweeka” i „Time’a” dokumentował wielką historię – w Polsce narodziny Solidarności i stan wojenny (to on jest autorem ikonicznego zdjęcia „Czas apokalipsy”), radziecką pierestrojkę, polskie wybory z 4 czerwca 1989 roku, upadek muru berlińskiego i transformację w dawnych demoludach. Od pięciu lat fotografuje polskie protesty. 
W książce opisuje dzieciństwo w Londynie, młodość w Warszawie, życie towarzyskie, uczuciowe, fotograficzne początki i międzynarodową karierę. Pisze tak, jak fotografuje – bez upiększeń i efektów specjalnych, bo dobrze wie, że im prościej, tym więcej widać. 

1981, najsłynniejsze zdjęcie ze stanu wojennego: przed kinem Moskwa, gdzie wcześniej grano „Czas apokalipsy”, stoi opancerzony SKOT.

Nadal zachowuje pan optymizm? 

Tak piszę w książce? Muszę ją przeczytać, gdy tylko dostanę. Nowe rozdziały pisałem długo – nie wiedziałem, na czym skończyć, bo zwłaszcza w tym roku co chwilę dzieje się coś nowego. Być może gdy zaczynałem, byłem jeszcze optymistą. 
Teraz, przyznaję, nie wiem. Mam wrażenie, że jako kraj zmarnowaliśmy ostatnie pięć lat, od roku trwa pandemia, więc nastrój mam raczej pesymistyczny. Optymizmem napawają mnie protesty Strajku Kobiet. Od dawna mówię, że przyszłość jest w rękach kobiet i to one mogą zrobić rewolucję. Cieszę się, że młodzi złapali wiatr w żagle i wyszli na ulice. Mam nadzieję, że wreszcie coś się zmieni. Im szybciej, tym lepiej. 
Bo jak dochodzi się do jakiegoś wieku, to chciałoby się czerpać z życia, a nie zastanawiać się, co idzie źle.

Pan skończył niedawno 70 lat. 

No właśnie. Jak każdy mówię, że nie czuję się na tyle. Chodzę na wszystkie protesty, ale myślę, że jestem tam traktowany jak kolega staruszek. Dlatego chętnie pracuję z Tadeuszem Rolke, bo przy nim jestem młodziutki. 

1989, krótko przed upadkiem Muru Berlińskiego, uchodźcy z NRD na granicy węgiersko-austriackiej.

Sądził pan, że w okolicach siedemdziesiątki będzie pan biegał po ulicach? 

Do głowy by mi nie przyszło. Chciałem trochę pojeździć po świecie, pojechać na słońce na miesiąc, może nawet na całą zimę – staruszkowie robią takie rzeczy, a tu trzeba pilnować Polski. Gdy w 2015 roku zaczęły się protesty, nie mogłem wytrzymać. Wziąłem aparat i poszedłem. Mam we krwi, że dokumentuję naszą historię.

W nowych rozdziałach książki dużo miejsca poświęca pan sytuacji politycznej. 

Tak, zradykalizowałem się. To, co dzieje się w Polsce, jest tak denerwujące, że już nie wolno siedzieć cicho, uznałem, że muszę wyrazić swoją dezaprobatę. Słyszę czasem krytykę, że przecież jestem fotografem, więc nie znam się na polityce, a poza tym dziennikarz powinien być neutralny. Ja już nie muszę. Pracuję dla siebie, dla swojego archiwum, więc mogę być ostentacyjny. Chcę, żeby było jasne, po której stronie stoję. 

Podchodzi pan na protestach blisko, widzi emocje. 

Pierwszy raz w życiu pracuję wyłącznie szerokim kątem. Dawniej lubiłem długie obiektywy, teraz nie chce mi się nosić ciężkiego sprzętu. Mam małą leicę ze stałym szerokim obiektywem i ona zupełnie zmieniła mój punkt widzenia. Nie robię wielkich planów, ale twarze. Udaje mi się być niewidocznym, na tym zresztą w pewnym sensie polega nasza praca, że skradamy się, cichutko robimy zdjęcie i wycofujemy się. 

1970, Chris Niedenthal w Warszawie, z aparatem Zenit 3M (z obiektywem 135 mm). 

Co pan widzi w tych twarzach?

Troskę, teraz więcej desperacji. W pewnym sensie widzę w tych ludziach siebie – zmartwionego o kraj i zmęczonego tym, że tak niewiele możemy zrobić. Widzę wściekłość, ale też siłę. Przetrwaliśmy PRL, przetrwamy i to. 

Fotografował pan manifestacje w PRL, również w stanie wojennym. 

Wtedy najczęściej fotografowałem z góry, bo bycie w tłumie z aparatem było niebezpieczne. Demonstrujący sądzili, że skoro masz aparat, to jesteś ubekiem, ubecy mogli cię wyciągnąć do bramy, a zomowcy wiedzieli, kogo lać.
Robiłem więc z góry, bo musiałem mieć zdjęcia. Na tym polegała moja praca, a nie na tym, żebym został bohaterem – pobitym, bez sprzętu, bez filmów i tak dalej. Może było w tym trochę tchórzostwa, ale redakcje, dla których pracowałem, chciały dostać zdjęcia. 
Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Wszyscy wiedzą, że skoro są na demonstracji, to mogą być na zdjęciach. Tym bardziej że wszyscy fotografują. Wtedy nie wolno było fotografować milicji, nie można było podejść do zomowców. Dzisiaj policja bywa brutalna, ale robienie jej zdjęć jest możliwe. Inna rzecz, jak na to reagują. Przykre było niedawne brutalne zatrzymanie Agaty Grzybowskiej za błyśnięcie w twarz policjantowi. A późniejsze oficjalne tłumaczenia policjantów i polityków były po prostu żałosne. 

1982, sklep mięsny na warszawskiej Pradze

Pisze pan w książce, że kiedy miał już dobre zdjęcie, to wyjmował film z aparatu, choć było tam jeszcze 20 klatek. Znając trochę opowieści z PRL, zastanawiam się, jak reagowali na to koledzy, którzy filmy mieli ściśle reglamentowane.

Podobne artykułyPaszport do wolnościAleksandra Boćkowska Pewnie byli trochę zazdrośni, ale nie okazywali tego. Ja rzeczywiście nie miałem żadnych problemów z filmami. Pracowałem najpierw dla „Newsweeka”, potem dla „Time’a”, więc po prostu wystukiwałem telex do Nowego Jorku, że potrzebuję 40 rolek tego i 30 tego, i za parę dni frachtem lotniczym przysyłali. Mogłem pozwolić sobie na to, żeby wyjąć film, zanim każą mi to zrobić milicjanci czy tajniacy, a to się zdarzało nieraz. Musiałem być na to przygotowany.
W zachodniej prasie filmy były najmniejszym kosztem pracy, a w Polsce, poza sprzętem, największym. Ja zresztą w ogóle miałem szczęście zahaczyć o złote czasy, kiedy w dużych redakcjach koszty nie odgrywały żadnej roli. Dziś, gdy nieraz są jedyną rzeczą, która odgrywa rolę, a pal sześć zdjęcia, aż trudno w to uwierzyć. Wysyłano mnie na przykład na dwa miesiące do Związku Radzieckiego bez zamówienia na konkretny temat. Miałem pokręcić się, poszukać tematów i jeszcze dostawałem dniówkę. Dla fotografa raj na ziemi.

Przyjechał pan na stałe do Polski w 1973 roku. Gdyby miał pan jednym obrazem opisać tamten czas, co by to było?

Nigdy nie mówię, że przyjechałem tu na stałe. Przyjechałem do Polski na kilka miesięcy – i wsiąkłem. Znałem już trochę Polskę, od 1963 roku przyjeżdżałem na wakacje do rodziny, więc może dlatego nie utrwalił mi się konkretny obraz akurat z 1973 roku. Zapamiętałem, że wszystko było szare – architektura, domy, sklepy. Było obskurnie. W sklepach – pustki. Mnie to niespecjalnie przeszkadzało. Byłem młody, miałem w Warszawie rodzinę mojej mamy, różne ciocie, które mogły mnie nakarmić, i to one martwiły się, jak zdobyć jedzenie. Swoją drogą, to zresztą było cudowne, stoły zawsze były pełne. I fajni, ciekawi świata ludzie. To mnie przyciągnęło do Polski. 

1976, po zorganizowanym przez władzę wiecu poparcia dla PZPR. Opuszczony w pośpiechu Stadion Dziesięciolecia mówi więcej niż tłum. 

Pierwszy fotoreportaż, który zrobił pan dla londyńskiej agencji, był o klerykach-strażakach. Potem często fotografował pan religijne obrzędy. 

Religia w Polsce i w Anglii – to zupełnie inne światy. Tam chodziło się do kościoła albo – częściej – nie, i tyle. A tu zobaczyłem obrazy jak ze średniowiecza. Kalwaria Pacławska, Kalwaria Zebrzydowska, Jabłonna, Grabarka, nawet pielgrzymki do Częstochowy – to było bardzo wizualne, bardzo ciekawe. Miałem kampera i jeździliśmy z kolegami fotografować wszystkie te uroczystości. Byliśmy zachwyceni. Kłopot był tylko z benzyną. Każdy musiał wziąć w podróż pełen kanister benzyny. 
Nie musiałem tu być, nie musiałem tak żyć, ale mogłem i chyba właśnie to okazało się takie pociągające. W tych obskurnych, prymitywnych, czasami niebezpiecznych czasach spotkałem wspaniałych ludzi. Do dziś fascynuje mnie na przykład polskie kombinowanie. W Anglii zupełnie nieznane, tu każdy musiał wypracować sobie jakieś metody obchodzenia systemu, żeby móc w miarę normalnie funkcjonować. Mnie to imponowało. 

Pan jako akredytowany w Polsce korespondent miał dostęp do sklepu, w którym zawsze było mięso. Nie wspomina pan tego dobrze. 

Ten sklep spowodował, że w 1987 roku wyjechałem na kilka lat z Polski. Początkowo w ogóle tam nie chodziłem, nie chciałem się wyróżniać. Kiedy już się ożeniłem, trzeba było. Bo rodzina, dalsza rodzina, przyjaciele, znajomi. Kupowaliśmy tonami, rozdzielaliśmy, żeby ludzie mieli co jeść. Zupełna paranoja.
Lata 80., ten czas między stanem wojennym a 1989 rokiem, były beznadziejne. Korespondent „Time’a” na Europę Wschodnią mieszkał w Wiedniu i namawiał mnie, żebym tam przyjechał. Kontakt między Warszawą a Wiedniem był trudny, moja przeprowadzka miała ułatwić nam pracę. Wreszcie pomyślałem, że jestem już zmęczony sztucznym życiem ze sklepem mięsnym dla dyplomatów i korespondentów, obawiałem się, że to będzie trwać już zawsze. Zdecydowałem, że czas spakować rodzinę i sprawdzić się w normalnym świecie. 

Kamper w trasie. Tym autem Chris Niedethal jeździł po Polsce fotografować uroczystości religijne. Tu: Niedziela Palmowa na Kurpiach.

Zanim zamieszkał pan w Warszawie, skończył pan studia fotograficzne w Londynie. W 1972 roku obronił pan pracę dyplomową „Czy fotoreportaż ma przyszłość?”. Co pan pisał?

Że umiera. Zamykano wtedy ważne pisma, które publikowały poważne fotoreportaże. Wkraczała telewizja. Nie było jeszcze 24-godzinnych kanałów informacyjnych, ale codzienne serwisy psuły zabawę tygodnikom – ludzie wszystko widzieli wcześniej. Wydawało się więc, że kończy się jakaś era. Przewidywałem, że w miejsce zamkniętych powstaną inne pisma, bardziej specjalistyczne, pewnie nie na tak wysokim poziomie, ale jakieś miejsce do publikowania zdjęć zawsze będzie. 

Minęło prawie 50 lat i…

I fotoreportaż nadal umiera. Po drodze powstały telewizje informacyjne i – przede wszystkim – internet. Na pewno jest coraz mniej miejsc, gdzie można puścić porządny fotoreportaż. Myślę podobnie jak w 1972 roku: jest źle, ale nie beznadziejnie. Obserwuję młodszych kolegów. Oni wymyślają długotrwałe projekty, zdobywają finansowanie – granty, stypendia, crowdfunding. Wydają potem ciekawie zrobione książki, robią wystawy. To wspaniale. Ale jak z tego żyć? Tego nie wiem. Za moich czasów takie projekty zlecały bogate czasopisma, nie robiło się, jeśli nikt za nie nie płacił. Tym bardziej mi tutejsi koledzy i koleżanki imponują. 

Pan zdjęcia z protestów publikuje na Facebooku. 

Rzadko daję zdjęcia do agencji, bo nie chcę psuć rynku młodszym. A publikuję w internecie, żeby ludzie wiedzieli, że żyję, jestem w miarę aktywny i w miarę jeszcze potrafię. Niedawno jedno z tych zdjęć spodobało się w redakcji „Wysokich Obcasów”, dały na okładkę. To bardzo miłe, bo dawno nie miałem okładki, a to dla fotografa ważne. 

Od 2015 roku Polki i Polacy protestują przeciw władzy PiS. Chris Niedenthal towarzyszy im z leicą z szerokątnym obiektywem.

Co może zdjęcie? 

Świata nie zmieni, ale możemy mieć wpływ na to, jak ludzie widzą wydarzenia. Fotografie mogą ludzi poruszyć. Tak było z kilkoma zdjęciami z wojny w Wietnamie – dzięki nim ludzie zobaczyli, co tam się dzieje, zaczęli protestować, dusić rząd, żeby wycofał się z tej wojny. Dzisiaj nadal pokazujemy, co się dzieje, możemy naciskać na opinię publiczną.

Zdjęcia z protestów mogą zachęcić do wyjścia z domów tych, którzy ciągle w nich siedzą? 

Nie sądzę. Ale pewnie mogą wzbudzić jakieś emocje. Jesienią miałem mieć wystawę zdjęć z protestów, to nie pozwolono ich powiesić. 

Właśnie! Dyrektorka Zespołu Szkół Plastycznych w Rzeszowie nie pozwoliła powiesić wystawy, która była częścią Rzeszowskiego Weekendu Fotografii. Uzasadniła, że chodzi o treści polityczne. Co tam było? 

Podobne artykułyKulisy sesji „Wiatr od morza” w obiektywie Chrisa NiedenthalaChris Niedenthal To były zdjęcia z ostatnich lat, głównie z protestów, ale nie tylko. Również z Parady Równości, coś z festiwalu Pol’and’Rock w Kostrzynie, nawet z kampanii Andrzeja Dudy. Organizatorzy już wieszali wystawę, gdy dowiedzieli się, że nie mogą, bo to zbyt polityczne. 
Przez cały PRL nikt mnie nie cenzurował. W 1988 roku wystawiałem zdjęcia z „Time’a” w galerii Związku Polskich Artystów Fotografików. Być może wybierałem je ostrożnie, ale nie przypominam sobie, żebym musiał z kimś konsultować treść. A tu mamy rok 2020 i taka rzecz. Wewnętrznie zaśmiałem się, bo dostałem dowód, że mam rację w tym wszystkim, co myślę o naszym rządzie. Oczywiście ta dyrektorka nie jest bezpośrednio związana z rządem, ale uległa opartemu na strachu sposobowi myślenia, na którym władzy zależy. 
Potem zresztą zgłosiła się inna galeria w Rzeszowie, że chętnie pokaże wystawę, po niej inne miasta. Ale COVID robi swoje, więc na razie czekamy, ale mam nadzieję, że w przyszłym roku uda się te zdjęcia pokazać. 

Protest przed pałacem prezydenckim. 

Odskocznię od trudnych czasów znajduje pan w muzyce. 

Znajdowałem, bo od roku nie możemy grać – podróżowanie jest zbyt ryzykowne. Ale tak, z kolegami z Londynu, których znam od dzieciństwa, gramy covery naszych ulubionych piosenek z lat 60. i 70. Stonesi, Jimi Hendrix, Bruce Springsteen… Jeden z kolegów jakiś czas temu zamieszkał pod Poznaniem w domu z krytym basenem. Basen nie był mu potrzebny, więc oblepiliśmy go gąbkami, żeby uzyskać dobrą akustykę. Tam się spotykaliśmy. Gadaliśmy o dawnych czasach i graliśmy. Nasz gitarzysta i wokalista jest architektem – zaprojektował schodki, które umożliwiły bezpieczne schodzenie i wchodzenie, bo początkowo było to bardzo karkołomne. Teraz jest luksusowo. 
Nazywamy się Sir Hardly Nobody, nagraliśmy w tym basenie płytę zatytułowaną „Drywood Blues” i mamy świadomość pewnych niedoskonałości. Ale jak na dinozaurów jesteśmy OK. Radość mamy z tego ogromną, marzymy, żeby zagrać koncert. 

Pan gra na perkusji. Dlaczego? 

Bo to taki instrument, na którym jak raz się zacznie grać, to się go kocha. Jestem trochę zardzewiałym perkusistą, bo miałem chyba z 50 lat przerwy w graniu, ale uwielbiam to. To jest fizyczny instrument, trzeba włożyć w to trochę energii. Teraz, skoro nie mogę grać, słucham tej płyty w samochodzie. Żona już się trochę niecierpliwi, ale ja wsłuchuję się, wyłapuję pomyłki, żeby niepowtarzać błędów. 

2020, jeden z protestów Strajku Kobiet

Pisze pan, że fotoreporter nie powinien wraz z zakończeniem imprezy opuszczać miejsca zdarzenia, bo najciekawsze może pokazać się później. Zostaje pan czasem po protestach?

Zawsze uważałem, że tak trzeba. Teraz, zwłaszcza po wielokilometrowych spacerach, jestem na to zbyt wyczerpany. Ale ciągle mogę poradzić, żeby tak robić.

* Chris Niedenthal, „Zawód fotograf. Ciąg dalszy nastąpił”, wydawnictwo Marginesy

(Fot. materiały prasowe)

 

Aleksandra Boćkowska
  1. Kultura
  2. Książki
  3. Chris Niedenthal: Dokumentowanie naszej historii mam we krwi
Proszę czekać..
Zamknij