W tym roku skończyła siedemdziesiąt lat i wydaje się, że jest w znakomitej formie, jak nigdy wcześniej. Dzięki rolom w serialach Christine Baranski przeżywa drugą młodość. Jej charakter opisuje się często jednym słowem: klasa. Co to znaczy, wie doskonale każdy, kto widział aktorkę w „Pozłacanym wieku” albo „Sprawie idealnej”.
Pierwszym przedstawieniem scenicznym, jakie zobaczyła, był występ Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, na który zabrał ją ojciec, Lucien Baranski. Bo zarówno on, jak i jego małżonka, Virginia de domo Mazurowska, byli – mimo że urodzili się już w Ameryce – rozkochani w polskiej kulturze.
Jest końcówka lat 50., Christine ma jakieś siedem lat i widzi zarówno wzruszenie, jak i wielkie emocje ojca, bijącego na stojąco brawo „Śląskowi”. To wtedy, jak wspominała po latach, zobaczyła po raz pierwszy, jakie reakcje mogą wywoływać osoby na scenie, i postanowiła zostać aktorką. Ojciec początku jej aktorskiej drogi już nie dożył – zmarł rok później, dużo za wcześnie. Zostawił żonę i dwójkę dzieci, bo Christine miała też o kilka lat starszego brata. Po śmierci ojca Christine coraz częściej bywała u dziadków, którzy także mieszkali w Buffalo w stanie Nowy Jork, gdzie wraz z początkiem XX wieku zagnieździła się duża polska społeczność. Tak duża, że miała swoją prasę, radio, teatr. We wszystkie te inicjatywy byli zaangażowani dziadkowie Christine, prowadzący dom, w którym mówiło się po polsku, jadło po polsku i modliło się po polsku w konfesji, ma się rozumieć, rzymskokatolickiej. Nad wszystkim czuwała sama Najświętsza Panienka, to przed jej figurką mała Christine próbowała pierwszych występów.
Nazwisko Christine Baranski w 2018 roku zostało umieszczone w Theatre Hall of Fame
Dla Christine – przedstawicielki trzeciego osiadłego w Stanach, w pełni zasymilowanego pokolenia – Polska była już wyłącznie odległą krainą, która dała jej umiejętność wymówienia kilku trudnych słów, znajomość paru tradycyjnych smaków i katolicyzm. Nie tylko w domu, lecz także poza nim posyłano ją bowiem do wyłącznie katolickich (i żeńskich) szkół. W nich Christine Baranski nie sprawiała żadnych kłopotów, przeciwnie – uczyła się świetnie i była klasową przewodniczącą. Potem parokrotnie mówiła, że być może gdyby nie chodziła do szkoły żeńskiej, nie odważyłaby się na wiele rzeczy, na przykład na kandydowanie w uczniowskich wyborach – ciekawa dżenderowa obserwacja. Nie trzeba chyba dodawać, że ważną częścią jej ówczesnego życia były występy w szkolnych przedstawieniach, które niechybnie zaprowadziły ją do nowojorskiej Juilliard – niezmiennie najbardziej prestiżowej szkoły sztuk performatywnych w Ameryce. Co ciekawe, Christine nie dostała się do niej za pierwszym razem z powodu, zdaniem komisji rekrutacyjnej, wad wymowy (zbyt twardego „r” i świszczącego „s”), których pozbywała się przy pomocy logopedy i małej korekty dentystycznej, likwidującej diastemę. Po tych korektach Juilliard stanęła już przed nią otworem. Gdy ją przyjęto, wypiła razem z dumną z córki Virginią kilka koktajli o nazwie – nomem omen – Manhattan. I tak wkroczyła w lata 70.
Na studiach szybko zauważono jej wielki talent i zaoferowano pierwsze teatralne role na Off-Broadwayu. Tam właśnie, będąc tuż po trzydziestce, poznała swojego przyszłego męża. Christine Baranski i Matthew Cowles pobrali się chwilę później, w roku 1983, i spędzili ze sobą trzy dekady, aż do śmierci Matthew w roku 2014. To małżeństwo było, można powiedzieć, wymodlone przez Christine, która oprócz aktorskiej kariery bardzo, ale to bardzo chciała wyjść za mąż i bardzo, ale to bardzo chciała mieć dzieci – założenie rodziny było w jej wypadku kwestią oczywistą i upragnioną. Trudno powiedzieć, czy w realizacji tego planu dopomogła Najświętsza Panienka (Christine prosiła ją o pomoc także w tej sprawie), bo nie była chyba zadowolona z tego, że państwo młodzi przyjechali na ślub Lucyferem – tak nazywał się motocykl Matthew. Pamiątką po tej eskapadzie została plama smaru na ślubnej sukni, na szczęście.
Szczęściu małżeńskiemu i powiększającej się rodzinie (o dwie córki, Isabel i Lily), sprzyjało także szczęście zawodowe, naturalnie poparte wielkim talentem. Christine Baranski została w końcu porwana przez Broadway, amerykańskie marzenie każdego, kto chce występować na scenie. W dodatku grała w produkcjach największych – między innymi ze Stephenem Sondheimem, jedną z legend Broadwayu. Grała tak dobrze, że już w roku 1984 dostała pierwszy raz Nagrodę Tony, a pięć lat później kolejną. Nominacji miała o wiele więcej; stała się w kolejnych latach jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy Broadwayu. Ukoronowaniem jej teatralnej działalności było cztery lata temu umieszczenie nazwiska Baranski w Theatre Hall of Fame, swego rodzaju panteonie amerykańskiego teatru.
Jej teatralnej karierze towarzyszyła ta filmowa, choć w wypadku produkcji kinowych – umiarkowana. Nieco starsi widzowie mogą pamiętać Baranski z absolutnie kultowej „Klatki dla ptaków” („The Birdcage”) z połowy lat 90., w reżyserii Mike’a Nicholsa, nieco młodsi z nagrodzonego Oscarem musicalu „Chicago”, a jeszcze młodsi z musicalu „Mamma Mia!” i jego sequelu „Mamma Mia! Here We Go Again”. Za to znacznie lepiej Christine Baranski radziła sobie na małym ekranie. W drugiej połowie lat 90. wielką popularność za oceanem przyniosła jej rola w sitcomie „Cybill”, opowiadającym o perypetiach tytułowej Cybill (w tej roli Cybill Shepherd), dwukrotnej rozwódki z dziećmi, która będąc już po czterdziestce, nadal czeka na przełom w swej aktorskiej karierze. Christine grała niewylewającą za kołnierz przyjaciółkę Cybill. Grała tak dobrze, że dostała za tę rolę Nagrodę Emmy.
Za rolę w „Sprawie idealnej” Christine Baranski dostała nominację do Złotych Globów
Baranski wielokrotnie mówiła, że poważniejsze role zaczęła dostawać po trzydziestce, poważniejsze pieniądze po czterdziestce, a jej filmowa kariera nabrała rozpędu dobrze po pięćdziesiątce. Wtedy zaczęła najpierw pojawiać się z sukcesami w „Teorii wielkiego podrywu”, a potem, w roku 2009, zaczęła grać Diane Lockhard, topową prawniczkę w topowej kancelarii prawnej, w bodaj najpopularniejszym wówczas serialu CBS „Żona idealna” („The Good Wife”). Produkcja była tak popularna, że kiedy skończono jej nadawanie (dobrzy scenarzyści wiedzą, kiedy trzeba skończyć), Christine Baranski natychmiast dostała propozycję zagrania w spin-offie „Żony idealnej”, jakim jest serial „Sprawa idealna” („The Good Fight”), który w Polsce można oglądać na HBO Max. Nie trzeba chyba dodawać, że i tę rolę zauważono natychmiast i nominowano za nią Baranski do Złotych Globów.
Christine Baranski, zauważy to szybko każdy widz, jest najczęściej obsadzana w bardzo konkretnym typie postaci – kobiety eleganckiej, inteligentnej. Sama aktorka, pytana o to w wywiadach, odpowiada zwykle żartobliwie, że to dlatego, że po prostu jest elegancka oraz inteligentna. Opakowanie tej odpowiedzi w żartobliwy ton świadczy o jej dystansie do siebie, ale prawda jest taka, że Christine Baranski jest w rzeczy samej właśnie taka, jak mówią. Kiedy włączy się dowolną rozmowę z nią na YouTube, właściwie w co drugim komentarzu można przeczytać zdanie typu „She is so classy!”. Jest – zarówno na ekranie, jak i prywatnie.
A skoro Baranski jest „so classy”, trudno sobie bez niej wyobrazić kręcenie takiego serialu jak „Pozłacany wiek” („The Gilded Age”), opowiadającego o życiu starej nowojorskiej elity przełomu XIX i XX wieku, do której dołącza nagle ambitna nuworyszowska rodzina. I buduje swoją bombastyczną rezydencję, a raczej pałac, naprzeciw okien rezydencji Agnes Van Rhijn – niezależnej, eleganckiej oraz inteligentnej snobki, tworzącej oczywiście najjaśniejszą konstelację elity Nowego Jorku. Któż mógłby ją lepiej zagrać niż Christine Baranski? Nikt. Aktorka wydaje się do tej roli stworzona i jej granie sprawia Baranski, wiemy to z pierwszej ręki, wielką przyjemność. Wielką przyjemnością jest również śledzenie kariery tej siedemdziesięcioletniej kobiety. Jak sama mówi, jest dzisiaj tak zajęta, jak nigdy wcześniej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.