Każda ciąża, nawet ta chciana i wyczekiwana, zaczyna się od wielkiego dysonansu – nie wiesz, czy zaszłaś w nią, czy nie. Twoje ciało długo nie daje jasnych sygnałów. Jeśli spodziewasz się dziecka, przez kolejne miesiące będziesz funkcjonować, odczuwając w jakimś stopniu napięcie, lęk, niepewność. I nawet jeśli odnajdziesz się w nowej roli, poczujesz spełnienie, twoja relacja z własnym ciałem zostanie wystawiona na wielką próbę.
Na samym początku, żeby dowiedzieć się, co się dzieje w twojej macicy, musisz zrobić test. Ale nawet on nie da odpowiedzi od razu. Żeby mieć pewność, czy jesteś w ciąży, od stosunku musi minąć co najmniej kilka dni. To doskonały obraz tego, jak będziesz funkcjonować przez najbliższe miesiące. Przeżyjesz niełatwe doświadczenie, które jednak może okazać się bardzo rozwojowe. Jeśli poddasz się i zaprzyjaźnisz z własnym ciałem, zyskasz coś bardzo cennego – harmonię, spójność, zdrową pewność siebie. Tak było właśnie w moim przypadku.
Ciąża: O czym nie przeczytasz w kolorowych magazynach
Dwa paski często bywają zaskoczeniem, „A więc jednak” – myśli moja głowa, jakby nie należała do ciała. A wszystko, co się dzieje później, przypomina stan choroby – drażliwość na zapachy, nudności, zmęczenie, którego nie rozładowuje nawet dziesięciogodzinny sen.
Moje ciało wyraźnie się zmienia, patrzę w lustro z niedowierzaniem. Biust nabrzmiewa, powiększając się o rozmiar, i to wystarczy, żeby ubrania leżały inaczej, jakbym miała sylwetkę jakiejś innej osoby.
Nagle czuję też, że mam brzuch. Pracuje głośno, jest ciężki, bez względu na to, jak lekkie śniadanie przygotuję, wzdyma się.
Mniej więcej wtedy uświadamiam sobie, że moje ciało nie jest już moje. Staje się autonomiczne, ma do wykonania misję. Ono każdego dnia troszeczkę się przebudowuje, a ja odkrywam te zmiany z wielkim zdziwieniem i przyjmuję pokornie swoją rolę – mam za nim podążać, wsłuchiwać się w jego potrzeby i za wszelką cenę unikać zagrożeń.
O kawie i papierosach już dawno zapomniałam, ale z rozmów z doświadczonymi koleżankami dowiaduję się, że pora odstawić też ulubioną herbatę, wodę gazowaną i sery pleśniowe. Czytam w poradniku, że kiedy dopadnie mnie wilczy apetyt, powinnam zaspokoić go zielonymi warzywami, roślinami strączkowymi i produktami mlecznymi (najlepiej z ekologicznych upraw). Ale kiedy to się dzieje, nie mam czasu, działam kompulsywnie. Pochłaniam to, co wpadnie mi w ręce – wielką paczkę chipsów, szynkę w plasterkach albo litrowe lody, a później mam wyrzuty sumienia. Sama przed sobą czuję wstyd. Kilogramy na wadze rosną.
Zgodnie z poleceniami ekspertów odstawiam farbę do włosów, olejek lawendowy do kąpieli czy krem do twarzy z witaminami. Hormony zmieniają stan mojej skóry, z suchej robi się nagle tłusta, pojawiają się pryszcze, których nigdy wcześniej nie miałam. Muszę nauczyć się codziennej pielęgnacji na nowo. W drogerii spędzam godzinę, analizując składy kosmetyków.
A później zaczyna rosnąć mi brzuch. To moment, kiedy ciało zaczyna mówić za mnie: Uwaga jestem w ciąży, więc naprawdę jest mi trudno!
Nie muszę tłumaczyć, dlaczego mam tak płytki oddech, że jak siedemdziesięciolatka odpoczywam, wspinając się po schodach, albo ciągle wyskakuję do toalety, żeby siusiać. Nagle świat robi się jakby odrobinę bardziej empatyczny – rozstępują się przede mną kolejki, zawsze zwalnia się dla mnie jakieś miejsce w metrze.
Czytam pasjami ciążowe fora i wiem, że widoczny brzuch dla wielu kobiet to punkt zwrotny. Po tygodniach cichej walki wreszcie czują dumę z ciała – stają się boginiami płodności. Lubią same siebie w pełnych kształtach, w oczach partnerów stają się jeszcze bardziej kobiece i zmysłowe.
Ja tak nie mam, ale dostaję od natury prezent – włosy, które zawsze były delikatne i cienkie, nagle robią się witalne i lśniące. Układam je codziennie przed lustrem i wtedy zauważam też pierwsze siwe pasmo w przedziałku. Nic za darmo, myślę.
W trzeci trymestr wchodzę z naprawdę dużym brzuchem, który codziennie rytualnie masuję kremami na rozstępy. Brzuch to realna przeszkoda w wygodnym ułożeniu się do snu czy prowadzeniu auta, bo chodzenie nawet na krótkie dystanse robi się problemem. O wiązaniu butów czy obcinaniu paznokci u stóp nie wspomnę. Nigdy nie umiałam prosić o pomoc, zwłaszcza partnera; teraz, kiedy nie mam wyjścia, siłą rzeczy zaczynam. Najpierw cicho i nieśmiało, z czasem już konkretnie i dobitnie. Po pewnym czasie łapię się na tym, że co drugie zdanie zaczynam od „czy mógłbyś”, „czy możesz”. Jest mi głupio, ale ze zdziwieniem odkrywam, że on reaguje szybko i naturalnie. „Po prostu opiekuje się tobą” – słyszę od przyjaciółek. On nawet wydaje się być dumny z tego faktu. W ten sposób niezborne ciało uczy mnie dobrej komunikacji.
Poród, karmienie piersią, połóg: Zanim powróci dawne ciało
Jednak prawdziwą walką z ciałem okazuje się poród.
Czekam w szpitalu, bo dziecko nie kwapi się z przyjściem na świat. Mam komfortowe warunki – wyremontowany oddział z nowoczesną aparaturą, budzący zaufanie personel i wskazania: odpoczywać, czekać i obserwować. Oczywiście nie umiem i zamartwiam się, snując czarne scenariusze i hipotezy. Aż pewnej nocy budzę się przerażona w mokrym łóżku – odchodzą mi wody płodowe, a ja czuję się najbardziej zagubioną osobą na świecie. Skurcze, które według podręczników powinny pojawić się naturalnie i doprowadzać mnie do krzyku, nie nadchodzą. Lekarz każe czekać, niczego nie tłumaczy i wychodzi zaaferowany innymi pacjentkami. Czas wlecze się.
Po 6 godzinach i kilku nieudanych próbach wywołania akcji porodowej trafiam na stół operacyjny. Moje dziecko przychodzi na świat całe i zdrowe, ale dzięki cesarskiemu cięciu. A przecież nie tak to planowałam. Za kilka dni okaże się, że cesarka jest moim kompleksem – „nie umiałam urodzić”, „w innych warunkach, bez lekarza i technologii sytuacja skończyłaby się tragicznie”. „Moje ciało zawiodło” – wyrywa mi się w jakiejś rozmowie.
Karmienie piersią też nie przychodzi mi naturalnie. Biust jest obrzmiały i bolesny, mimo ciągłych ćwiczeń z laktatorem nie daje mleka. „Co robię źle?” – pytam, a pielęgniarka odpowiada: „Trzeba próbować do skutku”. Kiedy moja córeczka płacze, nie potrafię znieść presji i sięgam po mleko w proszku, a po trzech dniach zupełnie kapituluję i porzucam sprzęt do odciągania mleka. Temat zmieniam w tabu, co nie jest trudne, bo połóg znoszę źle – zero energii, źle gojąca się rana po cesarce, fatalny nastrój.
Hormonalna burza rozkłada mnie na łopatki. W tym czasie stronię od ludzi, nie jem, całymi dniami śpię. Mam szczęście, że mogę liczyć na zaangażowanie partnera, który nie zadając pytań, uczestniczy w opiece nad dzieckiem.
Dopiero po jakiś trzech miesiącach zaczynam czuć, że znów jestem sobą; z zachwytem to odkrywam. Chodzę dawnym krokiem, brzuch i biust wracają na swoje miejsce, włosy są równie fatalne, co przed rokiem. Po ciąży zostaje mi blizna i przebarwienia hormonalne na twarzy.
Kupuję więc odpowiednie kremy, bo ciąża nauczyła mnie, że na wszystko zostały wymyślone kosmetyki, i umieram ze szczęścia, przymierzając stare sukienki. Czuję się, jakby ktoś oddał mi dawne życie.
Z czasem uczę się poskromić autokrytykę i uczę wdzięczności – w końcu moje ciało wydało na świat nowe życie. Teraz nosi kilkunastokilogramowego berbecia na rękach i wciąż daje radę. Jest jak z gumy, jak ze stali, ale lepsze, bo ma cudowną zdolność regenerowania się.
Niedługo obchodzę 40. urodziny, z biologicznej perspektywy to ostatni dzwonek na ewentualne drugie dziecko, 10 lat do menopauzy. Coś się definitywnie kończy. Moje przyjaciółki, rówieśniczki, wpadają w tych okolicznościach w panikę. Ja nie. Dojrzałość jakoś mnie nie przeraża, jest po prostu kolejnym etapem, w który wejdę ze swoim ciałem. Lubię je i znam już dobrze, pielęgnuję, jak umiem. Wiem też, jak to jest utracić kontrolę – ciąża okazała się cenną lekcją życia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.