Pierwsze wrażenie ze spotkania z Królową? Zaskoczenie, bo monarchini okazuje się taka normalna. No i ma fenomenalne, autoironiczne poczucie humoru. Pewnie gdyby koronę nosiła na stałe, a klejnot byłby prawdziwy, byłoby inaczej. Ale aktorka Claire Foy włożyła na głowę tylko kopię korony Świętego Edwarda, a całość miała miejsca na planie filmowym, gdzie wszystko jest umowne.
Na szczęście urodzonej w Stockport (ale wychowanej w Buckinghamshire!) trzydziestoczteroletniej Brytyjki nie obowiązuje protokół. Dlatego może bez zahamowań żartować, na przykład na temat spotkania z Ryanem Goslingiem, z którym zagrała w „Pierwszym człowieku”. Świetnie przyjęty film Damiena Chazelle'a („La la Land”) otwierał ostatni wenecki festiwal filmowy, a Foy wciela się w nim w żonę Neila Armstronga. Gdy spotkałam ją na początku tego roku – pretekstem była wtedy premiera filmu „Pełnia życia” – zdjęcia do weneckiego filmu jeszcze trwały.
Foy wyróżnia się na tle hollywoodzkich gwiazd i gwiazdek, które na podobne spotkania potrafią przybyć prosto z gabinetu stylisty, wymalowane i przebrane, jakby zaraz czekała je co najmniej gala rozdania Oscarów. Potem, zamiast koncentrować się na rozmowie, muszą uważać, żeby niczego nie zagiąć i nie poplamić. Ona weszła do hotelowego pokoju zrelaksowana i swobodna, w zwyczajnych ciuchach, z delikatnym, niemal niewidocznym makijażem, którego najmocniejszym akcentem był uśmiech. Jej luz, brak zblazowania, sympatia, jaką wzbudza są często chwalone przez dziennikarzy. Podczas rozmowy z przejęciem opowiadała między innymi o absurdach zyskanego świeżo statusu celebrytki. – Gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że będę partnerować Ryanowi Goslingowi, to dostałabym co najwyżej napadu histerycznej głupawki i kazała mu spadać. A spotkawszy Ryana uznałabym, że to na pewno nie on, tylko jakiś złodziej ciał, który się pod niego podszywa! – mówiła. Rzeczywiście, jeszcze kilka lat wcześniej perspektywa pracy z branżowymi tuzami pokroju Goslinga czy Stevena Soderbergha mogłaby się jej wydać abstrakcyjna.
Gdy studiowała film w Liverpool John Moores University, zamierzała zostać operatorem kamery. Jeden z nauczycieli zasugerował, że powinna spróbować aktorstwa. Po roku w Oxford School of Drama wcieliła się w rolę byłej narzeczonej wilkołaka w „Być człowiekiem”. Od początku kariery grywała głównie w popularnych telewizyjnych produkcjach. Niektórzy widzowie kojarzyli ją z „Małej Dorrit”, inni z „Na salonach i w suterenie”, „Piekła pocztowego” lub „The Night Watch”. Po „Wolf Hall”, gdzie zagrała Anne Boleyn, krytycy filmowi zaczęli jej się uważniej przyglądać. Dzięki stałej obecności w telewizji na Wyspach miała ugruntowaną pozycję. Ale dopiera rola Królowej w „The Crown” odpaliła tę rakietę w kosmos. Krytycy nie mogli się nachwalić maestrii, z jaką Foy oddała specyficzną psychiczną dyspozycję swojej postaci. „Nie jest łatwym zadaniem z charyzmą zagrać kobietę, której głównymi cechami charakteru są, z konieczności, dystans i opanowanie. Poprzez ślad uśmiechu w kąciku ust, błysk w przepastnych oczach, Foy udało się zasugerować jak wiele nieoczywistości kryje się pod tą zrównoważoną powłoką” – pisał z zachwytem „The Guardian”. Nie chodziło tylko o to, że Foy doskonale uchwyciła esencję postaci, co doceniło m.in. zrzeszenie zagranicznych dziennikarzy w Hollywood, przyznając jej w 2017 roku Złoty Glob. „The Crown” miał też imponujący budżet, Netflix wyłożył na niego sto milionów funtów. Stając się twarzą hitowego serialu, Foy udowodniła, że warto w nią inwestować, bo oprócz talentu jest także w stanie zarabiać. Przed Brytyjką natychmiast otworzyło się wiele drzwi. Foy często podkreśla w rozmowach, że warto było na tę chwilę czekać. Gdyby sława przyszła wcześniej, nie umiałaby odpowiednio jej przyjąć. Pewnie by się przestraszyła, przypisała swój sukces komuś innemu. Dlaczego? Jak sama przyznaje, jako nastolatka nosiła w sobie dużo gniewu. Źródło tej frustracji leży według niej w kulturowych różnicach w wychowaniu chłopców i dziewczynek. Przez wpisany w patriarchat podwójny standard wykształcona w liceum dla dziewcząt Foy długo nie umiała ufać samej sobie, podążać za instynktem.
– Robiłam raczej to, czego ode mnie oczekiwano. Młode panienki od początku są uczone, co wypada, co należy, co się podoba. Mam szczęście, że odkryłam aktorstwo jako kanał, poprzez który mogę wyrażać siebie, ale ten przywilej nie jest dany każdemu – mówiła „Guardianowi”. – Chciałabym żeby był jakiś sposób dotarcia do młodych dziewczyn i powiedzenia im, że nie muszą być grzeczne i ładne, żeby przetrwać i zasłużyć na miłość. Z czasem Foy nauczyła się słuchać swojego wewnętrznego głosu i przestała kwestionować swoją wartość. Teraz stara się wychowywać swoją córkę tak, by nauczyła się tego szybciej od mamy. Podczas naszej rozmowy wspominała, jak „przez lata obserwowała na planie mężczyzn, którzy po prostu wymagali tego czy owego i wszystko było okej. Ale gdy kobieta zwraca uwagę na jakąś niedogodność, od razu zaczynają się dziwne spojrzenia”.
Na planie „The Crown” po raz pierwszy odważyła się o coś poprosić, mieć jakieś oczekiwania względem produkcji. Choć sama nigdy nie doświadczyła na planie molestowania, konsekwentnie z uznaniem wypowiada się o przemianie, jaka aktualnie zachodzi w branży, która wreszcie zaczęła rozliczać uprzywilejowanych oprawców. W takiej transformacji pomogło jej doświadczenie macierzyństwa. Na casting do roli Królowej przyszła w zaawansowanej ciąży. – Upewniałam się trzy razy, że są zdecydowani, że rozumieją, że nie da rady przewidzieć, w jakim będę stanie po porodzie. Zgadzali się na wszystko, zachęcali do zadawania pytań i zwracania uwagi, jeśli czegokolwiek mi potrzeba – mówiła. Na plan weszła trzy miesiące po urodzeniu córki. Podkreśla, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie zaangażowanie jej męża, także aktora, Stephena Campbella Moore'a. Na razie nic nie wskazuje na to, by Claire i Stephen mieli pójść w ślady rodziców aktorki, którzy rozwiedli się, gdy miała osiem lat. Wypracowali zdrowe zasady, a w związku pielęgnują partnerstwo i równość. Foy często podkreśla, że to nie fanaberia, a absolutna podstawa. – Myślę, że gdy w związku pojawia się dziecko, dociera do nas, że rzeczywiście istnieją jakieś napisane rzez naturę czy instynkt role. Ale bardzo ważne jest, żeby się tymi rolami świadomie zamieniać. Oboje dużo pracujemy i u nas nie ma takiej sytuacji, że jedno mówi do drugiego: „Kochanie, już dziewiąta, więc wychodzę do pracy, a jak wrócę przywitaj mnie obiadkiem” – mówi Foy.
Choć atmosfera na planie „The Crown” sprzyjała kobietom, producenci i tak stali się częścią środowiskowego skandalu, gdy okazało się, że za główną rolę Foy dostała mniej pieniędzy niż jej ekranowy mąż grany przez Matta Smitha. Decydenci z Netflixa tłumaczyli, że w momencie podpisywania umów znany z „Doktora Who” aktor był znacznie bardziej popularny. Dobrze, ale dlaczego w takim razie tę proporcję płac zachowano podczas drugiego sezonu? Po aferze, jaka przetoczyła się przez media, pojawiła się informacja o wyrównaniu, jakie ma wpłynąć na konto Foy. Jednak mogła to być jedynie plotka, bo zainteresowana twierdzi, że takie pieniądze do niej nie trafiły.
W „Niepoczytalnej” Stevena Soderbergha zagrała kobietę, której wmawia się, że jest szalona. Wiedza z zakresu psychologii i psychiatrii może okazać się przydatna, bo choć prywatnie Foy ma poukładane życie, to zawodowo często balansuje na granicy schizofrenii. Tej jesieni niemal równolegle do kin wchodzą dwa filmy w których gra kobiety, które nie mogłyby się bardziej od siebie różnić, nie tylko wizualnie. Jako krótkowłosa brunetka Janet Armstrong Foy jest niemal nie do poznania. „Pierwszy człowiek” opowiadający o lądowaniu na Księżycu ma skupiać się także na tym, co działo się na ziemi. Celem Damiena Chazelle'a było opowiedzienie historii jednego z najbardziej doniosłych osiągnięć w historii ludzkości, przy jednoczesnym zakorzenieniu jej w czymś intymnym, „w pełnej znaczących drobiazgów codzienności”, jak mówił w jednym z wywiadów.
– Chcieliśmy wiedzieć, jakie to musiało być uczucie dla Neila lub Janet, ludzi ukształtowanych przez tamten czas, że uczestniczą w wydarzeniach, które w pewnym sensie przypominają fabułę filmu o superbohaterach – mówi aktorka. Z jednej strony, kobiecość definiowana przez jeszcze konserwatywny, tradycyjny klimat amerykańskich lat sześćdziesiątych. Z drugiej, tatuaże, poczochrane czarne włosy i gniew. W takiej odsłonie też wkrótce zobaczymy Foy.
Rola w „Dziewczynie w sieci pająka” była dla Brytyjki dużym wyzwaniem. Nie tylko gra znaną z powieści Stiega Larssona Lisbeth Salander, czyli postać bezdyskusyjnie kultową, ale też przejmuje schedę po aktorkach, które niemalże się z tą postacią zlały. Claire nie traktuje tego występu inaczej niż poprzednich. Żartuje, że to może być kwestia angielskiej mentalności. Przecież w kraju Szekspira aktor najczęściej gra rolę, którą wcześniej interpretował ktoś inny. Pół żartem, pół serio mówi, że przyjęła rolę Lisbeth nie tylko dlatego, że marzyła o tak ambitnym wyzwaniu, ale też dlatego, że czuje się wreszcie „gotowa na wkurw”. Czy uda jej się dorównać Noomi Rapace i Rooney Marze? To chyba pytanie retoryczne. Wszystko, co robiła do tej pory tylko potwierdza, że dla Claire Foy nie ma w aktorstwie rzeczy niemożliwych.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.