Carrie Bradshaw wraca! Wraca z czasów, gdy nikt nie mówił o zrównoważonej modzie, równości między ludźmi, katastrofie ekologicznej, kiedy w dobrym tonie było być osobą uprzywilejowaną. Jak odnajdzie się w nowym świecie? Pisarka Dominika Buczak, wierna fanka serialu, zastanawia się, czy nowy sezon „Seksu w wielkim mieście” w ogóle ma sens.
Są informacje, które elektryzują nawet w pandemicznej monotonii. Oto Sarah Jessica Parker zapowiedziała, że niedługo powstanie dodatkowy sezon „Seksu w wielkim mieście”. Miliony fanek i fanów serialu – ci, u których czas zrewidował niegdysiejszy zachwyt i niezachwianie wierni – od lat dywagują, co dzisiaj działoby się z Carrie, Mirandą, Charlottą oraz – last but not least – Samanthą Jones. Wkrótce się dowiemy.
Co nam dał „Seks w wielkim mieście”?
Na razie wiemy, że zdjęcia mają dopiero ruszyć, a serial pokaże platforma HBO Max. Jedyna pikantna informacja, która przedostała się do opinii publicznej, jest taka, że w dokręconym po kilkunastu latach sezonie wystąpią nie cztery, ale trzy przyjaciółki. Na małych ekranach nie zobaczymy Samanthy Jones. Od lat plotkowano, że odtwarzająca jej rolę Kim Cattrall jest skonfliktowana z pozostałymi aktorkami i chyba jest w tym trochę prawdy. Niestety, „Sex” bez Samanthy to będzie już raczej „and the City”.
W kwestii seksu to ona wiodła prym. Półgodzinne odcinki oglądane przed laty przyniosły nowy telewizyjny język – otwarte mówienie o różnych odmianach i odcieniach seksu to tylko jeden z jego przejawów. Poza tym dzięki „SATC” pojawiła się nowa bohaterka. Po trzydziestce, a wciąż bez męża i dzieci. Realizująca się w pracy i życiu towarzyskim. Nieskupiona (a przynajmniej nie każda) na doprowadzeniu mężczyzny przed ołtarz. Niezależna, a przy tym sympatyczna. Tego przed „Seksem w wielkim mieście” nie było.
Serial to też elegia o kobiecej przyjaźni, rzadko traktowanej poważnie w filmach czy książkach. Wiele lat przed Eleną Ferrante telewizja HBO dowodziła, że kobieca przyjaźń – nawet w komediowym serialu – to nie jest fanaberia, ale ważna i silna życiowa relacja.
Serial pokazał też the City. Nowy Jork jest podobno najczęściej filmowanym miastem na świecie, ale nigdy go dość. Tutaj przyjaciółki niemal nie opuszczają Manhattanu. – I don’t do Brooklyn – mówi nawet taksówkarz do Mirandy, która próbuje przedostać się na drugą stronę mostu Brooklińskiego i zobaczyć mieszkanie, w którym być może zamieszka z rodziną. A przecież Nowy Jork to o wiele więcej niż Manhattan.
Miłość zrewidowana
W miarę jak zmieniał się świat i rosła nasza – widzów – świadomość, patrzyliśmy na serial bardziej krytycznie. Nagle wszyscy bohaterowie wydawali nam się jaskrawo biali. Jeśli pojawiał się ktoś o odmiennym od białego kolorze skóry, to albo pełnił role służebne wobec bohaterek (manikiurzystki), albo traktowany był egzotyczne (ciemnoskóry kochanek). Tak jakby historia nie rozgrywała się na Manhattanie, tylko – nie przymierzając – na Mokotowie.
Raził nas rozbuchany konsumpcjonizm. Carrie zarabia pieniądze, które wydaje głównie na kolejną parę luksusowych i absurdalnie drogich szpilek.
Kamila Sławińska, autorka nietypowego, bardzo ciekawego przewodnika „Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” i autorka popularnego kiedyś bloga napisała, że cztery przyjaciółki nie mają nic wspólnego z dzielnymi ludźmi, którzy są jej sąsiadami lub przyjaciółmi w Nowym Jorku. Tak zirytował ją kinowy sequel serialu, że miała nawet ochotę krzyczeć z mostu w stronę Manhattanu: „Carrie Bradshaw go f**k yourself”. Warto jednak pamiętać, że bajkowe, pełne przepychu sequele nie mają zupełnie ducha serialu i spuśćmy na nie zasłonę milczenia. Nie ma o czym mówić.
Czego oczekuję od nowego sezonu „Seksu w wielkim mieście”?
To nie jest pierwszy artykuł, w którym analizuję „Seks w wielkim mieście”. Broniłam kiedyś na łamach Vogue.pl bohaterek przed surową krytyką, która na nie spadła. Ciągle czuję, że sporo nam dały. Mimo wszystko.
Napisałam wtedy, że gdyby Carrie została wymyślona w XXI wieku, byłaby innym człowiekiem i z pewnością nie nosiłaby futra. Nosiłaby mniej luksusowe ciuchy, w torebce miałaby zawsze wielorazowy kubek na kawę, jeździła raczej rowerem. Pewnie byłaby weganką i tyrała w pięciu redakcjach, żeby związać koniec z końcem. „20 lat temu była odpowiedzią na swoje czasy – pokolenia X zajeżdżającego się w korporacjach, rozpasanego konsumpcjonizmu i bezrefleksyjnego stosunku do luksusu. Ma jednak swoje miejsce w historii telewizyjnej emancypacji kobiet. To ona utorowała przecież drogę Lenie Dunham” – pisałam.
Idąc tym tropem – uważam, że Carrie po pięćdziesiątce, którą zobaczymy w nowym sezonie, powinna przejść przemianę. Jej przyjaciółki też. Opowieści o kobietach biegających w szpilkach po Piątej Alei i pławiących się w luksusie było od czasu „Seksu w wielkim mieście” niemało. Ciekawie byłoby natomiast zobaczyć, jak bohaterki radzą sobie z kryzysem wieku średniego. I dobrze byłoby, gdyby lekarstwem na upływ czasu nie okazało się czerwone ferrari. Ani torebka od projektanta.
Co może się nie udać?
Im dłużej myślę o tym, co możemy zobaczyć w nowym sezonie, tym bardziej zadanie producentów wydaje mi się karkołomne. Bohaterki z Manhattanu były doskonałą emanacją czasów, w których żyły. Ich przygody to opowieści o konsumpcjonizmie i braku elementarnej świadomości – klasowej, społecznej. Bajka o uprzywilejowaniu. To świat przełomu wieków, jeszcze sprzed kryzysu finansowego, katastrofy klimatycznej, sprzed zasad, które tworzymy w odpowiedzi na ruch #MeToo. To także świat sprzed ataku na World Trade Center – mimo że kolejne sezony powstawały do 2004 roku, to twórcy ominęli zgrabnie trudny temat, choć akcja każdego odcinka toczy się blisko Grand Zero. A skoro nie było 11 września, to nie ma jego konsekwencji – wojny i trwających do dzisiaj niepokojów na Bliskim Wschodzie.
Jednocześnie oczekiwanie od twórców komediowego serialu, by bohaterki wykreowane blisko ćwierć wieku temu odpowiedziały na potrzeby i realia 2021 roku to wymaganie od nich, by przestały być sobą. Kim byłaby Carrie bez kompulsywnych zakupów, kolejnych szpilek od Manolo Blahnika za 400 dolarów, bez nieustannych brunchów, lunchów i kawalerki na Upper East opłacanej z jednego felietonu pisanego przez cały tydzień?
Carrie w tenisówkach? Pisząca o zrównoważonej modzie i ruchu Black Lives Matter? Prowadząca konto na Instagramie? Miranda jako orędowniczka rozwiązań prawnych redukujących efekt cieplarniany? Charlotta przyjmująca w mieszkaniu ciemnoskórych chłopaków swoich córek? Mieszkająca w niewielkim domku na Brooklynie, bo na skutek kryzysu finansowego, który rozpoczął się w USA krachem na rynku nieruchomości, straciła piękne mieszkanie przy Park Avenue? Komentująca przegraną Donalda Trumpa? A może bohaterki powinny spierać się o politykę, skoro Amerykanie są tak mocno podzieleni jak Polacy?
To byłaby opowieść na miarę czasów. Ale byłby to też zupełnie inny „Seks w wielkim mieście”. Czy zaakceptowalibyśmy go? Nie jestem pewna. Ale powtórka z przełomu wieków będzie tylko odgrzewanym kotletem. A odgrzewane dania są ciężkostrawne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.