Jubileuszowa 50. edycja najważniejszego na świecie konwentu zgromadziła ponad 100 tysięcy uczestników. Zapowiedzi hitów nadchodzących miesięcy zaprezentowały tu największe studia filmowe, wydawnictwa i stacje telewizyjne. A wszystko zaczęło się pół wieku temu od kameralnej imprezy na kilkuset fanów komiksów.
Ciepła lemoniada, prażące słońce, kilometrowe kolejki. Nie, to nie polskie morze w szczycie sezonu, ale jedno z najważniejszych wydarzeń (pop)kulturalnych wakacji. Comic-Con w San Diego, impreza zrodzona bez mała pół stulecia temu dla zaprzyjaźnionego grona fanów komiksów, należy dzisiaj do największych konwentów na świecie. Co roku na tę, jak mówią sami organizatorzy, „celebrację sztuk popularnych”, zjeżdża około ćwierć miliona ludzi. Dla mainstreamowego Hollywood obciachem jest nie zjawić się tam ze zwiastunem montowanego dopiero filmu, wydawcy cały rok specjalnie na tę okazję szykują wyjątkowe wydania swoich publikacji, a firmy produkujące gadżety przyjeżdżają z towarem, którego nie sposób dostać nigdzie indziej. Chyba że już po zakończeniu konwentu na jednym z portali aukcyjnych za znacznie grubsze pieniądze. Szeregowi uczestnicy wyprawę do San Diego również planują z odpowiednim wyprzedzeniem, bo zaklepanie noclegu w dogodnej lokalizacji graniczy z cudem, a kupno samej wejściówki to loteria (całkiem dosłownie). To jednak nie koniec trudności. Bodaj każdy dzień konwentu wiąże się z rozczarowaniem, bo co lepsze rzeczy wyprzedają się na pniu, sale zaś nie są z gumy i pomieszczą jedynie część chętnych na atrakcyjne panele dyskusyjne. Lecz chyba nikogo to nie zniechęca, bo nawet jeśli podczas Comic-Conu odhaczy się zaledwie jedną dziesiątą tego, co się zakładało, to i tak ma się za sobą imprezę roku.
Te wszystkie przeszkody, zamiast drażnić – tworzą koloryt lokalny. Gdy omawiano plany, by wejściówki do największej, mieszczącej ponad 6 tysięcy ludzi hali H, rozlosowywać, oszczędzając biwakowiczom dwudniowego oczekiwania na panel z ulubionymi gwiazdami, spotkało się to z oporem. Comic-Con bez rozbicia namiotu na trawniku? Niemożliwe. Kto nie był, ten nie zrozumie. U nas, uogólniając, konwenty nadal opierają się na modelu czysto fanowskim, czyli organizowane są „przez nas dla nas”, albo nastawione są praktycznie wyłącznie na sprzedaż zdjęć z zaproszonymi gośćmi. Konwent w San Diego wyrasta z tej pierwszej tradycji, lecz nie przedzierzgnął się w maszynkę do zarabiania pieniędzy. To nadal impreza o charakterze non profit, gdzie za autografy nie trzeba płacić ani grosza. Nie przyniosłeś komiksu do podpisu? Nie ma sprawy, damy ci darmowy plakat. O ile jednak łatwo dopaść nawet największe gwiazdy komiksu, dopchać się do tych hollywoodzkich nie jest już tak prosto. Tutaj też decyduje szczęście, bo na podobne sesje trzeba wylosować osobny bilecik. Choć sporo mówi się o tym, że tak zwane kolorowe zeszyty są na Comic-Conie stopniowo marginalizowane, to jednak aż jedna czwarta z przeszło 1000 paneli rocznie poświęcona jest komiksom. A drugie tyle mandze i anime, co razem daje połowę. I choć nie ściągają one na siebie takiej uwagi prasy jak zapowiedzi filmowe, to są solą tego konwentu.
Tegoroczna edycja była wyjątkowa, bo 50. A dość powiedzieć, że na pierwszy Comic-Con przyszło 300 osób. Wtedy było to spotkanie, na które skrzyknęli się lokalni komiksiarze, wymieniający się zeszytami. Konwent, a raczej konwencik, ani trochę nie przypominał dzisiejszego spędu, na który co roku ciągną ludzie z każdego zakątka globu. Zresztą 49 lat temu świat wyglądał przecież zupełnie inaczej. Ale żeby to pojąć, musielibyśmy wyobrazić sobie popkulturę sprzed „Gwiezdnych wojen”, bez amerykańskich seriali z budżetami dorównującymi hollywoodzkim hitom i, dajmy na to, bez Deadpoola. Wszystko to miało dopiero zostać wymyślone. Co nie znaczy, że komiksowi zapaleńcy siedzieli wtedy przez kilka dni z nosami umazanymi marnej jakości drukarską farbą. Kolekcjonerzy nareszcie mieli szansę wymiany podwójnych egzemplarzy i nabycia tych poszukiwanych oraz możliwość zdobycia podpisu ulubionego autora, bo ci chętnie przychodzili na podobne imprezy, gdyż nigdzie indziej ich nie zapraszano. Komiks nadal był wzgardzonym bękartem kultury popularnej. Ale niedługo po pierwszej imprezie sam Ray Bradbury chwalił się, że znalazł na dobrze zaopatrzonych stoiskach to, czego usilnie od paru lat szukał. Na dziewiczej edycji Comic-Conu gościł również legendarny Jack Kirby, współtwórca Uniwersum Marvela. Niedługo potem do San Diego przyjechał Stan Lee, a także George Lucas, chcący podzielić się informacjami o nadchodzącym projekcie filmowym, który szykował, a który miał okazać się ponadczasowym fenomenem. Impreza rozrastała się z roku na rok, z 300 chętnych zrobiły się 3 tysiące, a potem i 30. Na korytarzach hoteli i centrum wystawowego pojawili się pierwsi cosplayerzy, bez których dziś trudno wyobrazić sobie konwent. Organizatorzy Comic-Conu dość szybko zorientowali się, że kluczem do sukcesu jest przyjęcie pod swój dach także twórców fantastyki. Tyle że Hollywood i telewizja nadal patrzyły na konwent nieufnym okiem. Praktycznie do początku lat 90. kalifornijska impreza zarezerwowana była dla tych, którzy śledzili wydawnicze nowości i traktowali komiksy nie tylko jako hobby, lecz także inwestycję. Tyle że pośród tłumu ludzi coraz częściej dało się wyłapać twarze zwiastujące nadchodzące zmiany.
Powoli zjeżdżali się tam nie tylko twórcy organicznie związani z fantastyką, jak chociażby Clive Barker, pisarz i reżyser utożsamiany z gatunkiem horroru, ale i uznani mistrzowie kina. Francis Ford Coppola swojego „Drakulę” promował właśnie w San Diego. Lecz chyba dopiero rok 1995 można uznać za na swój sposób graniczny, bo wtedy podjęto decyzję o dodaniu do nazwy stale rozrastającego się konwentu „International”, co koresponduje z ambicjami organizatorów. I przeskok ten zainicjowało w dużej mierze kino, bo przecież nic nie przyciąga tak, jak głośne nazwiska z celebryckich rubryk. Do końca dekady na konwent zawitały między innymi ekipy „Matrixa”, „Blade’a”, „X-Men” i nowych „Gwiezdnych wojen”. Żaden kinowy przebój nie mógł już sobie pozwolić na pominięcie San Diego. Hollywood nareszcie zrozumiało, że stereotypowy pryszczaty czytelnik w okularach o szkłach jak denka butelek tak naprawdę dawno już wyprowadził się z maminej piwnicy. Ma dobrą pracę, przyjaciół i pieniądze do wydania. Na początku nowego tysiąclecia do San Diego zjeżdżało co roku już przeszło 60 tysięcy ludzi. Ale nie tylko dla nich Comic-Con stał się wydarzeniem, na którym wypadało się zjawić. Studia filmowe, stacje telewizyjne oraz rozmaici wydawcy, książkowi i komiksowi, jednogłośnie wybrali kalifornijski konwent na miejsce, gdzie przywozi się największe gwiazdy, przedpremierowo pokazuje trailery i ogłasza nowe tytuły. Chyba nigdzie indziej jednego dnia nie da się zobaczyć obok siebie Arnolda Schwarzeneggera, Franka Millera i zespołu Slayer. Nic dziwnego, że od 2005 roku frekwencja podczas Comic-Conu wynosi już regularnie grubo powyżej 100 tysięcy. A gdyby nie ograniczona pojemność centrum konwentowego, to uczestników przyjeżdżałoby co najmniej drugie tyle.
Comic-Conem żyje nie tylko wydzielony kawałeczek miasta, ale także całe San Diego. Próżno szukać knajpy, która nie próbuje przyciągnąć do siebie przebranymi za superbohaterki kelnerkami i fikuśnymi drinkami z motywami komiksowymi. Gdzie nie spojrzeć, organizowane są niezależne od samej imprezy pokazy filmowe, a na parkingach i w hotelowych salach rozkładają się miasteczka wypełnione atrakcjami. Nawet jak się nie ma wejściówki konwent, to i tak nie sposób się nudzić, bo Comic-Con już dawno rozlał się nie tylko na pobliskie ulice. Nie ma w tym cienia przesady, bo przecież piszemy i mówimy o nim także u nas, czyli, jakby nie było, na drugim końcu świata.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.