Wrażliwości do piękna Cosima Borawska uczona była od najmłodszych lat. Wychowana pomiędzy Florencją i Warszawą, otoczona była przedmiotami i strojami, które w jej rodzinie dziedziczone były z pokolenia na pokolenie. Jej autorska marka modowa to hołd dla tradycyjnego rzemiosła.
Upalne lata w rodzinnym domu w rejonie Chianti kojarzy z soczystością świeżych pomidorów i zapachem owocowych sadów. Biegając po warzywnych ogrodach, chłonęła rodzinne opowieści, pełne odwołań do historii i sztuki. Fascynację modą odkryła w sobie już jako dziecko, wiedziona po meandrach wysokiego krawiectwa przez mamę, ukochane babcie i ciotki, których zdjęcia w kreacjach od najznakomitszych francuskich projektantów dziś ma w telefonie. Założenie własnej marki przez Cosimę było kwestią czasu. Działa lokalnie, z szacunkiem do tradycyjnego rzemiosła, czego dowodem jest film, który premierowo prezentujemy.
O tym, że w przyszłości będziesz zajmować się modą, wiedziałaś już jako sześciolatka. Co cię w niej oczarowało?
Pamiętam swoje zafascynowanie, kiedy oglądałam mamę czy babcię szykujące się do wyjścia. Kiedy były gotowe, nie mogłam oderwać od nich wzroku, ich stroje i elegancja robiły na mnie ogromne wrażenie. To pewnie doświadczenie wielu małych dziewczynek. Podobnie zresztą jak rysowanie księżniczek w balowych sukniach, czym zajmowałam się całymi dniami. A momentem przełomowym dla mnie, zamieniającym dziecięcą pasję w zalążki planu, który mimo wielu trudów nadal realizuję, był transmitowany w telewizji pokaz Donna Sotto le Stelle, zorganizowany na Schodach Hiszpańskich w Rzymie. Kreacje największych wówczas projektantów prezentowały topowe modelki lat 90. – Naomi Campbell czy Cindy Crawford. Z magii tego świata i chęci uczestniczenia w nim już nigdy się nie otrząsnęłam.
Ta fascynacja wciąż istnieje czy wkradła się do niej rutyna?
Bardzo się na przestrzeni lat zmieniała. Kiedyś była dzika i odkrywcza, jak to bywa w młodości. Jako nastolatka mocno eksperymentowałam. Chciałam spróbować wszystkiego – od punka w stylu Vivienne Westwood po najświeższe trendy, wychwycone prosto z wybiegów. Byłam na bieżąco, oglądałam wszystkie pokazy, robiłam z nich notatki. Czasami spotyka się ludzi, którzy są w stanie powiedzieć, z jakiej kolekcji, z którego roku i jakiego projektanta jest marynarka, kiedy patrzą tylko na krój rękawa – to byłam ja. Teraz, już jako dorosła kobieta, świadoma konsumentka i matka dwójki dzieci, modę nadal kocham, ale poświęcenie jej nawet ułamka tej młodzieńczej uwagi jest dla mnie luksusem.
Twoja włoska rodzina Capponich to jeden z najstarszych florenckich rodów. Majątek zdobyła między innymi na handlu wełną i jedwabiem, więc moda była u was od zawsze.
Z historią i jej meandrami bywa różnie, warto podchodzić do tego tematu z refleksją i bez różowych okularów. Mam rzeczywiście szczęście, że moja rodzina ma ciekawą, wielopokoleniową historię związaną z modą. Mój dziadek Neri dorastał z Emilio Puccim, dobrze znał się z rodziną Guccich – brzmi to bardzo dumnie, ale Florencja jest małym miastem. Dziadek nie interesował się specjalnie modą, ale jego żona, babcia Flavia, już tak – i to bardzo. W ramach prezentów dostawała od dziadka tkaniny, z których szyła na zmówienie i pod wymiar. Dzięki temu słynęła z pięknych kreacji. Prawdziwą prekursorką modowego szału w rodzinie była jednak jej mama, prababcia Kate, która w swoich czasach mocno trzymała rękę na pulsie. Siedziała w pierwszym rzędzie na debiutanckim pokazie New Look Christiana Diora w 1947 roku w Paryżu. Babcia Flavia po latach wspominała, jak ta pasja do mody odbiła się na jej doświadczeniach – podczas gdy inne dziewczynki ubierane były w bufki i krynoliny, ona jako dziecko – zgodnie z przykazaniem prababci Kate – nosiła białe, prościutkie muślinowe sukienki od Lanvin. Biedactwo!
Nie miałaś podobnych doświadczeń? Twoja mama, Tessa Capponi-Borawska, w jednym z wywiadów cytuje twoje słowa: „Marzyłam o legginsach, a chodziłam w spodniach w kant. Jakby nie wystarczyło, że mam dziwne imię”.
Zgadza się! To działało na podobnych zasadach. W latach 90. modne były legginsy w dżinsowy nadruk czy fuksjowe szeleszczące spodnie dresowe. A mama ubierała mnie w haftowane koszule, spodnie w kant i suknie Cacharel sprowadzane z Paryża. Niektóre mam do dzisiaj. Część z nich nosi moja córka. Teraz to doceniam, ale wtedy chciałam po prostu pasować, być jak inni.
A jak to było z tym dziwnym imieniem w polskiej podstawówce lat 90.?
W postkomunistycznej Polsce nie było świadomości, że „C” można przeczytać jako „K”. Czytano więc moje imię po polsku. Jako siedmiolatka nie miałam odwagi poprawiać nauczycieli. Dodatkowo przez to, że z rodzeństwem od dziecka rozmawialiśmy po włosku, w języku polskim lekko sepleniliśmy, co było kolejnym powodem dla dzieci, by nas wyśmiewać. Nie było mi łatwo. Nie dość, że nie ubierałam się jak inni, to jeszcze nie nazywałam się Ania, Kasia czy Basia.
Ponieważ pochodzisz z rodziny z tak długą i fascynującą historią, musiałaś sporo odziedziczyć. Słyszałam między innymi o wyjątkowej sukni ślubnej z 1820 roku, która przekazywana była pannom młodym z pokolenia na pokolenie. To stąd twoje zamiłowanie do szperania wśród rzeczy vintage?
Podobnie jak historia, dziedzictwo jest skomplikowaną kwestią i nie tak jednoznaczną, jak może się to wydawać. W wymiarze mody i tego, co dziś określa się jako vintage, na pewno bycie wśród obiektów z historią wpłynęło na moje postrzeganie rzeczy, ich drugiego czy trzeciego życia, ale przede wszystkim jakości wykonania i funkcjonalności. Vintage kolekcjonuję, odkąd pamiętam. Zanim stało się to modne, wiązane było raczej z kwestiami ekonomicznymi, nie estetycznymi. Do second handów szłam po jakość, która już 20 lat temu zaczęła się psuć. W sukni z XIX wieku, o której mówisz, do ślubu szła jeszcze moja mama, ale do mnie zupełnie nie pasowała. W domu mam jednak mnóstwo rzeczy odziedziczonych po rodzinie – na przykład srebrne pantofelki z lat 20. XX wieku z diamencikiem na kostce prababci Elnes Capponi, fioletowe buty prababci Kate czy świąteczny sweter, który babcia jako dziecko dostała w latach 30. w Norwegii. Jego jakość wciąż jest lepsza od ubrań, które dzisiaj wiszą w najdroższych butikach. Uwielbiam szperać wśród starych rzeczy. Byłam wśród nich wychowywana i zawsze były dla mnie bardziej wartościowe niż te nowe. Uwielbiam też przeglądać stare zdjęcia.
Na tym jest moja rodzina przed balem kostiumowym, tutaj ciocia Diamante, uznawana za jedną z najpiękniejszych kobiet swoich czasów. Była ambasadorką Lancôme.
Jak celebrowaliście tę włoskość, mieszkając w Polsce? Twoja rodzina nie myślała o tym, żeby zostać we Florencji?
Zanim poszłam do podstawówki, mamie było łatwiej przebywać z rodziną tam, więc głównie mieszkaliśmy we Florencji. Do Warszawy na stałe przeprowadziliśmy się, dopiero kiedy musiałam pójść do szkoły. Mój tata działał w Solidarności, a potem, w latach 90. pracował już jako doradca nowo powstającego parlamentu. Włoskość była i jest u nas celebrowana na każdym kroku. Od kuchni po język czy całe wakacje spędzane pod Florencją.
A jak wygląda życie współczesnej arystokracji?
Nie jestem chyba najlepszą osobą, by odpowiedzieć na to pytanie. Takiej arystokracji, jaka była jeszcze trzy, cztery pokolenia temu, już nie ma. We Włoszech nie było komunizmu, więc wszystkie posiadłości pozostały własnością rodziny. Wystarczy jednak źle zarządzać majątkiem, żeby zostać zmuszonym do sprzedaży. My od dekad staraliśmy się wszystko zachować, od pokoleń pracujemy na utrzymanie historycznej spuścizny rodziny. W niektórych arystokratycznych rodzinach to osoby w moim wieku są pierwszym pracującym pokoleniem. Utrzymanie pałacu, który ma minimum 600 lat, jest bardzo problematyczne. Oznacza ciągłe, niekończące się remonty, wszystko w konsultacji z konserwatorem zabytków. Rodzina ma pod tym względem przede wszystkim obowiązki. Główny rodzinny pałac, Palazzo Capponi, wynajmowany jest amerykańskiemu Uniwersytetowi Stanforda. Jedne z najpiękniejszych wspomnień mam z letniego domu babci i dziadka, Villi Calcinai w regionie Chianti. Od 1524 roku rodzina zajmuje się tam produkcją wina. Conti Capponi można kupić także w Polsce.
Jakie smaki kojarzą ci się z tym miejscem?
Kwiaty cukinii w panierce, smażone liście szałwii i dojrzewające na słońcu pomidory. Kiedy mój mąż po raz pierwszy przyjechał do Calcinai, był zachwycony ich głębokim smakiem. Zajadał się najprostszą sałatką złożoną z sałaty, pomidorów, ogórka i cebuli. Tak bardzo, że, podobnie jak wujek Sebastiano, był gotowy spijać pozostawiony na dnie miski winegret.
Wysokiego krawiectwa uczyłaś się w Mediolanie i Paryżu, ale ostatecznie postanowiłaś zająć się dodatkami. Dlaczego?
Zanim poszłam na studia, ukończyłam staż w Sartoria Brancato, jednej z największych pracowni teatralnych szyjących dla najznakomitszych spektakli na świecie. To był dla mnie magiczny czas. Pamiętam te niekończące się podziemia, pełne ręcznie wykonanych kreacji na najwyższym poziomie. Moja szefowa pozwoliła mi nawet jedną z nich wypożyczyć na bal kostiumowy. Tematyką były postacie z bajek. Przebrana za Czerwonego Kapturka założyłam czerwony gorset z rozłożystą tiulową spódnicą, a na to zarzuciłam krwistą pelerynę z dziecięcego stroju scenicznego. W Sartoria Brancato uczyłam się wszystkiego i to tam zrozumiałam, że największą radość przynosi mi praca nad kapeluszami, torebkami, innymi akcesoriami. Układanie kwiatów z jedwabiu było cudowną zabawą, a zamiana tej pasji w pracę stała się moim marzeniem.
Ale jednak zdecydowałaś się pójść na kierunek studiów związany z szyciem ubioru.
Wtedy wciąż jeszcze żywe było marzenie o zajęciu się haute couture. Pojechałam więc do Mediolanu, gdzie ukończyłam Istituto di Moda Burgo. Nie mogło się to jednak wydarzyć w gorszym momencie. Był 2008 rok, czasy głębokiego kryzysu, kiedy nawet Giorgio Armani zwalniał setki pracowników. Wtedy ciocia Diamante zaproponowała, bym porozmawiała z jej przyjacielem, Beppe Modenese, jednym z założycieli Camera Nazionale della Moda Italiana, nazywanym włoskim premierem do spraw mody. Pamiętam, jak bardzo byłam tym spotkaniem zestresowana. Powiedział mi wtedy, że jest pełen podziwu dla mojej pasji do haute couture, ale sytuacja na świecie jest ciężka i nie wygląda na to, by kiedykolwiek miało się to poprawić. Marzenia o tej pracy musiałam odłożyć na półkę i nie ukrywam, złamało mi to serce.
Mimo wszystko zdecydowałaś się kontynuować naukę w Paryżu.
Tak, stwierdziłam, że to będzie ostatnia próba. Nauka haftów artystycznych w L’Ecole Lesage, należącej do domu mody Chanel, miała doszlifować moje umiejętności związane z wysokim krawiectwem. Szkoła została założona przez François Lesage’a, jednego z najwybitniejszych twórców w dziedzinie haftów, który tworzył na zamówienie dla największych ikon kina, w tym dla Grace Kelly. To było najlepsze miejsce, do jakiego mogłam trafić.
Wróciłaś jednak do Polski, markę Cosima Borawska założyłaś właśnie tutaj.
W rodzinie jesteśmy bardzo zżyci. Tęskniłam za bliskimi, więc wróciłam do kraju. Na początku szyłam suknie ślubne na miarę, a w 2013 roku założyłam markę produkującą opaski. Stało się to zupełnie przypadkowo. Koleżanka wybierała się na imprezę i potrzebowała ozdoby na włosy. Kupiłam więc opaskę i ręcznie ją udekorowałam. Projekt tak bardzo się spodobał, że zamówienia zaczęły spływać same. Potem spełniłam moje największe marzenie i zaczęłam projektować buty. Wszystkie wykonane są ręcznie w Warszawie. Zależy mi, żeby były to modele ponadczasowe, które zostaną na lata – tak jak te, które mam w swojej kolekcji po babciach. Dlatego nie wycofuję poprzednich modeli, tylko z kolejnymi kolekcjami dodaję nowe. Naturalnie inspiruję się Florencją, jej renesansowymi twórcami. Szczególnie bliski jest mi Agnolo Bronzino. To wszystko tkwi w moich projektach – szacunek do jakości, piękna, ponadczasowej elegancji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.