Ten film powinien być lekturą obowiązkową dla ojców, partnerów i synów. Opowiada bowiem o męskiej wrażliwości, tak często wykrzywianej przez kulturę, ewoluującej między pokoleniami, a przede wszystkim, sabotowanej przez samych zainteresowanych.
Dla kilku pokoleń Amerykanów Fred Rogers był wiernym towarzyszem, najlepszym przyjacielem, a czasami tatą, jakiego sami nie mieli. Człowiek wielu talentów pełnił funkcję prezentera telewizyjnego, muzyka, lalkarza, producenta i scenarzysty, a także prezbiteriańskiego kaznodziei. Jego wyświetlany w latach 1968-2001 w stacji PBS program „Mister Rogers’ Neighborhood” (po polsku: „Cóż za piękny dzień”) pozostaje najdłużej emitowaną serią w telewizji. Wyprzedzając czas, w którym powstawał, był prawdziwym kulturowym fenomenem. Przekraczającym granice ras, klas i płci. Podejmował tematy, od których większość dziecięcych formatów uciekała: gniew, depresja, wojna, rozwód, śmierć. Rogers, który występował w swoim charakterystycznym kolorowym kardiganie i granatowych trampkach, zawsze mówił wprost do kamery. Podczas programu chętnie sięgał po pacynki, ale słynął z tego, że – w adekwatnej do wieku odbiorców formie – małych bohaterów zawsze traktował poważnie i z empatią. – Dawał każdemu szansę, by ten poczuł się wyjątkowy takim, jaki jest. Niczego od nich nie oczekiwał – mówi Tom Hanks, który wciela się w pana Rogersa w filmie „Cóż za piękny dzień”.
Rogers zmarł w 2003 r., pozostawiwszy po sobie kolekcję rozmaitych wyróżnień, nagrań i książek. Obecnie legendarny twórca telewizji przeżywa swój mały renesans. W 2018 r. światło dzienne ujrzał świetny dokument Morgana Neville’a „W odwiedzinach u pana Rogersa”. Teraz do polskich kin, z lekkim opóźnieniem, trafia właśnie poświęcona mu fabuła. Marielle Heller („Wyznania nastolatki”, „Czy mi kiedyś wybaczysz?”) i jej ekipa od początku czuli, że pana Rogersa musi zagrać Tom Hanks. Jednak ten poprzysiągł, że po „Sullym”, „Ratując pana Banksa” i „Kapitanie Phillipsie” nie chce już grać postaci historycznych. Na szczęście Heller znała aktora prywatnie, bo poznali się kilka lat wcześniej przez jego syna Colina na kinderbalu. Udało jej się więc przekonać Hanksa, żeby zmienił zdanie. – Kiedy pierwszy raz wszedł na plan w kostiumie i charakteryzacji, opanowało nas trudne do opisania wzruszenie. To trochę tak, jakby zobaczyć w drzwiach ducha, ale też kogoś, kogo kochałeś i kogo już z nami nie ma – mówi Heller. Za swój występ aktor otrzymał szóstą w karierze nominację do Oscara.
Zamiast, podobnie jak dokument Neville’a, tworzyć linearną opowieść o życiu bohatera, „Piękny dzień…” znajduje konkretny punkt wyjścia. Inspiracją dla filmu był opublikowany w 1998 r. na łamach amerykańskiego „Esquire’a” artykuł Toma Junoda. Znany z ostrego pióra dziennikarz śledczy został poproszony o napisanie sylwetki Rogersa. Autor nie chciał przyjąć zlecenia, bo wydawało mu się niepoważne. A współpracownicy Rogersa odradzali mu współpracę z Junodem w obawie, że ten będzie chciał zdyskredytować legendę. A jednak, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, z tej relacji narodził się nie tylko poruszający tekst, lecz także bardzo ważna relacja. Heller zależało na autentyczności, dlatego część zdjęć zrealizowała w tym samym studiu w Pittsburgu, w którym pracował Rogers. Co więcej, operator Jody Lee Lipes nakręcił je na staromodnych kamerach, a na planie pracowało wielu autentycznych współpracowników Rogersa. Kreśląc jego losy, reżyserka trzyma się przeważnie blisko faktów. Tylko od czasu do czasu podmienia rok, dodaje smaczek, przesuwa akcent. W filmie Junod nazywa się Lloyd Vogel, a gra go świetny Matthew Rhys.
Vogela zjada żal do ojca, który, kiedy był synowi najbardziej potrzebny, uciekł. Dorosły Lloyd miota się więc w roli świeżo upieczonego ojca i partnera. Perspektywa otworzenia się na emocje przeraża go chyba bardziej niż utrata pracy. Coraz bardziej zastanawia się też nad swoją dziennikarską tożsamością, bo system wartości, którymi się kierował, wydaje się rozpadać. Bezkompromisowość zamieniła się w agresję, ironia w gorycz. Mężczyznę coraz silniej paraliżuje frustracja i stres, a jego wewnętrzny chaos krzywdzi najbliższych. Pan Rogers nie wchodzi w jego życie z butami z zestawem autorytarnych rad. Daje mu to, czego Lloyd nie dostał jako dziecko: uwagę, czas i akceptację. „Piękny dzień…” powinien być obowiązkową lekturą dla ojców, partnerów i synów. We wspaniały sposób opowiada o męskiej wrażliwości, tak często wykrzywianej przez kulturę, ewoluującej między pokoleniami, a przede wszystkim, sabotowanej przez samych zainteresowanych. Być może najmądrzejszą lekcją, jaką można wynieść z tego seansu, jest to, że kochanie zawsze trzeba zacząć od siebie. Na miłość zasługuje każdy – powtarzał wytrwale przez te wszystkie lata pan Rogers. Zamykanie tego stwierdzenia w szufladce truizmu to wielka niesprawiedliwość.
Dzięki temu, że oglądamy pana Rogersa oczami cynika, pozostajemy podejrzliwi, gotowi zaraz odkryć mroczny sekret lub wstydliwy nałóg. Tego nauczył nas współczesny świat, w którym amerykańscy nauczyciele nie mogą odwzajemnić przytulenia ucznia. Jeśli ten do nich podejdzie, muszą stać bez ruchu, z rękami w górze. Tego nauczyły nas współczesne media, kręcące głową na kolejne afery pedofilskie, rodzinne akty przemocy, zaniedbania i patologie. W tych samych mediach jednocześnie dla tak miłych jak Rogers ludzi miejsca po prostu już nie ma. Na szczęście w „Cóż za piękny dzień”, zamiast brudów na Rogersa widz znajduje coś o wiele bardziej wartościowego. Chciałabym ten film dać w prezencie wszystkim mężczyznom, którzy nie potrafią znaleźć drzwi do własnych emocji.
Film można oglądać w kinach, a dokument „W odwiedzinach u pana Rogersa” na nc+ GO i Playerze.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.