Miałam takie momenty, że myślałam: co ci ludzie się tak na mnie patrzą, skoro ja w mojej głowie byłam biała i cały czas taka się czuję: biała i Polka. Uświadamiałam sobie, że zostałam wychowana jako biała. Miałam mentalność białej. Musiałam sama do tego dojść. Czasami się dziwiłam, kiedy widziałam ciemnoskórą osobę. Byłam zaskoczona – opowiada o swoim doświadczeniu poszukiwania własnej tożsamości Juliet. Czarna Polka jest jedną z bohaterek debiutanckiej książki Oliwii Bosomtwe „Jak biały człowiek. Opowieść o Polakach i innych”, która ukaże się nakładem wydawnictwa W.A.B. 5 czerwca.
Na Dworcu Zachodnim w styczniowy późny poranek czekam na pociąg do Łodzi, który staje na Fabrycznej o 12.38. Juliet, z którą mam się spotkać, napisała, że będzie na mnie czekać z goździkami. Pociąg, który jeździ do Łodzi i z powrotem, jest nowy, czysty, z wejściami na kable USB, ze swoją obłą budową i ze swoim połyskiem odmienny od klimatu starych części Dworca Zachodniego. Nastrój mam taki, jaki się ma 8 stycznia na przedłużonym poświąteczno-noworocznym kacu, gdy grudniowe dekoracje rozpływają się w mglistej, pełnej smogu szarzyźnie pierwszego miesiąca. Nie jestem jedną z tych osób, które wchodzą w nowy rok pełne postanowień i instagramowego optymizmu. Siłą rozpędu wsiadam do pociągu, gotowa na drugą rozmowę w ciągu trzech dni, przekonując samą siebie, że tak właśnie się robi, jak się pisze książkę. Walczę z doskwierającym syndromem oszustki: męczące poczucie, że nie nadaję się do tej roboty i porwałam się na to pisanie jak z motyką na słońce.
Gdy dojeżdżam do Łodzi Fabrycznej, jak zwykle uderza mnie sterylna czystość nowego dworca, który wygląda trochę jak miniwersja berlińskiego Hauptbahnhof, tyle tylko że nie ma tu tłumu ludzi i niekończących się sklepów, księgarń i restauracji. Wielkie perony i hale są tak puste, jakby prawdziwi ludzie byli gdzie indziej. Zresztą ten nowy dworzec jest doskonałą metaforą zrewitalizowanej Polski. Sztuczne oblicze, jak licówki na popsutych zębach. Przecież wystarczy przejść kawałek, minąć EC1, kolejną perłę rewitalizacji ze środków unijnych, i zanurzyć się w którąś z przecznic Piotrkowskiej, by zobaczyć inne miasto. Ludzi, którzy wychodząc z Żabki, oglądają się za mną trzy razy i obserwują mnie z okien kamienic na parterze. Tym razem jednak nie docieram na Piotrkowską.
Z Juliet witamy się serdecznie, jakby była koleżanką mojej mamy, której nigdy nie widziałam, ale o której dużo słyszałam. Okazuje się, że Juliet pali, więc częstuje mnie cienkim papierosem. Nie zdążyłam ich kupić na Zachodnim, a w wielkiej białej hali na Fabrycznej nie udało mi się zlokalizować żadnego kiosku. Tylko kawiarenka z kanapkami w warszawskich cenach, automaty z napojami i kasy biletowe, od których bije jakiś futurystyczny chłód. Palimy sobie w najlepsze, w przejmującym zimnie betonowego parkingu, zadowolone, jak każdy palacz, który trafi na swego, w czasach, w których każdy tylko kombinuje, jak rzucić, albo udaje, że pali, inhalując się parą z elektronicznego podgrzewacza tytoniu.
Juliet przyjechała ze swoją córką i wnuczkiem samochodem. Nieśmiało liczę, że zabierze mnie do swojego domu, ale ona proponuje restaurację w Manufakturze. Córka z wnuczkiem pochodzą po sklepach, a my będziemy mogły porozmawiać.
Pomimo zimna w Manufakturze są tłumy, jak na sobotnie popołudnie przystało. Polacy kochają galerie handlowe, nawet gdy są wciśnięte w odrestaurowany kompleks XIX-wiecznych budynków, upudrowane dodatkiem Muzeum Sztuki. Gdy szukamy stolika w jednej z restauracji, zastanawiam się, co myślą klienci i obsługa o dwóch brązowych kobietach mówiących po polsku. Juliet zamawia czarną kawę i kieliszek półwytrawnego czerwonego wina i zaczynamy rozmawiać.
*
Ojciec Juliet jest Kenijczykiem. Przyjeżdża na studia do Polski w latach siedemdziesiątych i jak wszyscy zagraniczni studenci zaczyna od roku przygotowawczego z języka polskiego w Łodzi. Gdy matka Juliet zachodzi w ciążę, poruszenie jest duże.
– Jakim prawem czarnoskóry? – pyta jej matka, z którą wciąż mieszka. Przyszły ojciec kończy swój rok w Łodzi i wyjeżdża studiować medycynę w Gdańsku. Spotykają się na odległość. Gdy Juliet ma pięć lat, zaczyna się stan wojenny. Czasy nie sprzyjają młodej parze. Poza tym koniec studiów oznacza dla ojca Juliet powrót do Kenii. Jej babcia mówi córce, że jak chce jechać na drugi koniec świata i zostać piątą żoną, to niech jedzie, ale wnuczkę ma zostawić. Obie więc zostają w Łodzi. Dziadek, człowiek spokojny, o nic nie pyta. Akceptuje. Babcia przejmuje się, co ludzie powiedzą. To są czasy, gdy białą dziewczynę z niebiałym dzieckiem wytyka się palcami. Zwłaszcza pannę, która mieszka z rodzicami. Listy z Kenii przychodzą coraz rzadziej.
– Byłam popitaśnym dzieckiem – mówi Juliet łódzką gwarą – uśmiechniętym, pełnym ekspresji, energii, chyba wszystkie mieszane dzieci tak mają.
Gdy Juliet idzie do szkoły, jej ekspresja nie zawsze spotyka się z pozytywną reakcją. Wśród dziecięcych kłótni często słyszy: „Ty asfalcie, spadaj do Afryki”.
– Podejrzewam, że jak ktoś jest gruby, to słyszy: „Ty grubasie!”. Ale mnie to dotykało, bo byłam jedna jedyna na całym osiedlu – wspomina.
Gdy Juliet ma osiem lat, zaczyna się bronić przed wyzwiskami. Korzysta ze swojej siły, siada na agresywnym koledze i każe mu odwołać wszystkie niemiłe słowa, które padły pod jej adresem. Wygrywa.
– Brakowało mi ojca... Jak jesteś dziewczynką, to myślisz o tym, gdzie jest tato, który cię obroni – mówi. – Kiedy miałam osiem czy dziewięć lat, moja mama wyszła za mąż. Z moim ojczymem nie zawsze było sympatycznie. Był zakochany w mojej mamie, a ja byłam dla niego wrzodem. Potrafił mi powiedzieć kilka przykrych rzeczy... Niby jesteś silna, ale jeśli w szkole jesteś obrzucana błotem i we własnym rodzinnym domu ojczym mówi, że się do niczego nie nadajesz, to takie rzeczy zostają. Burzą twoją pewność siebie.
Z wiekiem konflikt się zaognia, kłótnie przeradzają się w przepychanki. Po osiemnastych urodzinach Juliet wyprowadza się do babci, mama zostaje ze swoim mężem.
– Jako dorosła kobieta staram się zrozumieć moją matkę. To były takie czasy, znalazła mężczyznę, on ją kochał, tworzyli jakąś rodzinę, a ja nie do końca pasowałam do obrazka. Ona była między młotem a kowadłem – tłumaczy sytuację.
Gdy Juliet była w szkole, zawsze czuła się za gruba, choć gruba nie była. Kręcone włosy podobały się wszystkim, zwłaszcza tym, którzy ciągle pytali, czy mogą dotknąć. Tylko ona ich nie lubiła.
– Czułam się jak eksponat. Cokolwiek bym zrobiła, gdziekolwiek poszła, wszystkie oczy były skierowane na mnie. Jeżeli akceptujesz w pełni swój wygląd, swoje ciało, matka i ojciec stoją za tobą murem, to może udaje się inaczej przejść przez ten okres. Nie byłam pewna siebie, ale miałam opanowaną grę aktorską, wszyscy mieli mnie za przebojową, ale to był mój pancerz. Miałam przyjaciółki, które mnie akceptowały, ale było też grono osób, które wytykały moją inność, wiedziały, gdzie wetknąć szpilę. Mama mówiła, żebym się nie przejmowała, a ja dusiłam to w sobie. Potrafiłam pobić się w szatni z dziewczyną, która zaczęła mi dokuczać. Liceum zaczęłam w 1992 roku. To był czas różnych subkultur, pojawiali się skinheadzi. Pamiętam, że kiedyś pod szkołę przyszli tacy, którzy mówili, że zrobią ze mną porządek. Bałam się wyjść wtedy z budynku. Mamy w Łodzi dwa kluby piłkarskie, ŁKS i Widzew. Jak do autobusu wpadali pseudokibice, miałam obawy o to, czy ktoś nie zrobi mi krzywdy. Zdarzały się też sytuacje, że poznawałam ludzi zafascynowanych moją innością.
– Pozytywnie?
– Poznałam kilka osób, o których wiedziałam, że po prostu z czystej ciekawości poznawania ludzi, bez podtekstów, tylko po prostu, mówiły: „Boże, jakie ty masz oczy!”. Te komplementy były szczere, niewymuszone. Tak jak ja się fascynuję na przykład pięknym rudym kolorem włosów jakiejś dziewczyny. Mamy taką w dalszej rodzinie i kiedy jej mówię: „Boże, jaki ty masz kolor włosów!”, to się po prostu zachwycam tą innością. To jest piękne, że jedna osoba jest taka, a druga inna. Ja nie znałam swojej drugiej kultury, zostałam spolszczona. Nazywam się Juliet Sylwia Macharia Ndirangu, wszyscy, którzy mnie znają z podstawówki i liceum, znają mnie jako Sylwię, nie jako Juliet. Moja babcia stwierdziła, że imię i nazwisko jest nie do wypowiedzenia, więc w taki sposób mnie spolszczyła. Potem poznałam chłopaka, który mi powiedział: „Dlaczego nie Juliet, przecież do ciebie Sylwia nie pasuje...”, i tak od dwudziestu pięciu lat używam imienia Juliet. Jak słyszę „Sylwia”, to mi się kojarzy z tamtym okresem totalnego braku akceptacji siebie.
*
Po trzydziestce Juliet rodzi drugie dziecko. Rozstaje się z ich ojcem, gdy syn ma dwa lata. Mały ciągle choruje, dwa tygodnie w przedszkolu, tydzień w domu; córka zaczyna dorastać. Juliet nie może za bardzo chodzić do pracy, czuje się samotna i zaczyna myśleć, że zaraz zwariuje. Potrzebuje czasu, żeby się pozbierać. Wyjeżdża na kilka miesięcy, a dzieci zostawia ze swoją mamą. Odwiedza przyjaciółkę w Londynie. Początkowo nie wie za bardzo, co ma robić, pracuje trochę w sklepie, a trochę sprząta. Potem wraca co jakiś czas do Londynu, ale zajmuje się tym, co robi w Łodzi, gdzie pracę techniczki radiologii na początku lat dwutysięcznych zamienia na dochodową stylizację fryzur: plecie warkoczyki, doczepia włosy. Jest na to szał. Potem pracuje też na planach zdjęciowych, między innymi przy Ranczu czy Różyczce. Gdy rozmawiamy, Juliet wspomina plan zdjęciowy Silent Twins Agnieszki Smoczyńskiej, na którym plecie włosy gwieździe Czarnej Pantery Letitii Wright.
Pytam Juliet, czy to Londyn pomógł jej pozbyć się kompleksów.
– To, że zaczęłam otaczać się różnymi osobami: białymi, żółtymi, czarnymi i niebieskimi, zielonymi, różnymi. Zdarzały się takie sytuacje, że gdzieś weszłam i na przykład Angielka powiedziała mi w toalecie: „Ale ty jesteś piękną kobietą”. Takie rzeczy z dupy, od zupełnie obcych ludzi. W Polsce tego nie słyszałam – wspomina Juliet. Ma piękną twarz, przypomina mi Sade Adu. – Poczułam przypływ energii, pomyślałam, że nie jestem może taka zła, a miałam o sobie jak najgorsze zdanie. Wróciłam oczyszczona, przeżyłam rodzaj katharsis. Ten Londyn to jest zupełnie inna melodia: ludzie kolorowi, pióra, kozaki... wiesz, to wszystko. Łódź to już w ogóle jest zaściankowa – dodaje i proponuje, żebyśmy poszły zapalić.
Wychodzimy na zewnątrz, na jeden z wielu placyków Manufaktury. Jest zimno i niezbyt przyjemnie, ale ludzi to nie zraża. Co chwilę przemykają przed nami kolejne osoby, które szukają miejsc w przyklejonych do siebie knajpkach. Pytam Juliet o związki z mężczyznami. Bardzo chciałam zadać to pytanie innej niebiałej kobiecie, bo prawie w każdej relacji na pewnym etapie zastanawiałam się, co dla mężczyzny, z którym jestem, znaczy mój kolor skóry. Czy chodzi tylko o fetysz, fascynację powierzchowną innością, czy o coś więcej. Jednocześnie każdy zewnętrzny przejaw akceptacji tego, kim jestem i tego, jak wyglądam, pomagał mi zmieniać na lepsze obraz mojej osoby, jaki nosiłam w sobie. Czasem przeglądając się w cudzych oczach, zaczynamy patrzeć na siebie z większą czułością.
– Miałam pewną świadomość swojego ciała, siebie... – zaczyna Juliet.
Zaciągamy się cienkimi papierosami.
– Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą.
– Byłam. Chociaż uważam, że w moim wieku, jako babcia, wyglądam całkiem dobrze, ale posypało się parę rzeczy. Wiesz... przez to, że nie miałam dobrych relacji z moim ojczymem, zmarnowałam swój talent, bo powinnam iść na medycynę. Przez ucieczkę od mojej matki, od domu, miałam podcięte skrzydła, nie miałam „tego czegoś”. Byłam osobą naprawdę inteligentną, miałam czerwony pasek... A później większość profesorów mówiła: „Sylwia, dlaczego ty tak to zaniedbujesz?”. Widzisz, miałam złe oceny, a później, jak trzeba było się uczyć, to tylko: piątka, szóstka. Rozumiesz? Wszystko łapałam w mig. Ale przez tę sytuację z moim ojczymem nie potrafiłam tego wykorzystać. To samo z mężczyznami. Zawsze wybierałam jakichś beznadziejnych facetów. Szukałam w nich miłości, przytulenia, ale oni w gruncie rzeczy nie da- wali mi poczucia bezpieczeństwa – stwierdza Juliet i zawiesza głos. Po chwili kontynuuje: – Wiesz, jak teraz o tym myślę, to ja w związku zawsze byłam bardziej facetem, musiałam mieć jaja. Musiałam o wszystko walczyć. Właśnie przez to, że nawet jako dziecko tak się zachowywałam. Czasem mi się wydaje, że ja kastrowałam tych facetów. Wiesz, o co chodzi? Nie pozwalałam im się wykazać. Zobacz, jestem już od sześciu, siedmiu lat sama. Mogłabym znaleźć sobie faceta, ale przez to, że nareszcie polubiłam siebie, pokochałam, zaakceptowałam w pełni, to już nie potrzebuję. Bo kiedyś było tak, jak pamiętam swoje związki, że jak z kimś się rozstawałam, to po miesiącu wskakiwałam już w ramiona innego. Wiesz, taka kontynuacja. Powiem ci, że nawet siebie podziwiam, że jestem tak długo sama. Wiadomo, są takie chwile, że chciałabym, wiesz, nawet głupi seks... albo żeby obejrzeć film, przejść się za rękę na spacer, porozmawiać. Chciałabym, ale już teraz nie na siłę. Wolę być sama niż z byle kim.
Wracamy do środka, do naszego stolika, dzwoni córka Juliet, która w czasie naszej rozmowy spaceruje z synkiem po sklepach. Podsłuchuję ich telefoniczną wymianę uwag. Po chwili znów rozmawiamy. Pytam o syna, który zdecydowanie odziedziczył urodę po matce.
– On chodzi do szkoły integracyjnej, która uczy różnorodności, ale już też usłyszał parę tekstów. To było rok temu, jak poruszyłam ten temat. Jest taki jeden chłopak, który skłóca ze sobą dzieci i właśnie zaczął dokuczać mojemu synowi. Tylko mój syn ma to gdzieś, jest pewny siebie. Ma jedenaście lat, ale ja już go przygotowuję na różne historie. Mówię mu, że musi się nauczyć walczyć, nie atakować, ale się bronić. Tłumaczę, że mogą go spotkać różne sytuacje, ale on jeszcze reaguje jak dziecko. To się dopiero zacznie. My byłyśmy dziewczynkami, to było inaczej. Będzie tutaj szedł w Manufakturze, pokręcone włosy, czarniawy, może dostać... wiesz.
– Chłopcy mają gorzej, wszyscy to mówią.
– Tak, dlatego się o niego boję. Jeszcze mój syn to będzie miał przekichane, bo on jest lowelasem, wszystkie dziewczyny w klasie wzdychają. Za chwilę zacznie się męska rywalizacja. Koguciki. Ta laska patrzy zamiast na mnie, to na niego? Trzeba go dojechać.
– To jest też taki stereotyp, że jak czarny chłopak, to już w ogóle...
– Zobaczymy. Staram się, oglądamy różne filmy... A on zawsze tak: „Jak ja uwielbiam brązowych ludzi, chciałbym być bardziej brązowy”. Nie mówi „czarni”, tylko „brązowi”. Przedstawiam mu pozytywny obraz, ale muszę mu też pokazywać, że są ludzie, którzy mają inne zdanie. Ja mu już tłumaczyłam, że kiedyś czarni musieli siedzieć w autobusie z tyłu. Jakiś rok temu poruszyłam z nim ten temat, ale jeszcze był za mały... Muszę go uświadamiać, ale nie wiem jak. Dopóki się coś nie stanie, to nie chcę... Ale też, żeby był przygotowany na to, że może zostać zaatakowany. Przy córce się tak nie bałam, chociaż mówiła mi, że dokuczali jej ze względu na mnie. Wypomina mi, że w jego wieku już sama chodziła do szkoły, a jego ciągle wożę. Boję się, że spotka takich, co go pobiją, upokorzą. Wiem, że każdy chłopak musi przez to przejść, ale jako matka staram się go ochronić.
*
– Dookoła wszyscy są biali. Czy pamiętasz moment, w którym zdałaś sobie sprawę z tego, że jesteś inna? – pytam.
– Tak. Miałam takie momenty, że myślałam: co ci ludzie się tak na mnie patrzą, skoro ja w mojej głowie byłam biała i cały czas taka się czuję: biała i Polka. Uświadamiałam sobie, że zostałam wychowana jako biała. Miałam mentalność białej. Musiałam sama do tego dojść. Czasami się dziwiłam, kiedy widziałam ciemnoskórą osobę. Byłam zaskoczona. Kiedyś tak usiadłam, spojrzałam w głąb siebie i zrozumiałam, że tego nie dostrzegam... Dopiero jak przejdę obok lustra, to wtedy widzę, że jestem inna, ale w gruncie rzeczy całe życie czułam się, jakbym była typową Polką. Nawet czasami miałam takie zachowania typowo polskie, które później zaczęły mnie drażnić. Spotkałam się kiedyś z pewnym czarnoskórym znajomym, i tak zaczęliśmy rozmawiać... ja nigdy w życiu nie miałam ciemnego faceta i nie wyobrażałam sobie, żebym mogła mieć. W Londynie poznałam też różnych czarnoskórych, pierwszy raz miałam romans z czarnoskórym mężczyzną, poznałam go przez moją przyjaciółkę, która miała tylko czarnoskórych facetów. Ona mi tak w mózgu poprzestawiała, że przecież to są przystojni faceci. To jakoś rozmyło tę granicę... Bo wcześniej to zaczęłam mieć myślenie takiej typowej jakiejś łódzkiej białej dziewczyny... Może dlatego, że ich tylu tutaj nie było?
– Taka biała pustynia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.