Wzięłam ślub w wieku 24 lat, rok później rozwód. Czy teraz ostrożniej wchodzę w związki?
W wieku 24 lat wzięłam ślub. Wydawało mi się, że jestem dojrzała i że to czas na wchodzenie w kolejne etapy. Rozwód, i to po roku od ślubu, wydawał mi się porażką. Ale nie żałuję. Raczej szanuję siebie za to, że odważyłam się go wziąć. Dziś zupełnie inaczej podchodzę do życia i relacji – opowiada 30-letnia Klaudia.
Z Jackiem poznaliśmy się, kiedy byłam na pierwszym roku studiów. Był dwa lata starszy ode mnie. Jego rodzina od kilku pokoleń mieszkała w Warszawie. Ja miałam dopiero 20 lat, do Warszawy przyjechałam z małego miasta na wschodzie Polski. Byłam wychowana w rodzinie katolickiej, w przekonaniu, że trzeba wziąć ślub i założyć rodzinę. Najpierw więc zamieszkaliśmy razem, potem były zaręczyny, po roku ślub i wspólny kredyt na mieszkanie.
Co powinno zadecydować o tym, że decydujesz się na ślub
Kiedy dziś myślę o tym, że wzięłam ślub w wieku 24 lat, zdaję sobie sprawę, jakie to było niedojrzałe – przecież to naprawdę wcześnie na podejmowanie takich życiowych decyzji. Oczywiście kochałam Jacka i wydawało mi się to wszystko naturalne. Jednak nie miałam wtedy jeszcze prawa znać dobrze ani siebie, ani wiedzieć, czego tak naprawdę pragnę. Zwykle z dłuższego związku wchodziłam w kolejny, podoby do poprzedniego. Nie miałam na koncie żadnego szaleństwa.
Miałam to gdzieś z tyłu głowy, ale raczej tłamsiłam. Uważałam, że dobrze robię, wychodząc za mąż. Zresztą po czterech latach bycia w związku, w tym po dwóch latach mieszkania razem, wydawało się, że jesteśmy gotowi na kolejny etap. To ja podjęłam temat zaręczyn. Zapytałam Jacka, czy by tego chciał. On też czuł się gotów. Po tej rozmowie oświadczył mi się praktycznie z dnia na dzień. A skoro to już nastąpiło, zaczęliśmy planować ślub. Jestem osobą, która po powiedzeniu A mówi B. Nie lubię czekać. Przypadkiem udało nam się znaleźć salę na październik, czyli pół roku od zaręczyn. We wrześniu broniłam się na studiach, nie miałam jeszcze poważnej pracy, a już w następnym miesiącu brałam ślub.
Wszystko szybko poszło, a ja naprawdę się cieszyłam. To nie było tak, że biorąc ślub, czułam, że popełniam błąd. Chyba byłam po prostu za młoda, za mało doświadczona, żeby zrozumieć, że to, co czuję, nie jest do końca tym, co powinno popchnąć mnie do powiedzenia tak przed ołtarzem. Wkrótce dotarło do mnie, że wzięliśmy ślub, a nie przegadaliśmy wcześniej wielu istotnych kwestii. Choćby tego, czy on chce mieć dzieci, czy ja chcę mieć dzieci, w jakim wieku. Nie było w ogóle takich rozmów. A jeśli były, to ja musiałam je zainicjować – jak w przypadku zaręczyn. Okazało się, że on chce dzieci, a ja w zasadzie do tej pory nie mam pewności, czy bycie mamą to rola dla mnie. Przez rok naszego małżeństwa wszystko zaczęło nam się stopniowo rozjeżdżać, na co miało wpływ sporo różnych czynników.
Najważniejsze cechy udanego małżeństwa
Tak naprawdę dorosła poczułam się niedługo po ślubie, kiedy zaczęłam pracę w dużej firmie, miałam zawodowe zobowiązania i możliwość rozwoju. Te fakty w dużej mierze sprawiły, że moje podejście do życia w końcu się zmieniło. Chciałam robić karierę, zarabiać swoje pieniądze, być w jakiś sposób niezależna. U mojego męża to wszystko odbywało wolniej. Mieliśmy inne priorytety. Tym, co było dla mnie bardzo trudne, było zamieszkanie z jego rodzicami po ślubie, kiedy czekaliśmy na własne mieszkanie. To przyspieszyło rozpad naszego związku. Było też dużo niuansów, które uświadomiły mi, że łączy nas raczej przyjaźń niż relacja romantyczna. Coś się wypaliło między nami, chemia wyparowała. Chyba już nawet przed zaręczynami. Jednak wtedy wydawało mi się, że to naturalne, że tak się dzieje. W moim otoczeniu nie miałam za wiele przykładów związków pełnych emocji. Mój tata zmarł, gdy byłam jedenastolatką, między teściami brakowało czułości – przytulania, całowania w policzek. Więc nie dziwiło mnie, że również między mną i Jackiem intymność zeszła na dalszy plan. Jednak w końcu zaczęło mi jej brakować i uświadomiłam sobie, że można inaczej, że przyjaźń w relacji jest ważna, ale nie wystarczy.
Zaczęliśmy w końcu o tym wszystkim rozmawiać, próbowaliśmy ratować małżeństwo, ale i zastanawiać się, czy chcemy razem wykańczać mieszkanie, które lada moment mieliśmy odebrać. Mieszkając z jego rodzicami, czułam też coraz wyraźniej, że lubię swoją przestrzeń, autonomię, co oni ograniczali. A Jacek nie był przy tym wsparciem, nie zachowywał się jak mój mąż, ale przede wszystkim jak syn swoich rodziców. To ja chciałam się bardziej wycofać, zakończyć relację.
Mąż zaproponował wtedy terapię. Byliśmy na jednym spotkaniu, miał umówić kolejne, ale tego już nie zrobił. Poczułam, że nie walczy. Nie zamierzałam robić tego sama. Miałam dość, że w tym związku pełnię funkcję matki, gosposi, ogarniaczki, a kochanki w zasadzie nie.
Trudno mi było jednak podjąć ostateczną decyzję i odejść. Kochałam go jak przyjaciela, dochodziło do tego przyzwyczajenie i strach o przyszłość. Swoje robiło też katolickie wychowanie. Nie wiedziałam, jak powiedzieć mamie, że chcę się rozwieść. Bałam się też opinii ludzi – w końcu rozstawaliśmy się po zaledwie roku. Z perspektywy czasu nie wydaje się to już niczym strasznym, ale wtedy spędzało mi sen z powiek.
Jakim przeżyciem jest przechodzenie przez rozwód
Kiedy decyzja o rozstaniu zapadła, szybko złożyliśmy pozew o rozwód bez orzekania o winie. Formalności jednak trwały, bo akurat rozpoczęła się pandemia. W praktyce przestaliśmy być razem. U notariusza zrobiliśmy podział majątku. Ze względu na mieszkanie mieliśmy kontakt, wspólnie je odebraliśmy, ostatecznie ja je wzięłam na siebie.
Na początku trudno nam się rozmawiało. Mieliśmy do siebie jakiś żal, było ciężko. Budowaliśmy naszą relację od nowa. Jacek już po miesiącu od naszego rozejścia się wszedł w nową relację, co jakoś mnie ubodło. Ja jeszcze wszystko przeżywałam, miotałam się, potrzebowałam czasu. Bardziej niż samo rozstanie bolała mnie kwestia rozwodu. Traktowałam go jako porażkę, nieudany projekt, bo jestem bardzo zadaniowym człowiekiem.
Po półtora roku w końcu odbyła się nasza rozprawa rozwodowa – trwała 13 minut. To była formalność. Po wyjściu z sądu przytuliliśmy się do siebie i z czystą sympatią życzyliśmy sobie jak najlepiej, nie było w nas już negatywnych emocji. Do tej pory mamy kontakt. Widzieliśmy się ostatnio na mojej imprezie urodzinowej.
Bez wątpienia w całym procesie pomogła mi terapia, na którą dość szybko trafiłam. Janek też w końcu zdecydował się na taki krok. Po dwóch latach chodzenia na nią zadzwonił nawet do mnie i powiedział, że dopiero teraz rozumie, jak musiało mi być ciężko, gdy mieszkaliśmy z jego rodzicami. Przeprosił mnie, że nie był dla mnie wsparciem. Nasze terapie uświadomiły nam, że nie mieliśmy „oczyszczonego terenu”, by budować własną rodzinę. Nie wynieśliśmy dobrych wzorców z domu oraz mieliśmy nie najlepsze kontakty z rodzicami. Ja bałam się powiedzieć mamie o rozwodzie. On słuchał swoich rodziców, jakby miał 15 lat, a miał 26 wtedy.
Jak decyzja o rozwodzie zmienia podejście do związków
Po czterech latach od rozstania zdaję sobie sprawę, że przede wszystkim zwiodło mnie katolickie wychowanie i trzymanie się utartego schematu. Choć wiek i brak dojrzałości na pewno też zrobiły swoje, to dziś wcale nie czuję się bardziej gotowa, by znów wziąć ślub. Wręcz przeciwnie – miałabym chyba jeszcze większe obawy. Mimo że należę do osób, które przeszły naprawdę dobry rozwód. Dziś uważam, po wszystkich doświadczeniach, po terapii, że inaczej podchodzę do relacji. Nie zakładam od razu, że poznanie kogoś musi prowadzić do długodystansowej relacji. Nawet nie chodzi o to, by spotykać się na sam seks, ale żeby dać sobie czas na wszystko. I choć początkowo bałam się być sama, bez pary, dziś wiem, że odnajduję się jako singielka. Kiedy po rozstaniu z Jackiem weszłam w kolejną relację, okazała się ona mocno toksyczna. Świadomie zrobiłam sobie po niej rok przerwy od związków. Kiedy nauczyłam się życia w pojedynkę, usłyszałam swoje potrzeby, weszłam na zupełnie inną ścieżkę. I polubiłam spędzać czas sama ze sobą, od czego wcześniej na wszelkie sposoby uciekałam.
Dzięki terapii pokonałam swoje lęki – przed byciem samą, przed poznawaniem nowych ludzi. Na przykład pojechałam na kilka tygodni na Filipiny z grupą nieznajomych, co wydawało mi się kiedyś największą torturą. Jednak konfrontacja z takimi sytuacjami sprawiła, że zrozumiałam, że to nic strasznego, że lęki są w mojej głowie. I tak przełamywałam się, boksowałam z różnymi rzeczami przez dwa lata do trzydziestki.
Po rozstaniu z mężem, choć miałam 26 lat, czułam się, jakbym miała 50 czy więcej, czyli jakby życie było za mną – sądziłam, że nikogo już nie poznam, że nie założę rodziny. Wciąż tkwiłam w tradycyjnym schemacie. Teraz, jako trzydziestoletnia Klaudia, czuję się świetnie, wszystko wydaje się być na miejscu, jestem otwarta, widzę przed sobą różne możliwości i to, że w życiu naprawdę dużo jeszcze na mnie czeka – wszystko zależy od tego, na co sobie pozwolę, jakie decyzje podejmę.
Czy każdy dobry związek musi być tym na całe życie
Prawie od roku jestem w szczęśliwym związku, cieszę się w tej relacji, ale już nie zakładam, że musi trwać do końca życia, tak jak to było w przypadku mojego małżeństwa i tego, co przysięgałam z przekonaniem przed ołtarzem. Oczywiście nie czekam też na jej zakończenie – po prostu podchodzę do tego wszystkiego bardziej świadomie, bez ograniczających założeń, choć po rozstaniu miałam chwile zwątpienia w miłość i stałe związki. W nową relację weszłam już z zupełnie innego poziomu – po terapii, jakoś tam poukładana ze sobą. Na początku oczywiście miałam obawy. Jednak szczere rozmowy okazały się najlepszym sposobem na ich rozwianie. W moim małżeństwie właśnie tego zabrakło, zwłaszcza dyskutowania o sferze emocjonalnej, osobistych pragnieniach, kierunku rozwoju relacji. Zakładaliśmy coś z góry, robiliśmy to, co nakazywała tradycja. Z moim obecnym partnerem od początku znamy swoje priorytety, stosunek do spraw typu ślub, dzieci, kariera. Wszystkiego nie da się ustalić, ale główne filary związku mamy przegadane, wiemy, gdzie się obecnie znajdujemy i gdzie chcemy być w najbliższej przyszłości.
Dziś już wiem, na bazie małżeńskich doświadczeń, że chciałabym współtworzyć związek czysto partnerski, bez podziału na role typowo kobiece i męskie. Ważne też dla mnie jest to, że dbamy o siebie nawzajem, zabiegamy o chemię, zapobiegamy stagnacji, wspieramy się – emocjonalnie i fizycznie. Jesteśmy teamem.
Rozwód to porażka, lekcja czy oznaka wewnętrznej siły?
Rozwód na początku traktowałam jako porażkę. Później uznałam, że to świetna lekcja, dzięki której jestem w obecnym miejscu, z czego jestem zadowolona i tak widocznie miało być. Teraz wiem, że trzeba być naprawdę silnym, by przyznać się, że popełniło się jakiś błąd, przyznać się i nie tkwić w tym tylko dlatego, że się do czegoś zobowiązaliśmy. Mamy prawo się pomylić, na każdym etapie życia. Jestem z siebie dumna, że miałam odwagę – mimo wszystkich obaw – już po roku od ślubu rozstać się, bo wiele osób ze względu na kwestie ekonomiczne, religijne czy jeszcze inne nie daje sobie na to przyzwolenia i skazuje się na cierpienie. Do tego często pojawiają się dzieci, które mają coś zmienić, a jest tylko gorzej. I choć spojrzenie na to wszystko w taki sposób zajęło mi sporo czasu, już wiem, że rozwód to symbol mojej siły.
Zobacz także:
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.