Malarz Bartosz Kokosiński w minionym roku już po raz czwarty stanął na czele rankingu Kompas Młodej Sztuki. Artystę odwiedzamy w jego pracowni na warszawskiej Pradze, by porozmawiać o nim jako o twórcy, który żywi się obrazami, i o jego dziełach, które przetrawiają współczesny świat.
Jego korzenie tkwią w Dąbrowie Górniczej. W tamtejszym liceum plastycznym Bartosz Kokosiński kształtował się jako początkujący twórca, by później skończyć malarstwo na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Deklaruje, że zawodowo zajmuje się obrazem i obrazowaniem, ale to, co robi, częściej staje się hybrydalnym obiektem, frankensztajnem o niejasnej naturze. Zwykle rozpoznamy w nim jednak charakterystyczne dla malarskiego warsztatu elementy: płótno i farby. Gdy potykam się w pracowni artysty o piętrzące się nawet w łazience prace (właśnie stracił swój magazyn i chwilowo wszystko przechowuje u siebie), pytam, gdzie właściwie kończy się tu artefakt, a zaczyna rzeczywistość. Czy zostałam już połknięta przez obraz? W odpowiedzi Bartosz przytacza anegdotę ze swego żywota artysty:
– Wysyłałem pewną pracę na wystawę. To były stare płótna, które poddałem różnym procesom, a na koniec przybiłem do krosna i okleiłem taśmą klejącą. Obiekt zapakowałem do wysyłki w folię bąbelkową i poszedł w świat. Jak się potem okazało, został odpakowany totalnie, bo obsługa galerii po zdjęciu ochronnej folii zdjęła też taśmę będącą częścią kompozycji. I nie jest to jedyny przypadek, gdy pracownicy instytucji sztuki nie dostrzegli granicy pomiędzy moim tworem a rzeczywistością – opowiada.
Malarstwo choruje, malarz się rozwija
Najbardziej znana seria Bartosza to „Obrazy pożerające rzeczywistość”, a zawarte w niej dzieła to – najkrócej rzecz ujmując – pogięte, zdeformowane blejtramy, z których wylewają się fragmenty otoczenia. Mogą to być motywy religijne (monstrancje, krucyfiksy, ornaty), narzędzia rekreacji czy też poroża jeleni i piloty do telewizorów. Obrazy Kokosińskiego pożerały już m.in. wypadek samochodowy, mieszkanie, a nawet innego artystę („Obraz pożerający Roberta Kuśmirowskiego”). Przywodzą na myśl słynne asamblaże Tadeusza Kantora, który w swoje obrazy wmontowywał realne obiekty. – Coś w tym jest – przyznaje Bartosz. – Jako dzieciak często jeździłem z Dąbrowy do Krakowa na wystawy, chłonąłem te jego połamane parasole i pogięte płótna. Potem miałem nawet wystawę wspólnie z kantorowskim aktorem, Romanem Siwulakiem. Na pewno wpłynął też na mnie Grzegorz Sztwiernia, którego bardzo szanuję i jako artystę, i jako pedagoga. Chodziłem na jego zajęcia, będąc na ASP.
Malarstwo Bartosza Kokosińskiego wypełzło w świat i zaczęło konsumować rzeczywistość już na trzecim roku jego krakowskich studiów, gdy stworzył cykl „Choroby malarstwa”. Te obrazy mnie wzruszają, bo jako dziecko lekarki wychowałam się na zakazanej lekturze „Otorynolaryngologii klinicznej”, zawierającej wizerunki pacjentów z czarnymi paskami na oczach, zaś cykl Bartosza oparty został właśnie na zdjęciach chorych ze starej „Encyklopedii zdrowia”. – Zestawiłem portret zdrowy i obraz tak zdeformowany, by oddać chorobę portretowanego bez namalowania samej choroby – opowiada. – Wtedy właśnie obraz stał się dla mnie obiektem, ciałem, nie tylko malaturą. Pokrył się skórą, zaczął się wyginać, chorować i dosłownie pożerać otoczenie.
Przetwarzam, trawię, wypluwam
Na sztukę patrzy jak na język komunikacji, w którym najswobodniej mu się wypowiadać. – Przyjmuję coś ze świata i przetwarzając to, opowiadam, co do mnie dotarło. Można się z tym zgadzać lub nie, można wejść w dyskusję. Czerpię z fragmentów miasta, wykorzystuję nadmiar, który mnie otacza. Używam rzeczy, z którymi sobie trochę nie radzę, jak w tej pracowni, gdzie już brakuje mi miejsca – fizycznie i mentalnie. Skoro więc nie potrafię się z tymi rzeczami rozstać, mogę z nich zrobić kolejną kompozycję. Pożeram to wszystko poprzez swoje obrazy, przetwarzam, trawię i wypluwam. Opowiadam w pracach także o tradycyjnych wątkach malarskich, bo przecież skończyłem malarstwo, jestem malarzem, ale co to znaczy? Malować po raz kolejny scenę batalistyczną albo religijną? Istnieją już przecież nieskończone pokłady myśli, obrazów, teorii, ale i praktyki artystycznej. Ktoś nazwał to „zaszczuciem historią sztuki”. Bardzo mi się to spodobało, bo czuję się przejedzony obrazami. Ale nie bronię się, kiedy ktoś przyrównuje to, co robię, np. do malarstwa materii, bo są to struktury, faktury, zanurzenie w dotykalnym. Gdy na studiach przez rok zajmowałem się tylko wideo-artem, brakowało mi babrania się w materii, wracałem więc do cielesności. Działanie wirtualno-koncepcyjne to dla mnie za mało. Pracownię też traktuję jak warsztat. Stosuję dużo farb, materiałów, narzędzi. Staram się bawić malarstwem – tu pochlapię, tu pogniotę, tam namaluję.
Sztuka w czasach nadmiaru
Czy rzeczy, których używa w pracach, to kolekcja przedmiotów, czy raczej recykling śmieci? – Dla mnie to nie są śmieci – stwierdza po namyśle. – Naprawdę je kolekcjonuję, pieczołowicie wybieram, muszą mnie uwieść. Można nazwać moją praktykę artystycznym recyklingiem, ale to jest jak przetwarzanie odpadków, dla których nie można znaleźć odpowiedniego pojemnika. Nigdzie nie pasowały i pomyślałem, że faktycznie zbuduję z nich obraz, zbiór, komunikat. Skonstruuję jakiś rodzaj porządku, ułożę przedmiot po przedmiocie, jak martwe natury.
Gdy przyglądam się obiektom-obrazom Bartosza, widzę w nich portret świata w rozpadzie (przedmioty w cyklu destrukcji, zalegające w oceanie, na ulicy, w mieszkaniach, brzydko się starzejące). Autor przywołuje jeszcze inne skojarzenia: – Te prace za każdym razem układają się inaczej, coś się w nich przesuwa, odpada. Zachowują się więc trochę jak organizm, jak natura, jak człowiek, bo przecież my cały czas się zmieniamy. Drugie skojarzenie dotyczy przestrzeni. Gdy powiesimy te napakowane obrazy nad przysłowiową kanapą, zaczynają ingerować w naszą przestrzeń. Zagarniają, wypełniają, pęcznieją, wylewają się i chcą nas zatopić. Są opresyjne. I ostatnie skojarzenie – one się pompują, a dzisiaj w popkulturze i ekonomii to powszechne zjawisko: samochody się pompują, lodówki się pompują, telefony, a nawet ludzie są coraz więksi i grubsi. To hasło dzisiejszych czasów: „Pump up”.
Udręka czy ekstaza?
– Sinusoida – odpowiada, gdy pytam, co oznacza dla niego bycie artystą. – Ale zdarzają się momenty ekstazy, chwilki, małe dreszcze satysfakcji. Jak wtedy, gdy – jeszcze w Krakowie – wymyśliłem sobie pożerające obrazy, choć nawet nie wiedziałem, jak się do nich zabrać. Samo malowanie też daje czysto fizyczną przyjemność, taką jak wtedy, kiedy np. przebiegniesz parę kilometrów i się zmęczysz.
W chudych latach po studiach Bartosz wiele razy zastanawiał się, czy nadal trwać na wyboistej artystycznej ścieżce. Pytam go więc, czy wygrane rankingi, kontakt z kolekcjonerami oraz galeriami (Knoll w Wiedniu, Monopol w Warszawie, ABC w Poznaniu) sprawiły, że ze sztuki może się już utrzymać. – Jest lepiej – mówi. – Byłoby nie w porządku, gdybym narzekał, ale mam świadomość, że to kosztowało mnie i nadal kosztuje sporo wyrzeczeń. I wciąż jest to bliższe życiu studenckiemu niż egzystencji kogoś, kto wspina się po szczeblach kariery, wypracowując solidną pensję. A ja, jako człowiek, potrzebuję mieć poczucie stabilizacji, choćby finansowej. Pamiętam okres, gdy się szarpałem, bo nie wiedziałem, czy stać mnie będzie jeszcze na te dwa miesiące życia w Warszawie, czy też nie. Taki stan jest strasznie wyczerpujący. Nie mam na utrzymaniu rodziny, dzieci, ale to właśnie uważam za swój koszt, bo odpowiedzialność finansowa za inne osoby byłaby teraz w mojej sytuacji ogromnym obciążeniem.
A czy zdarza mu się czasem słyszeć komentarze: „A co to za śmietnik?”. Czy zadaje sobie wtedy pytanie o miejsce sztuki w dzisiejszym świecie? – Bardzo trudno jest mi rozmawiać z kimś, kto nie miał w ogóle styczności ze sztukami wizualnymi i nagle pyta, o czym ten obraz jest – mówi Bartosz. – Wtedy sobie uświadamiam, że właściwie nie potrafię wytłumaczyć się z mojego bycia artystą. Bo w sztuce posługujemy się jakimś niewypowiedzianym porozumieniem w tych kwestiach i potem rozmawiamy, jakby wszystko było już uzgodnione, dla wszystkich jasne. Nie tłumaczymy od podstaw, omijamy ten etap. Brakuje łącznika. Ale patrzę też na to jak na obcy język. Gdy otworzysz książkę napisaną po francusku, a nie znasz języka, nie możesz liczyć na to, że ją przeczytasz od początku do końca. Nie możesz mieć pretensji, że to bełkot, bo nic z tego nie rozumiesz. I tu kłania się baza – edukacja artystyczna wprowadzająca w sztukę współczesną, której w przeciętnej szkole brakuje.
Wszeteczny urok materii
Skąd wziął się świat sztuki w życiu chłopaka z górniczego miasta? – Dużo wyniosłem z domu. Tata miał ciągoty do malowania, ale szybko przestał, bo proza życia. Znalazłem na strychu jego obrazy ‒ i to był impuls do działania. Zacząłem malować, kopiować, jako ośmio- czy dziesięciolatek rysowałem siebie i portrety rodziców. W naszym domu nadal wisi kolorowy obraz, który namalowałem na podstawie czarno-białej reprodukcji z albumu jakiegoś rosyjskiego malarza. Fascynowały mnie te grudy, materia, maźnięcia u Rembrandta, krakelury w starych obrazach. Dziś ta estetyka jest mi odległa, ale wciąż działa na mnie urok materii.
Śmiejemy się, że – wbrew podejrzeniom niektórych – Kokosiński potrafi odwzorować zwyczajny obiekt. – Czasem nawet trochę mi żal, bo naprawdę dobrze rysowałem – wzdycha. – Tyle lat nauki i jak to teraz wykorzystać? Wielopostaciowe szkice na dużym formacie, realistyczne, ekspresyjne – to było fajne, ale brakowało mi tam kontaktu z dzisiaj. Dla mnie ważne jest to, by mówić językiem tych czasów. Chcę być słyszany, dialogować z rzeczywistością.
Czy dlatego interesują go skazy – od pękającej szybki do marszczącej się skóry? Także w tytułach prac są szumy, zgrzyt, gorączka… – Niedoskonałość potrafi wybić ze schematu – wyjaśnia. – Błąd powoduje, że tracę kontrolę i ujawnia się coś, o czym bym nie pomyślał. Wydaje mi się też, że stan czystości jest nie do utrzymania. Oglądam wielki, piękny obraz Wojciecha Fangora, doskonałe przejścia kolorystyczne, ale… róg jest brudny albo płótno trochę potargane. I to od razu żyje. Bo jest ludzkie, w przeciwieństwie do komputerowej gładkości świata wirtualnego. To, że moje obrazy są w jakiś sposób zdeformowane, stanowi prawdę o nas.
Bartosz Kokosiński (ur. 1984) ‒ malarz, twórca instalacji i wideo. Jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W 2009 uzyskał dyplom na wydziale malarstwa w pracowni Andrzeja Bednarczyka i Witolda Stelmachniewicza. Czterokrotny stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz laureat nagrody Fundacji Elizabeth Greenshields z Kanady. Brał udział m.in. w wystawach Kunszt. 100 lat polskiej rzeźby w Muzeum Sztuki Bourse w Rydze oraz Poszukując wolności. Polskie malarstwo współczesne, Muzeum narodowe w Kijowie, a w 2015 roku otrzymał wyróżnienie na 42 Biennale Malarstwa „Bielska Jesień”. W 2018 roku po raz czwarty znalazł się na pierwszej pozycji rankingu Kompas Młodej Sztuki. Mieszka i pracuje w Warszawie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.