Znaleziono 0 artykułów
04.10.2024

Dlaczego „Romeo i Julia” z Leonardem DiCaprio to wciąż najpiękniejsza adaptacja Szekspira?

04.10.2024
Czy film „Romeo i Julia” z Leonardem DiCaprio z 1996 roku to najlepsza adaptacja szekspirowskiej tragedii? (Fot. materiały prasowe)

Film „Romeo i Julia” Baza Luhrmanna z 1996 roku uczynił z Leonarda DiCaprio amanta, zanim aktor trafił na plan „Titanica”. Jako zakochany w Julii (Claire Danes) Romeo pokazał całemu pokoleniu, jak kochać – namiętnie, straceńczo, szaleńczo. 

W baśniach pocałunki książąt budzą śpiące królewny. W ostatniej scenie „Romea i Julii” zakochana nastolatka pragnie, by pocałunek sprowadził na nią sen wieczny. Oto u jej boku leży martwy ukochany. Wziął truciznę, którą dziewczyna próbuje spijać z jego ust. Zabił się, myśląc, że to ona odebrała sobie życie. Fortel, który kochankowie zaplanowali, nie udał się. Ona miała tylko wydawać się nieżywa, by uciec ze swoim wybrankiem poza mury Werony. On nie otrzymał jednak informacji o tym, że upozorowała samobójstwo. Wierząc, że odeszła naprawdę, postanowił do niej dołączyć. A wszystkiemu winne były zwaśnione rody Montekich i Kapuletich. Rodzice nigdy nie pobłogosławiliby tego małżeństwa, więc ich dzieci poprzysięgły sobie wierność za ich plecami – na dobre i na złe, za życia i w śmierci.

„Romeo i Julia” to Szekspir w konwencji teledysków MTV

Gdy w 1996 roku film Baza Luhrmanna „Romeo i Julia” trafił do kin, wszyscy znali najsłynniejszą bodaj tragedię w historii, napisaną przez Szekspira pod koniec XVI wieku. Dramat trafił do kanonu lektur, wystawiano go niezliczoną ilość razy, także w licealnych teatrzykach, a co bardziej zaangażowani uczniowie z pamięci cytowali miłosne monologi. Ale dla milenialsów, którzy adaptację australijskiego reżysera oglądali jako rówieśnicy tytułowych bohaterów, sztuka zyskała zupełnie nowy wymiar. Stała się historią miłosną na miarę przełomu wieków, szkołą uczuć, dokładnym zapisem buzujących w nastoletnich sercach oraz ciałach uczuć i hormonów. 

Zobaczyłam film jako dwunastoletnia dziewczynka i – tak jak rzesze moich koleżanek – zakochałam się po uszy w Leonardzie DiCaprio. W jego tęsknym spojrzeniu, w jego blond fryzurze, w jego hawajskich koszulach. Claire Danes uwielbiałam już wcześniej jako fanka serialu „Moje tak zwane życie” (1994–1995), do dziś uchodzącego za jedną z najpiękniejszych opowieści o dojrzewaniu. Jej ekranowa Julia wydawała mi się więc przedłużeniem zbuntowanej nastolatki Angeli, tyle że bez czerwonych włosów, grunge’owych swetrów i sztruksów. Choć Danes i DiCaprio wygłaszali kwestie żywcem wyjęte z XVI wieku (scenarzyści – Luhrmann i Craig Pearce – postanowili zachować oryginalną frazę), kochali całkiem nowocześnie. I całowali, i płakali, i odkrywali siebie. Szekspir i Luhrmann zrozumieli nastolatków, którzy widzą świat w jaskrawych barwach. 

Dlatego wszystko w „Romeo i Julii” mieni się, migocze, wiruje. Oczywiście Luhrmann wpisał adaptację w konwencję teledysku MTV, która wtedy kusiła filmowców. Ale w szybkim montażu, kontrastowych kolorach, kampowej scenografii można dopatrzeć się właśnie próby wiwisekcji młodego umysłu, w którym wszystko pędzi, plącze się, pulsuje.

Z „Romea i Julii” do dziś garściami czerpią twórcy filmów o młodości – od „Spring Breakers” po „Zolę”. Luhrmann jednak także tutaj wykracza poza schemat – jego Verona (zdjęcia powstały w Miami i w mieście Meksyk, ale klimatem scenografia nawiązuje do Venice Beach w Los Angeles) właściwie mogłaby znaleźć się w postapokaliptycznej Ameryce. W tym sensie Luhrmann nie tyle uwspółcześnił „Romea i Julię”, przenosząc ją w realia połowy lat 90. XX wieku, ile zaprojektował tę historię na nieokreśloną przyszłość, w której rządzą chaos, niepewność, przemoc. Oczywiście wiele zabiegów dziś wydaje się naiwnych, a nawet zgranych, jak chociażby prezenterzy wiadomości telewizyjnych odgrywający rolę narratorów, ale w 1996 roku wydawały się objawieniem – komentarzem społecznym na temat roli mediów (trochę jak z późniejszego o cztery lata „Requiem dla snu”).

Ćwiczenia Baza Luhrmanna z estetyki przesytu 

Luhrmann na „Romeo i Julii” ćwiczył też swoją autorską estetykę – estetykę przesytu. Później ten nadmiar wylewał się z ekranu podczas seansu „Moulin Rouge!”, „Wielkiego Gatsby’ego”, także z Leonardem DiCaprio, czy nowego „Elvisa”. Właściwie każdy film reżysera można do pewnego stopnia uznać za musical, a jako taki może pławić się w przesadzie. Ścieżka dźwiękowa z „Romea i Julii” – do dziś kultowa – staje się zresztą pełnoprawną bohaterką filmu.

Z lat 90. Luhrmann z pewnością zaczerpnął zamiłowanie do kontrastów – piękna i brzydoty, brutalności i ckliwości, powagi i śmiechu. Właściwie każda scena z „Romea i Julii” wydaje się absurdalna – dlaczego kochankowie całują się pod wodą, dlaczego strzelanina toczy się na plaży, dlaczego Romeo nie ma telefonu na pustyni, gdzie go wygnano? Ten brak logiki buduje nową logikę – logikę miłości, a przecież to ona jest motorem całej akcji. Miłość niemożliwa, skazana na porażkę, zakazana – to już znamy z Szekspira. Luhrmann dodaje od siebie refleksję o tym, że właściwie każda pierwsza, młodzieńcza, niewinna miłość może taka być. 

Dlatego oglądając „Romea i Julię” po raz pierwszy, pragnęłam kochać tak jak bohaterowie filmu. Dziś – prawie 30 lat później – nic się w tej kwestii nie zmieniło. 

Anna Konieczyńska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Dlaczego „Romeo i Julia” z Leonardem DiCaprio to wciąż najpiękniejsza adaptacja Szekspira?
Proszę czekać..
Zamknij