Najważniejsze, że dziecko czuje się potrzebne, nie jest przeganiane – tłumaczy Łukasz Krencik, pracownik Fundacji Otwarty Dialog, który przychodzi do pracy z synami. Posłanka Koalicji Obywatelskiej Monika Rosa wyjaśnia: – Pojawiają się pytania, jakim prawem zabieramy dzieci do Sejmu i je tam karmimy. Karmimy je, bo są dziećmi i są głodne. Zabieramy, bo czasem musimy. Rozmawiamy o podejściu otoczenia do rodziców oraz ich dzieci w miejscu pracy.
Po tym, jak w połowie listopada posłanka Aleksandra Gajewska (KO) pojawiła się na posiedzeniu Sejmu z czteroletnim dzieckiem, w polskim internecie rozgorzała dyskusja na temat obecności dzieci w miejscach pracy. Pojawiły się w tych wymianach zdań docinki i złośliwości.
Posłanka Gajewska tłumaczyła w rozmowie z „Faktem”, że czas pracy parlamentarzystów jest nieregulowany, więc czasem nie mają wyboru i muszą przyjść z dziećmi na posiedzenia. „Sejm nie jest infrastrukturalnie, ani w żaden inny sposób, przystosowany do potrzeb rodziców z dziećmi” – podkreślała. W podobnej sytuacji, tyle że z niemowlętami, już wcześniej znalazły się posłanki Kornelia Wróblewska (Nowoczesna), Agnieszka Pomaska (PO), Daria Gosek-Popiołek (SLD) czy Marcelina Zawisza (Lewica).
Joanna Łopat-Reno: „Brakuje plemiennego myślenia o wychowaniu”
Mama 3,5-letniego dziś Adasia, Joanna Łopat-Reno, przed zajściem w ciążę pracowała jako dziennikarka w telewizji TVN24 Biznes i Świat. Spodziewając się dziecka, postanowiła odejść z korporacji i rozpoczęła współpracę freelancerską m.in. z magazynem „Duży Format”. Jako absolwentka fotografii w łódzkiej Szkole Filmowej wraz z mężem, Lude Reno, organizuje dla dzieci i młodzieży warsztaty fotograficzno-filmowe, podejmuje też sama lub z mężem inne zlecenia z branży.
– Mój partner jest Francuzem, pochodzi z Karaibów, więc nie mamy wsparcia jego rodziny. Teraz pomaga nam moja mama. Wcześniej, również ze względu na swoją pracę, nie była gotowa na bycie pełnoetatową babcią. Dlatego Adasia wszędzie zabieraliśmy ze sobą –opowiada. Miał zaledwie trzy miesiące, gdy zabrali go na warsztaty, które prowadzili w domu kultury w podwarszawskim Izabelinie. Rozkładali mu w kącie sali matę z zabawkami. – Adaś turlał się po niej. Czasami zabawiali go uczniowie. A jak zaczynał płakać, to wkładałam go w chustę i zasypiał – opowiada Asia.
Warsztaty filmowe zdarzyło się też Asi i Lude prowadzić w grupie dzieci uchodźczych, we współpracy z fundacją Ocalenie. Uczestniczyły w nich dzieci ze wszystkich stron świata, m.in. z Afganistanu, Iranu, Iraku, Czeczenii. Na miejscu były też ich mamy. – Pamiętam, że Adaś jeszcze wtedy nie chodził i prowadząc zajęcia, co chwila widziałam go na rękach kolejnej mamy albo innego dziecka. Z początku czułam niepokój, bo był jeszcze malutki, miał kilka miesięcy, ale to przeszło, kiedy zobaczyłam, że kolektywne funkcjonowanie zdaje egzamin. Widziałam też, że Adaś czuje się bezpiecznie. Nie płakał, nie szukał mnie –wspomina Asia. I zaznacza: – Pod wpływem tego doświadczenia uświadomiłam sobie, jak bardzo w kulturze zachodniej zamykamy się z dziećmi w swoich mieszkaniach, jak bardzo brakuje nam tego plemiennego myślenia o wychowaniu. Tymczasem dzieci świetnie się w tej sytuacji odnajdują. Bardzo cieszyło mnie też to, że Adaś, który sam jest mulatem, miał okazję pobyć z dziećmi innych kultur, o innych kolorach skóry.
Z czasem Asia i Lude zaczęli jeździć z warsztatami po małych miejscowościach w całej Polsce. Jedno z takich miejsc to Barcin (woj. kujawsko-pomorskie), gdzie pracowali z młodzieżą licealną. – Adaś chodził z nami na zajęcia, a kiedy potrzebowaliśmy ciszy do nagrania, któraś z nauczycielek zabierała go na spacer. To się działo bardzo spontanicznie, np. pani Magda wychodziła z Adasiem, potem oddawała go pani Broni, tamta znów Magdzie. Dziecko przechodziło z rąk do rąk i tak te dwa tygodnie spędziliśmy razem –wspomina. Po czym dodaje, że Adaś „poznał wtedy smak czekolady” („Mamy zrozumieją” – uśmiecha się i tłumaczy mnie, nie-mamie, że dzieciom w tym wieku nie podaje się czekolady).
Kiedy Adaś miał półtora roku, rodzina prowadziła warsztaty w Gruzji. Tam z kolei bardzo pomocne okazały się panie pracujące w kuchni. – W pierwszej chwili byłam przerażona, kiedy zaproponowały pomoc. Bałam się, że zostawiam dziecko między olbrzymimi garami, w których było przygotowywane jedzenie dla 30-40 osób. Mówiły: „Nie martw się. Jest w dobrych rękach”. I one opieką nad Adasiem się wymieniały. Śpiewały mu kołysanki. Każda w swoim języku, bo byliśmy na granicy Gruzji z Armenią i Azerbejdżanem – opowiada. W sytuacjach, gdy Adaś nie mógł przebywać w kuchni, bo przeszkadzał w pracy, nosili go ze sobą w specjalnym plecaku nosidle.
– Wsparcie ludzi, których mieliśmy dookoła siebie, było czymś przecudownym. I wiem, że oni to robili z przyjemnością, nie z przymusu. Do dziś dzwonią do nas i pytają o Adasia – mówi Asia. Ma poczucie, że „to w nim zostanie”. – To, że był z rodzicami w tak wielu miejscach, tak nieoczywistych, i mógł poczuć energię tylu pięknych osób – tłumaczy.
Dziś, gdy 3,5-letni Adaś chodzi do przedszkola, jego rodzice starają się organizować pracę w czasie, kiedy jest w placówce. Zdarzają się jednak wyjątki. Raz Asia zabrała go w teren, na granicę polsko-białoruską, gdzie jechała z dziennikarską misją. Zdecydowała się jednak na to tylko dlatego, że znała osobę, która w razie potrzeby mogła się nim zająć.
– Mamy ten komfort, że często pracujemy z dziećmi i nauczycielkami, które mają dużą wrażliwość i wyrozumiałość dla obecności w przestrzeni pracy nawet tak małego dziecka jak nasze. Nie wyobrażam sobie jednak np. pracy w TVN-ie z małym dzieckiem. Wiadomo, że to dziecko wymagałoby uwagi, i myślę, że byłoby uciążliwe dla wszystkich dookoła. Choć sama jestem matką, czułabym duży dyskomfort, gdyby dziecko w biurze zaczęło płakać – dodaje.
Pod koniec rozmowy Asia przypomina sobie festiwal dziennikarski w Perugii, w którym uczestniczyła. Podczas jednego ze spotkań znajomy reporter powiedział tam, że gdyby miał dziecko, nie mógłby robić tego, co robi. Zwrócił się też po kolei do osób, które stały obok niego, szukając potwierdzenia. „Nie masz dzieci, prawda?” – dopytywał i wszyscy potwierdzali, że ich nie mają.
– Wszyscy bardzo się zdziwili, kiedy powiedziałam, że nie robiłabym tego wszystkiego, gdyby nie moje dziecko. Bo taka jest prawda, przewrotna w moim przypadku, że do czasów Adasia miałam pracę, która angażowała mnie na sto procent, ale nie dawała mi sto procent satysfakcji. Dopiero po jego urodzeniu zaczęłam realizować się zawodowo i czuję się w tym wolna, spełniona i szczęśliwa. Teraz wiem, że to, co robię: pisanie i warsztaty, ma sens nie tylko dla mnie – mówi Asia.
Monika Rosa: „Przestrzeń publiczna jest też dla dzieci”
Posłance Koalicji Obywatelskiej Monice Rosie dwuletni dziś syn, Filip, towarzyszy w pracy niemal od jego urodzenia. W tym czasie zdążyła się już przekonać, że przestrzeń Sejmu nie jest dobrze przystosowana do potrzeb matek z dziećmi. Mówiła o tym już w maju 2022 r. w rozmowie z radiem ZET, argumentując, że infrastruktura Sejmu nie jest przygotowana na potrzeby rodziców z dziećmi, a w naszej rozmowie przyznaje, że nic się od tego czasu nie zmieniło („poza tym że Filip jest starszy”).
– Mamy bardzo nieregularny tryb pracy i łączenie go z rodzicielstwem, które wymaga minimum stabilności, jest trudne. Posłanki nie mają urlopu macierzyńskiego, naszym obowiązkiem jest pracować w Sejmie i głosować. Oznacza to także posiedzenia komisji, dyżury poselskie, spotkania, konsultacje z organizacjami, a w minionych kadencjach protesty i wspieranie aktywistek – wylicza. Ona sama, jak mówi, opuściła tylko jedno głosowanie, kiedy była na porodówce. – Od kiedy Filip skończył miesiąc, zaczęłam z nim jeździć do Sejmu razem z moją mamą. Mieszkaliśmy w hotelu sejmowym, mama zajmowała się Filipem, gdy ja pracowałam, a ja karmiłam, usypiałam go, po czym wracałam na nocne obrady –wspomina.
Monika Rosa jest Ślązaczką, na co dzień mieszka w Katowicach i to stamtąd wyjeżdżała na posiedzenia Sejmu, co najmniej na trzy dni, czasem na tydzień. – W hotelu sejmowym jest jeden pokój, w którym jest łóżeczko i przewijak, inne pokoje można dostosować, jeśli jest taka potrzeba. A trochę nas, rodziców małych dzieci w Sejmie, jest. Z różnych partii politycznych.
Rosa podkreśla, że jest uprzywilejowana, bo w opiece nad synem w Sejmie zwykle pomaga jej mama, ma też duże wsparcie taty Filipa. Dlatego tylko kilka razy musiała zabrać go ze sobą na sesję plenarną albo posiedzenie komisji, karmić w budynku Sejmu czy na sali plenarnej. – Są jednak posłanki, które regularnie zabierają ze sobą dzieci, bo nie mają innego wyjścia. W pełni je rozumiem. Przestrzeń publiczna, w tym Sejm, jest też dla dzieci i dla nas, matek. Zwłaszcza że musimy być na posiedzeniach, a prac Sejmu bardzo często nie jesteśmy w stanie przewidzieć. W każdej innej pracy też zdarzają się różne sytuacje losowe, my mamy ten komfort, że dzieci mogą nam czasem towarzyszyć – mówi.
Monika Rosa przekonuje, że możliwość komfortowego łączenia macierzyństwa z pracą jest ogromnie ważna. Pracodawcy i ustawodawcy muszą zwrócić na to uwagę. – Chcemy mieć dzieci, chcemy pracować i chcemy partnerstwa. Jako społeczeństwo potrzebujemy też większej akceptacji dla dzieci w przestrzeni publicznej. Dziś ta sprawa bardzo nas dzieli. Pojawiają się pytania, jakim prawem zabieramy dzieci do Sejmu i je tam karmimy. Karmimy je, bo są dziećmi i są głodne. Zabieramy, bo czasem musimy – tłumaczy.
W nowej kadencji Filip wciąż, choć rzadziej, będzie gościł w hotelu sejmowym, bo chodzi także do żłobka. Czy za rządów nowej większości parlamentarnej jest szansa na żłobek sejmowy? – Na razie o tym nie rozmawialiśmy, ale kto wie. Trzeba będzie też wrócić do tematu urlopu macierzyńskiego, który jest szczególnie ważny w przypadku, gdy posłanka straci mandat i jest w ciąży lub ma małe dziecko – mówi Rosa. Zaznacza też, że choć posłanki i posłowie to grupa uprzywilejowana, to pod względem wsparcia w łączeniu ról rodzinnych i zawodowych świat polityki wciąż bardziej koncentruje się na potrzebach mężczyzn.
Bartek Śnieciński: „Zaczęło się od nieprzeszkadzania, teraz pracujemy razem”
– Antek zaczął przychodzić do mojej pracowni, kiedy miał trzy lata. Bardzo go ciekawiło, co robię, interesował się tym. Zaczęło się od nieprzeszkadzania, z czasem zaczęliśmy pracować razem. Antek bardzo się angażuje w to, co robi, jesteśmy w tym do siebie podobni –opowiada Bartek Śnieciński.
Z wykształcenia ekonomista, 46-letni dziś Bartek, mieszkaniec podwarszawskich Niw Ostrołęckich, kilka lat temu został rzeźbiarzem samoukiem. Gliniane modele, które tworzył w przydomowej pracowni, szybko zaczęły przekształcać się w rzeźby odlewane z brązu, a te zdobyły uznanie klientów. W pandemii nowa pasja stała się jego głównym zajęciem, także zarobkowym. W listopadzie 2023 r. ma na koncie już ok. 100 sprzedanych prac.
Antek ma dziś prawie sześć lat i również ma już na koncie pierwszą własną sprzedaż. Rzeźba, którą stworzył w pracowni taty, powstała wiosną tego roku, została odlana w maju. Nosi tytuł „Angry Bird” i w mediach społecznościowych Bartka została opatrzona poważnym podpisem: „Antoni Śnieciński”. Szybko zyskała uznanie klientów, a pieniądze ze sprzedaży, pokaźną sumę, Antek z pomocą rodziców wydał na zakup roweru.
– Zaczęło się od tego, że Antek przychodził do pracowni i powtarzał po mnie, na miarę swoich możliwości. Ja mu podpowiadałem, dawałem wskazówki techniczne. Dziś Antek może wziąć w pracowni praktycznie dowolny materiał, na który ma ochotę: glinę, plastelinę czy gips, i zacząć sobie z tego budować, sklejać. Przychodzi do mnie za każdym razem, kiedy pracuję, i działamy sobie razem – opowiada Bartek.
– Nie masz czasem problemu z tym, że Antek cię rozprasza w pracy? – dopytuję. – Czasem takie momenty są, ale to wszystko jest do wytłumaczenia. Mówię: „Antek, teraz skupiamy się na pracy, bo potrzebuję zrobić coś precyzyjnego albo zastanowić się, jak to zrobić”. I on to rozumie – wyjaśnia Bartek. Jeśli chodzi o potencjalne zagrożenia dla dziecka, to poza jego zasięgiem leżą niebezpieczne narzędzia, takie jak szlifierka kątowa czy chemikalia do patynowania. Czasem zdarzają się momenty, gdy Antek musi trzymać się z daleka, bo na przykład Bartek zajmuje się patynowaniem, które odbywa się w wysokiej temperaturze, ale chłopiec to rozumie i przestrzega zasad.
– Te nasze pobyty pracowe mają dla mnie bardzo dydaktyczny aspekt. To dla mnie doskonała okazja, by z Antkiem rozmawiać. On często sam to inicjuje. Pyta, co robię, dlaczego tak. Ponieważ moje prace zwykle są dość mocno abstrakcyjne, wywołują też rozmowy o tematyce społecznej. Tak jak praca „The Art of Conversation”, której przekaz mówił o tym, że coraz trudniej jest nam, jako ludziom, dogadać się ze sobą, że bardziej na siebie krzyczymy, niż rozmawiamy. Odlewałem tę rzeźbę w kampanii wyborczej, ale jej znaczenie jest uniwersalne. Schodząc do poziomu języka zrozumiałego dla dziecka, tłumaczyłem, że kiedy na przykład jest konflikt z siostrą, to trzeba rozmawiać. Nie wszystko musi prowadzić do awantury – tłumaczy.
Z perspektywy czasu Bartek ze smutkiem wspomina pierwsze lata życia Antka, gdy codziennie dojeżdżał do pracy do Warszawy. – Bywało tak, nader często, że kiedy wychodziłem, Antek jeszcze spał, a gdy wracałem, już spał. Byłem trochę takim weekendowym ojcem. To się zmieniło w pandemii, która dla mnie osobiście okazała się błogosławieństwem – wspomina.
Jednym z ulubionych wspólnych rytuałów ojca i syna jest cotygodniowa wizyta w odlewni położonej ok. 100 m od domu. – W odlewni jesteśmy zawsze w poniedziałki. Latem zaczynamy pracę już o szóstej rano, więc Antek wtedy jeszcze śpi, ale kiedy tylko się obudzi, wsiada na rower i przyjeżdża z kawą i kanapkami dla ojca, które zrobił razem z mamą. Trochę też tam ze mną zostaje, wie, gdzie stanąć, żeby było bezpiecznie, gdzie nie podchodzić, dostaje też takie zajęcia, żeby mógł poczuć się potrzebny. Czasem trzeba coś podciągnąć na łańcuchu na suwnicy i on powoli podciąga, na ile może, rozbija kawałek gipsu, który trzeba rozbić, albo po prostu coś mi podaje. Najważniejsze, że czuje się potrzebny, nie jest przeganiany.
Łukasz Krencik: „Do pracy przychodzę z trójką dzieci”
– To zależy od dnia, ale bywa, że do pracy przychodzę z trójką dzieci. Wielokrotnie mi się zdarzało pracować, mając pod opieką chłopaków, wielokrotnie też mi w tym pomagali –mówi Łukasz Krencik, pracownik Fundacji Otwarty Dialog, zaangażowanej przede wszystkim w pomoc humanitarną Ukrainie.
Łukasz jest ojcem trzech synów: siedmio-, dziesięcio- i dwunastolatka. Dwaj starsi, Jaś i Bartek, to dzieci z jego pierwszego małżeństwa, najmłodszy, Filip, jest dzieckiem z drugiego. Łukasz z ich mamami ustalił, że zajmuje się synami w niektóre dni w miesiącu, popołudniami, i w weekendy.
– Pracuję w magazynie fundacji, który jest czynny 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Pracy nigdy tam nie brakuje: przychodzą transporty darów, trzeba uporządkować magazyn itd. W tygodniu zabierałem tam Filipa, w poniedziałki i środy, w weekendy całą trójkę – mówi Łukasz.
Pierwszy raz synowie pomagali mu w magazynie w maju 2022 r. – Widziałem, że to jest dla nich coś ciekawego, innego. Starsi synowie już wcześniej wiedzieli, że pomagamy Ukrainie, że tam jest wojna, śledzili na bieżąco ten temat i czuli dumę i satysfakcję, że mogą też pomóc. Młodszy mniej się w tym orientował, chociaż trochę też już to rozumiał. Był wtedy w zerówce, miał kolegów z Ukrainy, a nasza fundacja robiła u niego wykład dla dzieci o pomocy humanitarnej – tłumaczy.
Chłopcy pomagali przede wszystkim przy pakowaniu transportów pomocowych, na przykład w styczniu składali kamizelki kuloodporne, które pojechały potem do żołnierzy w Bachmucie, pomagali nosić do auta paczki żywnościowe, ubrania, sortowali przybory papiernicze dla dzieci.
– Współpracownicy nie mieli problemu z obecnością dzieci w magazynie? – dopytuję. – Absolutnie nie. Bartek Kramek, szef fundacji, bardzo się ucieszył, bo też uważa, że taka pomoc ma bardzo pozytywny wpływ na kształtowanie postaw dzieci. Sporadycznie dołączała też do nas córka koleżanki z pracy, Agaty. Kiedy dzieciaki były znudzone, mogłem liczyć na opiekę nad nimi ze strony współpracowniczek.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.