Monumentalny „The Brutalist”, który reżyser Brady Corbet przywiózł na 81. Festiwal Filmowy w Wenecji, pokazuje, jak dziś wygląda kino przez wielkie „K”. Epicka opowieść o ziemi obiecanej, Ameryce, brutalnie rozprawia się z jej mitem założycielskim: wolnością jednostki i słynnym american dream. To też film o architekturze jako dyscyplinie kształtującej i organizującej przestrzeń oraz architekturze takich pojęć i zjawisk jak: antysemityzm, rasizm, kapitalizm.
Niczym olbrzymi meteoryt film „The Brutalist” spadł na 81. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji i zdmuchnął wszystkie inne tytuły z konkursu głównego. Monumentalna, spektakularna i brawurowo zrealizowana opowieść o ocalałym z Holokaustu węgierskim architekcie żydowskiego pochodzenia László Tócie jest tak sugestywna, że wierzymy, że oglądamy film biograficzny i że Tóth istniał naprawdę. Bohatera próżno szukać jednak w Wikipedii, historia opowiedziana w „The Brutalist” to oryginalny scenariusz Brady'ego Corbeta i jego żony Mony Fastvold. Scenariusz, który pewnie zgarnie wszystkie możliwe branżowe nagrody, z Oscarem na czele. Co najmniej z nominacją do statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej zakończy ten sezon filmowy też Adrien Brody, który zagrał László Tótha. Zresztą nie widzę kategorii konkursowej, w której twórcy i obsada tego epickiego, trwającego ponad trzy i pół godziny filmu nie zdobyliby przynajmniej nominacji.
Film „The Brutalist” opowiada historię ocalałego z Holokaustu węgierskiego architekta László Tótha (świetny Adrien Brody), który emigruje do Ameryki
„The Brutalist” otwiera trwająca dobrych parę minut uwertura, podczas której poznajemy bohaterów filmu: osieroconą siostrzenicę żony László Tótha, Zsófię (Raffey Cassidy), i samego Tótha (Adrien Brody), przybywającego do Ameryki na statku emigrantów. Pierwsze, co widzi Tóth, to odwrócona do góry nogami Statua Wolności. Widz ma ją zobaczyć oczami Lászla, który w chaotycznej szarpaninie wypada na górny pokład statku. Zresztą kamera poprowadzona jest tak, że w pierwszej chwili nie wiemy, gdzie Tóth się znajduje, równie dobrze może to być wagon pociągu wiozącego go do obozu zagłady. To ujęcie jest jak pierwsze zdanie powieści, które ustawia cały jej przebieg. Pokazuje się nam, że wolność w Ameryce jest pozorna – dosłownie stoi do góry nogami, jak słynna statua, która ją symbolizuje i dumnie nosi wolność w nazwie. Mocna teza na początek, ale obroniona przez konsekwentnie, klarownie i wystarczająco rzeczowo poprowadzoną narrację o losach niezasymilowanego emigranta w najbardziej demokratycznym z państw świata.
Drugi mit, który zamierza obalić w „The Brutalist” reżyser Brady Corbet, to american dream. Co znaczy wolność jednostki, dowiadujemy się chwilę później, kiedy Tóth trafia do Filadelfii, do swojego kuzyna Attily (Alessandro Nivola). Attila Żydem już nie jest, prowadzi salon meblarski pod nazwą, dajmy na to, „Miller & Sons”, tylko żaden on Miller, a i synów nie ma. Jego żona jest chrześcijanką, bo typowa amerykańska rodzina „powinna” być biała, wielodzietna – najlepiej, gdyby byli to chłopcy – i wierzyć w Boga. Zasymilowany kuzyn oferuje Lászlowi pracę i dach nad głową, a co najważniejsze, ma dla Tótha wiadomość, że jego żona Erzsébet (Felicity Jones) przeżyła.
Reżyser Brady Corbet w filmie „The Brutalist” rozprawia się z mitem amerykańskiego snu
Pewnego dnia w salonie meblowym Attily pojawia się klient, który chce sprawić swojemu ojcu urodzinową niespodziankę, przebudowując mu bibliotekę. Projektem ma zająć się Tóth. Pyszałkowaty Harry Lee Van Buren junior (Joe Alwyn) nie wie jeszcze, że ojciec nie lubi niespodzianek ani że spotkanie Tótha z Van Burenem seniorem (Guy Pearce) naznaczy jego losy na długie lata. Relacja wybitnie utalentowanego, ambitnego architekta, ale emigranta, z wyrachowanym, kapryśnym i zakompleksionym amerykańskim milionerem będzie na przemian dekonstrukcją, obalaniem american drem i (dosłownie) pomnikową opowieścią o genezie tego pojęcia.
Van Buren senior dostaje szału na widok nowej biblioteki, tym bardziej że przywozi do domu schorowaną matkę, a budowa nie sprzyja jej rekonwalescencji. Van Buren junior nie płaci honorarium za drogi projekt, Tóth traci pracę. Milioner jednak jest oszołomiony modernistycznym projektem biblioteki i tupetem, z jakim został wykonany. Kiedy umiera jego matka, postanawia odnaleźć architekta i powierzyć mu budowę ogromnego centrum, które ma służyć społeczności Filadelfii i być hołdem dla matki. Harrison Lee Van Buren jest ekscentrykiem, wizjonerem i podobne cechy odnajduje u Tótha, któremu składa ofertę nie do odrzucenia: w zamian za projekt i nadzór nad jego budową obiecuje ściągnąć z Europy żonę Lászla, Erzsébet, i jej siostrzenicę Zsófię. W to wszystko wkraczają kapitalizm i realia wolnego rynku. Beton, z którego ma być wykonany projekt, tylko teoretycznie jest tanim materiałem, bo skala obiektu, który ma pomieścić kaplicę, centrum edukacyjne i ogromne audytorium, jest taka, że budżet się sypie, a wraz z nim sypie się Tóth, który ucieka w narkotyki i alkohol, i nawet obecność żony nie jest w stanie go przed tym zatrzymać.
Dopracowany w najmniejszym szczególe „The Brutalist” to dzieło kompletne
Filmowo mozolny proces powstawania budowli-pomnika został fenomenalnie rozpisany przez parę scenarzystów i równie efektownie opowiedziany obrazem. Dzieje się to na każdym z poziomów: od fundamentów po zwieńczenie dachu kamienne bloki zostały tak zaprojektowane w stosunku do trajektorii słońca, aby światło, które przenika przez szczeliny pomiędzy nimi, zawsze tworzyło znak krzyża na marmurowym ołtarzu świątyni.
Autor zdjęć Lol Crawley z równą dezynwolturą jak bohater filmu, ale podpartą perfekcją, raz to w mocnych statycznych kadrach, raz w długich, karkołomnych mastershotach, wrzuca widza w środek budowli, każąc mu a to być zafascynowanym jej urodą, a to się jej bać. Wszystko to na taśmie 70 mm. Obraz spina muzyka Daniela Blumberga, zawieszona gdzieś pomiędzy strukturą sypkiego betonu i zwartego, ciężkiego marmuru. Scenografia Judy Becker nie daje wytchnienia, jest celowo wykonana z materiałów o mocnej fakturze, które mają potęgować monotonię struktury – jedną z cech charakteryzujących brutalizm jako styl w architekturze. Każde piętro tej filmowej maszynerii, jego filmowej architektury wypełniają ludzkie emocje: strach, pycha, zazdrość, podniecenie, lęk, duma, wstyd, gniew, wyrzuty sumienia, incydentalnie tylko radość, nigdy spełnienie.
Aktorsko ten film to majstersztyk, każda rola jest jak stalowy pręt wbity w betonowy fundament budowli, który trzymać ma konstrukcję. Adrien Brody po 22 latach, które minęły od roli Władysław Szpilmana w „Pianiście” Romana Polańskiego, w rolę László Tótha wlał zupełnie inny rodzaj determinacji, która każe mu przeżyć – to pasja trzyma go przy życiu. Guy Pearce przypomina tu o sobie w spektakularny sposób, grając zawstydzonego swoją przeciętnością wobec talentu Tótha dorobkiewicza, który jednak ma rodzaj charyzmy pozwalający mu ten wstyd maskować. Felicity Jones zagrała chyba najlepszą rolę w swojej karierze, balansując pomiędzy kruchością a potężną siłą, która drzemie w schorowanym ciele Erzsébet.
Najważniejszym założeniem brutalizmu w architekturze jest surowość i prostota. I taki jest ten film, surowy, a przy tym niezwykle prosty narracyjnie, pomimo tak długiego czasu projekcji: 215 minut. Nigdy nie gubimy się wątkach, postaciach, dygresjach. Przy swoim rozmachu pozostaje bardzo bezpośredni w odbiorze, aż klasyczny wręcz, więc trudno tu szukać modernistycznych zapędów reżysera w kontekście tematu, o którym opowiada. Wyjdźcie na spotkanie z tym meteorytem, dajcie się uwieść tajemnicy, mocy i pięknu, które niesie. We mnie trafił i przeżyłem jedno z najwspanialszych filmowych doświadczeń.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.