Amerykański „Vogue” okrzyknął go najbardziej ekscentrycznie ubraną osobą w Anglii. Ale tu chodzi o coś więcej niż ubranie. – Moje ciało traktuję jak płótno, a to, co mam na sobie – jak farbę – mówi Daniel Lismore. Przy okazji wystawy w poznańskim Starym Browarze opowiada, jak to jest być dziełem sztuki. O fascynacji, ekscytacji i cierpieniu.
Rzeczywiście jesteś dziełem sztuki.
Przez większość dni w roku.
Myślałem, że będziesz w dżinsach i tiszercie. Tymczasem wyglądasz jak ożywione dzieło z twojej wystawy w poznańskim Starym Browarze.
Tiszertów mam zaledwie kilka, a dżinsów – wcale. Ostatnio miałem je na sobie wiele lat temu.
Nawet w zwykły dzień ich nie zakładasz?
Nie mam zwykłych dni, naprawdę. I to bez względu na to, gdzie akurat przebywam.
Mówisz, że potrzebujesz na przygotowanie do wyjścia około 20 minut, ale chyba nikt ci nie wierzy.
Niektórzy wierzą. Uwierz i ty, bo to jest możliwe.
I tak sobie myślę – na dłuższą metę – wykańczające.
Niekoniecznie. Jedyne, co mnie wykańcza, to bezustanne pytania, które nie dotyczą mojej sztuki, ale życia intymnego. Albo pytania typu: „Czy to, co masz na sobie, jest ciężkie?”, „Czy jest ci w tym gorąco?”, „Co masz pod spodem?”, „Jak korzystasz z toalety?”. Wykańczająca była też praca nad moim wystąpieniem na TED Talk, nad którym pracowałem trzy miesiące.
Bardzo to wystąpienie było, powiedziałbym, skromne.
Cieszę się, że to zauważyłeś. Bo ja naprawdę taki jestem, choć kiedy na mnie patrzysz, możesz mieć inne wrażenie. Dużo jest nieporozumień dotyczących mojej osoby. Niektórzy myślą, że jestem showmanem, inni, że drag queen, a jeszcze inni, że klaunem. Tymczasem nie podpadam pod żadną z tych kategorii.
Podpadasz pod kategorię „dzieło sztuki”?
Ona najbardziej mi odpowiada, „żyjące dzieło sztuki”. Wybrałem takie życie, ale inaczej nie potrafię. Wielu ludzi myśli, że jestem puszącym się pawiem, ale tak naprawdę ważną częścią moich strojów jest zbroja. W końcu wszyscy nosimy jakąś zbroję, w takiej czy innej formie. Lubię też moim sposobem bycia kwestionować zachodnie kanony piękna i mody, które są bardzo konserwatywne. Możesz pojechać do afrykańskiej wsi i zobaczyć ludzi w tak fantazyjnych strojach, że opadnie ci szczęka. Dlaczego więc my, Europejczycy, nadal ubieramy się, jakbyśmy żyli w epoce wiktoriańskiej? I do tego ta masowość, która powoduje, że podążając za modą na dany sezon, wszyscy są do siebie podobni lub wręcz wyglądają tak samo. Nie lepiej zatroszczyć się o własną indywidualność?
Ty to zrobiłeś jak mało kto. „Vogue” okrzyknął cię najbardziej ekscentrycznie ubraną osobą w całej Anglii.
Miło, kiedy chwalą, ale często też obrywam za to, jak wyglądam.
Ciągle?
Od czasu do czasu.
Dorastałeś na prowincji, jako – że posłużę się cytatem z serialu „Mała Brytania” – „jedyny gej we wsi”. W pogoni za marzeniami wyjechałeś do Londynu. Jak to się stało, że prześladowany chłopiec stał się dziełem sztuki?
Kiedy byłem mały, wyglądałem, w co trudno dzisiaj uwierzyć, jeszcze dziwniej niż teraz. Ciągle eksperymentowałem z wyglądem, nosiłem dziwne fryzury, szalony make-up. Gdy uciekłem do Londynu, zaczęło na mnie wpływać kilka czynników. Była to z pewnością historia, bo, jak się domyślasz, my w Anglii uczymy się w szkołach tylko o królach i królowych. Do tego doszła obsesja na punkcie takich artystów jak Andy Warhol czy Salvador Dalí – byłem zachwycony ich pracami. Trzecim krokiem było wejście w świat mody i poznanie Anny Piaggi i Isabelli Blow. Ona dała mi najlepszą radę na świecie. – Daniel, don’t give a fuck – powiedziała. Trzymam się tego do dzisiaj. Doradziła mi też, żebym malował usta, co od razu wydało mi się znakomitym pomysłem.
I tak wchodziłem powoli na londyńską scenę, na której brylowali Boy George czy David Bowie. Ci wolni i kolorowi ludzie bardzo mi imponowali, chciałem być taki jak oni. Chciałem żyć tak jak oni. Nawet teraz mam tak, że jeśli widzę kogoś wspaniale czy dziwnie wyglądającego, natychmiast chcę tę osobę poznać. Przyciąga mnie do niej magnetyczna siła.
Wszystko to fajnie brzmi, ale wyobrażam sobie, że droga była wyboista.
Oczywiście. Londyn był dla mnie często okrutny. Bardzo. Właśnie to okrucieństwo klubów czy świata mody powodowało, że hodowałem – będąc łatwym celem ataków – swój pancerz. Walka o swoje to także sporo cierpienia, nawet jeśli to cierpienie w brokacie. Ważne było nauczenie się tego, by nie brać wszystkiego do siebie, by mieć dystans do świata, co oczywiście nie jest łatwe, kiedy świat ma tendencję do natychmiastowego i powierzchownego wystawiania ocen. Z drugiej strony, jeśli chce się być dziełem sztuki, trzeba te oceny znosić.
Jakieś punkty zwrotne?
Pierwszy, kiedy miałem 13 lat. Fascynowało mnie wtedy, jak wyglądają Michael Jackson, Marilyn Manson albo Lenny Kravitz. Dlaczego my się tak nie ubieramy? Bardzo mnie to zastanawiało. Drugim punktem zwrotnym, już w Londynie, było odkrycie Davida LaChapelle’a, który jest doprawdy niezwykłą osobą tworzącą niezwykłe prace. Szalenie mi się spodobało, jak on się bawi modą, popkulturą czy metkami. Pomyślałem, oglądając jego fotografie, że byłoby wspaniale prowadzić życie, w którym każdy moment wart jest zdjęcia. Bardzo mnie też inspirował inny fotograf Steven Arnold, tworzący wspaniałe montaże.
I zaczęły się porównania.
Zwykle nietrafione. Słyszałem na przykład, że jestem jak Leigh Bowery, ale ja przecież w ogóle nie jestem performerem, choć oczywiście inspirowały mnie postaci performujące, jak choćby Klaus Nomi, ale sam nigdy nie zajmowałem się performansem. Inspirowały mnie jego ubrania, a nie występy. Jest, jak widzisz, sporo ludzi i zjawisk, które miały na mnie wpływ.
Co utrudnia dzisiaj wielu osobom zaszufladkowanie cię.
Bardzo jestem z tego zadowolony. Cieszy mnie, kiedy ludzie od reklamy nie wiedzą, gdzie mnie zakwalifikować. Kocham to! Tym bardziej doceniam propozycje współpracy od takich marek jak Bvlgari, bo pokazują ich odwagę, nieszablonowe myślenie i otwarcie na różnorodność.
Jaki jest cel Daniela Lismore’a – dzieła sztuki? Patrzenie nań?
Kiedy stajesz przed obrazem w galerii, sam decydujesz, wybierasz, na co masz ochotę. Tak samo jest ze mną. Moje ciało traktuję jak płótno, a to, co mam na sobie – jak farbę. Tyle. I nie potrzebuję do tego galerii, nie muszę zamykać się w czterech ścianach, skoro mogę wyjść na ulicę i oddać się spojrzeniom innych. I żebyśmy się zrozumieli, nie mam nic przeciw galeriom, ale doceniam świat poza nimi.
Twoje stroje są turbobarokowe. Ukrywasz się za tym bogactwem?
Jestem jak delikatna ostryga, która potrzebuje ochrony, ale nie wiem, czy ukrywanie się jest tu wytłumaczeniem. Po prostu taki jestem – nie gram, nie pozuję i kocham ten nadmiar. Fascynuje mnie to, jak na niego reagują inni: czasem dobrze, czasem źle, czasem uśmiechem, czasem popchnięciem. Mnie to szalenie ciekawi, bo nie proszę przecież o żadną aktywną reakcję. A jednak one są.
Jak to się zaczęło? Kiedy powstało pierwsze dzieło?
Byłem w takim punkcie życia, że zostałem bez grosza, bez domu, bez niemal niczego. Zaprosił mnie do siebie przyjaciel, u którego zamknąłem się na kilka dni, żeby się zastanowić, co dalej. Zacząłem spisywać pomysły i jednym z nich była wystawa.
Czego?
Jedyne, co miałem, to magazynek tysięcy drobiazgów, które nieustannie zbierałem. „Może by się tym podzielić?” – pomyślałem. Trafiłem na imprezę do Vivienne Westwood, na której poznałem Rafaela Gomesa, kuratora jej wystaw. Opowiedziałem mu o moim pomyśle i usłyszałem zwyczajowe „zdzwońmy się”. Wiadomo, że tak się mówi na imprezach, a potem się nie dzwoni. Rafael zadzwonił i zaprosił mnie do współpracy. Tak powstała moja pierwsza wystawa.
Skąd te wszystkie skarby?
Z mojej podróży przez świat. I przez londyńskie szmateksy, i przez egzotyczne kraje. Jestem jak sroka, która zbiera świecidełka i znosi je do gniazda. Z tym, że ja nakładam je od razu na siebie. Fascynują mnie wytwory rozmaitych kultur, ich symbole, które bardzo szanuję i zawsze, kiedy coś dostaję, pytam, czy mogę tego użyć w swoich pracach. Ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał, jest urażenie kogoś.
Dekonstruujesz jedne prace, by stworzyć inne?
Nie, nie dekonstruuję ich. Noszę je.
Dbając o eksponowanie metek?
Same metki nie za bardzo mnie interesują. Interesuje mnie, co z nimi powstaje. Interesuje mnie, kto za nimi stoi i co ma do powiedzenia. Nie kocham kryształów Swarovskiego, bo to Swarovski, ale dlatego, że one błyszczą jak żadne inne. Poza tym w każdym krysztale jest tęcza i bardzo mi się podoba, że można mieć zawsze ze sobą swoją tęczę.
Daniel Lismore „Jestem dziełem sztuki”, kurator: Wojciech Onak, wystawa w Galerii na Dziedzińcu w Starym Browarze w Poznaniu trwa do 28 lutego 2020 roku
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.