Nowy film Patryka Vegi „Bad Boy” ma zaskakująco wiele wspólnego z ekranizacją „365 dni” Blanki Lipińskiej. Partyk Vega i Blanka Lipińska są jak bandyci, którzy w „Bad Boyu” przejmują klub piłkarski. Czy pozwolimy im przejąć władzę w polskiej kinematografii? Vega wie, że to my sprawujemy władzę nad tym, co wyświetlą kina. Warto o tym pamiętać, zanim odpalimy streaming.
Podobno lubimy złych chłopców, czujemy przy nich dreszczyk emocji. Uwielbiamy słodycz tej męki, że doprowadzają nas do szaleństwa. Wiemy, że są niegrzeczni, i właśnie dlatego nie potrafimy im się oprzeć. Dlaczego? Bo im zazdrościmy: że bez pytania biorą, co chcą, że nie przepraszają za to, kim są, a wręcz szczycą się swymi wadami, bo są przecież tacy uroczy, że nie silą się na bycie lepszymi. Bo nie brak im cynizmu, bo chętnie korzystają z okazji. Grzeczni i dobrzy mężczyźni są przy nich frajerami. Same byśmy chciały być bad boyami, a ich okiełznać jak narowiste konie. Gdy wybieramy bad boyów, dorównujemy im narcyzmem, wierzymy, że potrafimy ich zmienić. Może i taki dotąd podokazywał, ale pod naszym siodłem pojedzie, jak mu każemy.
Znam kobiety, które się tym chlubią – przyjmują z uśmiechem, że on dla innych jest podły, okrutny, brutalny, a dla nich ma słodycz kociątka i serce na dłoni. Czuły barbarzyńca smagany batem seksu. Bo bad boya trzeba uwiązać na smyczy, koniecznie musi być uzależniony. Ciekawe, bo przecież łobuz z zasady może mieć każdą kobietę, więc czemu miałoby mu zależeć na tej, która daje szlaban? Przekonanie o tym, że on zawsze wraca, bo jest się dla niego wyjątkową, gubi po czasie każdą partnerkę bad boya. Nie da się bez końca żyć w schemacie: przemoc na zewnątrz, a w domu na kolana.
To fantazja, na której Blanka Lipińska zbudowała fabułę „365 dni”. Nowy film Patryka Vegi „Bad Boy” ma z filmem według Lipińskiej zaskakująco wiele wspólnego.
W swoim nowym filmie Vega ma widoczne ambicje w kierunku komedii romantycznej, bo nie zważając na przebieg akcji, zgłębia uczuciowe tęsknoty policjanta (Andrzeja Grabowskiego), który po swojej ostatniej akcji ma już tylko żyć długo i szczęśliwie z panią prokurator (Małgorzatą Kożuchowską). Sposób, w jaki pokazuje ich na cmentarzu, w kawiarni, na ławce, sugeruje drwinę z romcomu, a jednak Vega wierzy w możliwość happy endu. „Strach jest bezpieczniejszy niż miłość”, mówi w motcie filmu. „Chcę się kochać, a nie pierdolić”, deklaruje policjant i brzmi to jak z Laury Biel, bohaterki trylogii Lipińskiej. W tle pytania: „Chcesz się rżnąć?”, słychać nawet tę samą mroczną rockową muzykę co w ekranizacji „365 dni”. Jakby bohaterowie zamiast rozpięcia odzieży mieli zacząć zarzucać włosami i charcząco ryczeć. Gdy po raz pierwszy zaczynają kopulację, ich ruch przypomina PKS podskakujący na wertepach. Gdy jest po wszystkim, chłop w łóżku opowiada babie swoje dzieciństwo. Zamiast zacząć chrapać albo iść przeparkować samochód, jak to bywa w realnym życiu. A przecież reżyser podstawia nam lustro: tacy jesteście, Polacy.
Nie wiem, kto wymyślił kadr, w którym pośladek Antoniego Królikowskiego góruje nad biustem Katarzyny Zawadzkiej, podczas gdy dzwoni jej policyjna komórka. Pewnie ten, który wymyślił w „365 dni”, aby sfilmować ukrzyżowaną kobietę, gdy ukochany odbywa na jej oczach stosunek z prostytutką.
Wyobraźnia seksualna Vegi i Lipińskiej jest zdumiewająca. Może to zabrzmi zaskakująco, ale to Vega jest bardziej subtelny. Pozwala, by bohaterowie tylko wyobrażali sobie zbliżenie w celi, albo gasi światło, gdy zamierzają baraszkować na środku stadionu. Dosłowność u niego zawsze towarzyszy przemocy: bo czemu by nie obejrzeć z bliska odcinania nogi piłą mechaniczną albo przetrącania kolana na drugą stronę i czemu krew miałaby nie tryskać nam na powieki? Seks pokazany jest zawsze z akcją poza kadrem.
Oba filmy łączy też nieudolny montaż, który absurdalnie tnie dialogi, wrzuca między ujęcia przypadkowe kadry wieżowców albo jakieś znaczące miny drugoplanowych postaci. Nie wiadomo, o co w tym chodzi, i naprawdę trudno się przyzwyczaić, choć ten sam człowiek zmontował już dwa „Pittbulle”, dwie „Kobiety mafii”, „Botoks” i „Politykę”. I powtarza te same błędy. Wciska obok siebie migawkowe sceny dla samej anegdoty, inne ucina tak, że stają się niezrozumiałe i nie da się zrozumieć dialogu. Zawsze, gdy oglądam filmy Vegi, myślę, czy mogłyby być lepsze, gdyby sprawniej je zmontować. W przypadku filmu według „365 dni” nie widzę takiej szansy. Tam nożyczki nie miałyby czego ciąć przy łysej skórze. Tu jednak udało się wyhodować lekki zarost. Ale nawet przy najlepszym strzyżeniu nie powstałaby piękna fryzura.
Te filmy łączą też sceny w odzieżowym sklepie, gdzie para rytualnie podziwia się w przymierzalni, spajając romantyczno-erotyczne więzy kupnem ekskluzywnych ubrań. W obu znalazły się niepojęte w swej głupocie sceny, jak na przykład agenci FBI mówiący po polsku i aresztujący ludzi w Warszawie. Albo gra w szachy, za którą karnie biorą się bezmózgie osiłki. Nie może się obejść bez ordynarnego product placement: reklamy siłowni i białka w proszku dla sportowców. W finale filmu Vegi bad boy wygląda jak Massimo Torricelli, czyli włoski mafioso Lipińskiej. Wbity w dobry garnitur, ukryty za czarnymi okularami, w sportowym kabriolecie nie przypomina już polskiego chłopca z robotniczej rodziny, tylko padre cosa nostry. Jego dziewczyna też nie wygląda jak cold bitch, powiatowa lady Makbet ani ekskluzywna dziwka, choć dotąd te role grała najchętniej. Teraz zmienia się w szlachetną dziewczynę w sukience w kwiaty, słowiańską najświętszą partnerkę, która wybiera miłość, bo chce chronić swego ułana, nawet zdradzając ideały, tak bardzo zawrócił jej w głowie.
Widać te stereotypy mają trafiać w upodobania widowni, skoro dwa podobne filmy weszły do kin w ciągu miesiąca. Teraz sąsiadują ze sobą na Netfliksie i naprawdę polecam je obejrzeć, tylko jeśli nie szkoda wam życia i lubicie zaciągnąć się smrodem najgorszych wypocin. Vegi jest bardziej znośny, ale to wciąż najgorsze produkcje, jakie powstają w dzisiejszej epoce.
Są tacy, którzy mówią, że Vega to nowy Bareja: że przedstawia polską rzeczywistość w krzywym zwierciadle, że mówi to, czego inni nie mają odwagi, że buduje kino ze scenek, powiedzonek, celnych karykatur. Jednak to porównanie niewiele znaczy. Co u Vegi jest bezinteresownym humorem, to że dziadziuś przejedzie na rowerze między napieprzającymi się kibolami. I nic więcej, reszta napina balon efekciarstwa ile wlezie. Ten naczelny satyryk krytykuje PiS wprost, a nie w dowcipnej metaforze. Vega nie umie jak Bareja stworzyć śmiesznych, lecz prawdziwych postaci.
Na „Bad Boyu” polegli nawet wybitni aktorzy. Zbigniew Zamachowski jako prezes piłkarskiego klubu jest żuczkiem przestraszonym zadymą na własnym stadionie. Wcześniej chodził na golfa czy bierki? Nie wiadomo. Maciej Stuhr w roli policjanta i dobrego brata siedzi w domu i robi awantury policjantce, że późno wróciła. Ewentualnie podgląda ją i złego brata przez okno. Zresztą, jeśli chodzi o bratnie podobieństwo, lepiej w jego roli odnalazłby się Sebastian Fabijański, ale on nie gra już u Vegi, jak wiadomo. Ze stratą dla „Bad Boya” i aktora, bo był on częścią Vegauniwersum. Sceny Stuhra z Andrzejem Grabowskim pozbawione są energii i twórczej wymiany. Nie mają sobie nic do powiedzenia. Wolałam ich erotyczne napięcie w „Polityce”, gdzie Stuhr grał rehabilitanta rozmiękczającego serce prezesa. Tu zaś ich relacja jest bezpłciowa.
Antoni Królikowski gra na pełen regulator, ale jednostajnie. Nie jest to bynajmniej DiCaprio z „Wilka z Wall Street”. Cytuje własną rolę z „Polityki”, gdzie też trenował swoich żołnierzy. Jako lizus i kłamca był lepszy. Tutaj nie wierzę, że jest prawdziwym bad boyem, najwyżej śmiesznym opijem, który próbuje być groźny. Ale z Katarzyną Zawadzką ma niekłamaną chemię, może w lepszym filmie coś by i z tego wyszło. Jej postać przypomina wyposzczoną modliszkę, złowrogą sprawczynię bratobójstwa. Jako że gra tu kobiecą wersję arcyłotra, miałaby pole do popisu, ale jest tylko jak druciana lalka z włosami z wełny i przyklejonymi ustami.
Bardziej płaski jest tylko Piotr Stramowski w roli Twardego. Byłoby może lepiej, gdyby nie odzywał się na ekranie. Jego monolog o winie pochodzi zdaje się z innego filmu – skwaśniały i daje korkiem. Nie wiem, dlaczego to kluczowa scena w trailerze. Nie rozumiem też, dlaczego Zawadzka w rozmowie z działaczami klubu uporczywie powtarza „seksje” zamiast sportowe „sekcje”. Aż tak ma być zafiksowana na seksie? Bo chuligani wymawiają słowo poprawnie, a ona miałaby pragnąć wszystkich członków seksji? Nawet omnipotencja ma chyba jakieś granice, panie Vega.
Reżyser „Bad Boya” nie ma nic z Barei, bo nie wymyśla własnych tekstów, tylko powtarza grepsy, które wszyscy znamy, np. „Było ich 12, a ja ich otoczyłem”. Zdaje się szukać tematów w memach. Żeruje na nich, nie mówiąc nic nowego. Ot, czuje obowiązek mieć zdanie na każdy dyżurny temat: policji, służb specjalnych, służby zdrowia, polityki. W stylu „nie znam się, to się wypowiem”. Najlepiej wypadł w anegdocie politycznej – gatunek facecji jest tym, który mu się udaje – o czym już kiedyś pisałam.
Tym razem zajął się kibicami – odwieczną kością niezgody w naszym państwie. Budują oni wspólnotę wokół sportu, ale czy w trudnym życiu piłka daje im nadzieję? A może piorą pieniądze i wyładowują agresję pod przykrywką fanklubu? Vega przychyla się do tego ostatniego i włącza do fabuły zdarzenia z historii piłkarstwa.
Pierwsze to kościotrup zamordowanego fana wykopany i zawieszony na trybunie. Szymon Jadczak w książce „Wisła w ogniu. Jak bandyci ukradli Wisłę Kraków” pisał, że był taki plan, ale się nie powiódł. Drugie zdarzenie to rzut nożem w piłkarza – w rzeczywistości w głowę Dina Baggia, co zawiodło młodocianego „Miśka” do więzienia, a gdy wyszedł, zbudowało jego mit i pozycję wśród kibiców. U Vegi jest odwrotnie: nożem rzuca szef wszystkich szefów, co nie ma żadnego uzasadnienia w fabule. Poza tym, że naćpał się koki, a wciągając, trząsł się jak pralka podczas wirowania.
Co jeszcze Vega wie o polskiej piłce? Że porachunki odbywa się między sobą, a z psami się nie gada. Że bramkarz wbija sobie samobója, wystarczy, że dostanie łapówkę. Nie byłby sobą Vega, gdyby nie wrzucił też czegoś o polskiej policji. Mamy więc scenę o tym, jak redukować spalanie w aucie, żeby przyoszczędzić, bo policja nie ma na wachę, a poza autostradą da się taniej zatankować. Otóż już nie trzeba. Benzyna jest nagle tańsza niż woda, a nią się pól i lasów nie podleje, gdy nadejdzie nieuchronna susza. Ale to dygresja, te zresztą Vega lubi najbardziej. Dlatego wymyśla „spread”, wymianę gotówkową, przez którą przepuszcza się kasę z narkotyków. Fabrykę amfy w tirze jeżdżącym między Amsterdamem, Bukaresztem a Moskwą (jeśli chcecie zobaczyć pomysłową metodę produkcji narkotyków, obejrzyjcie na VOD świetnych „Dżentelmenów” Guya Ritchie’ego). Dlatego symbolem utraconego dzieciństwa czyni figurkę dinozaura. Dlatego każe śpiewać hymny kibiców na pogrzebie Bogu ducha winnej matki. Dlatego każe bad boyowi czytać w celi nie „Małego księcia”, tylko „Księcia” jeszcze mniejszego, autorstwa Machiavellego, co służy początkującemu psychopacie za wsparcie ideologiczne. Niczym „Sztuka wojny” Sun Tzu dla bohatera „Hakera”, książka ma być metodą przejęcia władzy nad światem bez wychodzenia z domu, manipulacji i okłamywania. Czyste okrucieństwo. Trzeba powiedzieć, że Królikowski bardzo dobrze się bije i nawet bez teorii zabijania poradziłby sobie. Sceny meczu piłkarskiego w filmie nie widać, więc nie wiadomo, po co na boisku potrzebny jest sam Kamil Grosicki.
„Koniec z zabawą w detal” – mówi w końcu bad boy, wiążąc sobie stryczek, bo na hurcie chce go złapać policja. Ciekawe, kiedy te słowa powiedział sobie Vega i zaczął kręcić swoje kasowe produkcje non stop, nawet po trupach, jak teraz podczas pandemii?
Oglądając jego ostatni film o tym, jak bandyci przejmują klub piłkarski, zastanawiam się, jak to się stało, że para głównych bohaterów tak bardzo przypomina Vegę i Lipińską w swoistym napadzie. Przecież jeszcze miesiąc temu ogromną ilością kopii filmowych i nakładem kasy na promocję próbowali przejąć repertuar w polskich kinach. Wypchnęli z repertuarów wszystkie mniejsze, bardziej ambitne filmy. Czy obejmą rządy nad naszym klubem? Czy im na to pozwolimy? Reżyser „Bod Boya” podpowiada, że to my sprawujemy demokratyczną władzę nad tym, co oglądamy, a więc co jest (czy też raczej będzie) w kinach. Jesteśmy walnym zgromadzeniem! Warto o tym pamiętać, zwłaszcza głosując we własnym domu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.