„Batman” w reżyserii Matta Reevesa na jednym poziomie to przebieranka z przymrużeniem oka, żart z konwencji, na drugim rozprawa o widzeniu dobra i zła, o tym, co znaczy zmiana perspektywy.
Bolą mnie oczy od patrzenia na zło. A może po prostu od gapienia się w ekran. Pylenie leszczyny, olszy, topoli też nie pozostaje bez wpływu. Piekące spojówki ciągle łzawią, ale coś mi się widzi, że nowy „Batman” próbuje mi coś pokazać. Rzadko bowiem w blockbusterze zdarza się rozmazany obraz. Zwykle wszystko ma być wyraźne. Widz musi wiedzieć, na co patrzy. Tu cały czas tracimy ostrość. Jesteśmy wytrącani z równowagi. Film jest tak zmontowany, żeby zajęło nam chwilę zgadnąć, co właściwie widać: bombę czy samochód widziany z góry. Scena pościgu jest tak zrobiona, że zamiast tego, kto jest szybszy, zwracają uwagę detale, na przykład skarpetka na nodze, która dociska pedał gazu. Poza tym obraz jest abstrakcją, rozmazanym w ruchu karambolem geometrycznych kształtów, jak „Akt schodzący po schodach” Marcela Duchampa. Czy tak robi się film, który w kinach ma zarobić miliony? Najwyraźniej, bo może widzowie „Batmana” są gotowi na takie wyzwania, skoro idą zobaczyć kolejną wersję ulubionego mitu. Nie może być więc po prostu zwykłą kontynuacją. Potrzebny jest nowy sens historii skrojonej na nowe czasy. Jak „Bond” w dotychczasowym kształcie odszedł do muzeum, tak „Batman” znalazł wcielenie adekwatne do obecnej epoki. Na jednym poziomie to przebieranka – żart z konwencji, w której wskakujemy w kostiumy i odgrywamy znane role z przymrużeniem oka. Na drugim poziomie to rozprawa o widzeniu dobra i zła, o tym, co znaczy zmiana perspektywy. Przez destabilizację obrazu mamy zajrzeć głębiej, by przejrzeć na oczy.
Emo-Batman
Zacznijmy od żartów. Po „Lego Batmanie” nie da się już patrzeć poważnie na ten bal kostiumowy. Tam Lego Batman grał przecież solówki na gitarze elektrycznej (tak bardzo był mroczny) oraz odmrażał na lunch homara w mikrofali (tak bardzo był bogaty). Od tego czasu przebranie Batmana to kpina z męskiego narcyzmu, dlatego Robert Pattinson zaraża „Batmana” duchem „Zmierzchu”. Są chwile, gdy gra po prostu kpinę z Edwarda. Tajemniczego, samotnego wrażliwca, niosącego ciężar swego przeznaczenia. Robi to świetnie, z dużą dozą autoironii. Od wampira do Batmana droga okazuje się krótka. Bella (Jayme Lawson), która się tu pojawia, jest polityczką, celem ataków, osobą, której superbohater powinien bronić. No, ale to miasto Gotham, nie liceum w Forks, dlatego sprawa nie może być taka łatwa. Batman jest oldskulowy, trochę emo, trochę „Upiór w operze”. Po raz pierwszy oczy ma pomalowane czarnym cieniem, dlatego w ciemności błyskają tylko ich białka. Na zbliżeniu wygląda jak dzikie zwierzę, w szerokim planie jak heroiczny bohater. Blady i smutny jak Gerard Way, lider zespołu My Chemical Romance, skrzyżowany z ikoną grunge’u Kurtem Cobainem. Smutny nie na poważnie. Frustracja Batmana, przekonanie, że to wszystko przez niego, jest nieustannie ośmieszane. Nie może przecież być inaczej w epoce, w której wszystko jest pozą.
Wybranką bolesnego serca Batmana, które cicho płacze smolistymi łzami, jest Kobieta-Kot, do roli której Zoë Kravitz najwyraźniej się urodziła. To kocica w każdym calu i decyzja, czy będzie chciała być z nietoperzem dłużej niż chwilę, wydaje się dość wątpliwa. Bo czy rokuje mężczyzna, który wybiera obowiązek zamiast przyjemności? Walkę w imię idei zamiast rozkoszy? Społeczeństwo może i będzie mieć z niego wiele pożytku, ale nie kotka na szybkim lśniącym motorze albo gorącym blaszanym dachu.
Przewrotny casting
Humor do filmu wprowadzają także odtwórcy drugiego planu. Colin Farrell ukryty pod monstrualnym make-up’em jako Pingwin, parodia włoskiego mafioso z cieniem złotego uśmiechu Joego Pesciego ze złotym zębem z „Kevina samego w domu”. John Turturro jako Carmine Falcone, niby zły jak noc, a jednak dobroduszny gość z kina braci Coenów, kilka lat temu również detektyw z serialu „Długa noc”, który ciągle drapał się długim kijkiem w bucie, tak obsesyjnie go swędziały nogi. Paul Dano jako Riddler, niepokojący nerd o spuchniętej twarzy, siedzący w barze nad kawą jak bohater najbardziej opatrzonego malarza świata, Edwarda Hoppera.
Do tego Andy Serkis w roli Alfreda, aktor zapamiętany zwłaszcza z roli Golluma w „Hobbicie”, oraz Peter Sarsgaard jako prokurator okręgowy, przystojniak, co ma oko skalibrowane bardziej na ładne laseczki niż na tropienie przestępców. Oto świetny casting! Komediowy rys obsady sprawia, że odgrywanych przez nich ról nie da się traktować poważnie. To tylko wygłup, że wcielają się w łotrów, pomagierów lub po prostu złe charaktery. Taki wybór nadaje filmowi lekkość i podkreśla, że za Batmanów przebierają się również nastolatki na konwentach. Co wcale nie musi być dowodem niedojrzałości, lecz kolejnym kostiumem, w jaki wierzy dokładnie tyle osób, co w Świętego Mikołaja.
Co sprawia, że Batman rewiduje swoje poglądy?
Dualizm dobra i zła zawsze był sednem „Batmana”. Gość w stroju nietoperza, z potężną klatą i alfa-męską energią, latał po Gotham, żeby zaprowadzić spokój i powstrzymać niecne plany wrogów. On był dobry, oni źli, nie było tu większej rozkminy. Tym razem też zaczyna się od czarno-białej wizji rzeczywistości. W muzyce powtarzają się tylko dwa utwory: „Ave, Maria” unoszące do nieba i „Something in the way” Nirvany, ściągające w dół do bólu i melancholii. Uporczywe wracanie do tych dwóch motywów ma sens, bo w końcu słychać melodię „Ave, Maria” w złowrogiej wersji, a song Kurta Cobaina w anielskiej. Utwory zamieniają się miejscami. Podobnie jak dobro i zło. Nie chodzi tu o relatywizm, ale o korektę własnej perspektywy. – Chciałbym myśleć, że dzięki mnie jest lepiej, ale sam nie wiem – mówi Batman. Od dwóch lat w mieście jest bowiem więcej przestępstw niż kiedykolwiek. Co sprawia, że niezłomny bohater zrewiduje swoje poglądy? Wejście w inną perspektywę, spojrzenie na tę samą sprawę czyimiś oczyma.
Wolta jest duża. – Myślą, że kryję się w mroku, ale ja sam jestem mrokiem – mówi na początku, a na końcu trzyma w ręku pochodnię, będąc światłem, za którym podążają ludzie. Jak to się stało? Cała ta przygoda pokazuje nie tyle, że był w błędzie, co raczej że nie widział pełnego obrazu, tak samo jak my na widowni kina w nieostrych zdjęciach wyłapujemy jeden wyraźny detal. Czy koniecznie najważniejszy? W kółko ktoś mówi tu o widzeniu, oczach, obrazie.
Spojrzeć przez wszystkie okulary naraz
Już pierwsza scena pokazuje obraz z wizjera, w którym ktoś spogląda w okna naprzeciwko. Widzi dziecko, które bawi się mieczem i udaje, że zabija dorosłego. To syn burmistrza, który niebawem naprawdę zostanie zabity, ale też projekcja Batmana, który ujrzy w osieroconym chłopcu siebie samego z dzieciństwa. Bohater nie widzi więc wyraźnie, tylko nakłada na rzeczywistość własną wersję zdarzeń. Na tym polega projekcja, ale trudno dostrzec ją u siebie. Zanim zobaczymy wyraźnie, film podsuwa nam kolejne fałszywe obrazy. Ekran telewizora, który ćmi wiadomościami, a może tylko polityczną propagandą. W Gotham są Kroplarze, czyli uzależnieni, którzy zakraplają oczy narkotykami, ewokując halucynacyjne wizje. Z półmroku wyłaniają się świecące oczy. Wcale nie czarnego nietoperza, tylko zamaskowanej osoby w grubych okularach. Dwa jasne punkciki z czerni to niekoniecznie profil superbohatera, na którego czekamy. Zaczynamy widzieć ostrzej z perspektywy jego wroga.
Batman pojawia się na miejscu zbrodni jako doradca policjantów. Chodzi po ziemi, uczestniczy w normalnych zdarzeniach jak normalny facet, tyle że zapięty po oczy w skórzanym wdzianku. Inni mają go trochę za wariata, ale na pewno nie za superbohatera. Pewnie to jeden z tych, którzy mają się za Batmana. Gdy puka do drzwi nocnego klubu, też jak zwykły gość, nie wlatuje przez komin, otwiera mu duet bramkarzy bliźniaków. Pojawia się wrażenie, że Batmanowi dwoi się w oczach. Myli kobietę, która zwróciła jego uwagę, z inną, która nosi podobne obcisłe ciuszki z lakierowanej skóry, wcale nie będąc słynną Kobietą-Kotem. To, co widzi, zostaje zakwestionowane, nie można zaufać jego perspektywie. Bohater sam zaczyna w nią wątpić.
Wracając do swojej posiadłości, wyciąga szkła kontaktowe i zgrywa z nich obraz jak z dysku kamery. Wraca do detali, które zarejestrowały, rozwiązuje zostawione przez Riddlera łamigłówki. Te same soczewki z ukrytą kamerą zakłada Kobiecie-Kot, żeby przez nią wniknąć tam, gdzie sam nie ma wejścia w stroju nietoperza. Kobieta ma być jego szpiegiem, ale nieoczekiwanie Batman dostrzega też to, czego nie chciał zauważyć. Ogląda zupełnie inną perspektywę. Tylko tak zrozumie się drugą osobę. Zobaczy w cierpieniu, rozterkach, niepewności. Jak w anegdocie, gdy pacjent przychodzi do lekarza, mówiąc, że ma problemy ze wzrokiem, a ten zamiast go zbadać, zdejmuje z nosa okulary i mówi, żeby je nosił. Niestety, widać tylko deformację, bo każdy ma inną wadę, plusy, minusy, cylindry, dioptrie i inne takie. „Batman” właśnie tym się zajmuje. Próbuje spojrzeć przez wszystkie okulary naraz.
– Dotąd byłem niewidzialny, a teraz zostałem zauważony – mówi Riddler, wzywając Batmana do więzienia. Czyli dokonując seryjnych morderstw, domagał się tylko uwagi? Nie, chodzi o coś więcej: o pełny obraz sytuacji. Riddler przedstawia swoją wizję zdarzeń. Mówi w imieniu sierot wychowanych w tak trudnych warunkach, że co roku jedno niemowlę umierało z wyziębienia. Powtarza: „A dla mnie to tak wyglądało”. Odbiera Batmanowi wyłączność optyki i bycia ofiarą. Choć Bruce Wayne stracił rodziców, to wychowała go służba, miał wszystko, był chowany pod kloszem w rezydencji bogaczy. Musi zmierzyć się z tym, że jego ojciec wcale nie był nieskazitelnie dobry, choć dotąd zdawało mu się, że będąc dziedzicem szlachetnej schedy, ma po swojej stronie prawo i sprawiedliwość. A jednak są inni skrzywdzeni przez tę sytuację. Społeczność wściekłych wykluczonych oblicza zemsty za krzywdę, jakiej nie dostrzegano. Czy trzeba pokutować za grzechy ojców? A może pogodzić się z pamięcią o rodzicu? Oczywiście, „Batman” nie zaprowadza rozejmu ani happy endu, bo wtedy musiałaby skończyć się franczyza. Gotham oparte na skrajnościach, runęłoby w gruzach. Film zaburza tylko optykę, pytając, czyby nie zacząć działać we własnym imieniu, zamiast tych, których dawno tu z nami z nie ma.
Batman i Joker
Prawdziwym konkurentem „Batmana” jest „Joker”. Jak tamten film opierał się na nawiązaniach do „Taksówkarza” Martina Scorsese, tak ten bierze na warsztat „Siedem” Davida Finchera. Pożycza od niego intrygę – łańcuch ofiar, zostawionych jedna po drugiej jako lista grzechów ku przestrodze. Ale to tylko ornament, dramaturgiczny detal. Kluczowe jest to, że zaszczepia główną ideę zawartą w finale „Siedem”, gdy młody policjant grany przez Brada Pitta musi wybrać między tym, co dobre, a tym, co złe. Zdecydować między tym, co wydaje mu się słuszne w danym momencie, a szerszą perspektywą, na którą nie jest w stanie się zdobyć, zaślepiony żalem. „Batman” zapożycza to rozwiązanie, pokazując, jak partykularne interesy, dobre, jak się wydaje, z perspektywy jednej krzywdy okazują się złem w szerszej optyce, uzyskanej z wielu punktów widzenia. Studio DC też ma klapki na oczach, robiąc alternatywną franczyzę, w której drugi Joker będzie walczył z Batmanem zamiast połączyć Pattinsona z Joaquinem Phoenixem. Jest to kompletnie bez sensu z punktu widzenia ekosystemu przemysłu filmowego i idei zrównoważnego rozwoju, nie tylko w pozyskiwaniu energii ze źródeł odnawialnych, o której tyle rozmawiamy, lecz także w zastosowaniu tych zasad w kinematografii. Byłoby oszczędniej połączyć obie ścieżki i zrobić jeden dobry film zamiast dwóch średnich. Cóż, ten, kto widzi źdźbło w czyimś oku, w swoim nie widzi belki. I można tak wytykać komuś ślepotę, kręcąc kolejny film o zmianie perspektywy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.